środa, 1 sierpnia 2018

Od Feliksa "Z cieniem nam nie do twarzy”

  Dobrego złe początki. Nie w wypadku snu, nie tego, przynajmniej tego wieczora. Co prawda to prawda, zmęczenie targało mną jak dzikie, wyczerpanie leniwie układało się na karku, jak ukochany kot ciotki Klementyny, ten pokraczny grubas z wykrzywionymi łapami, który uznał sobie moją szyję i plecy za miejsce idealne na wypoczynek po wtłoczeniu w siebie dwóch misek karmy. Leciałem na rdzeniu, przecież cały dzień zapieprzałem na szmacie, pucując bibeloty starszej pani do błysku, polerując podłogi i ścierając kurze z tych szaf, które pamiętały jakieś sto lat wstecz.
  Chciałem zasnąć, koniecznie chciałem przymknąć oczy i nie wracać, przynajmniej na te sześć, siedem godzin, chciałem odpłynąć w tempie natychmiastowym, może też z tego powodu nawet nie certoliłem się z ogarnianiem. Brudny, upocony, zmachany do granic możliwości, po prostu runąłem na wyrko, jęcząc coś pod nosem i tylko błagając o litościwy los.
  Nie było mi dane, po prostu nie było.
 Zmarszczyłem nos, słysząc kroki, ciche kroki, zaskakująco delikatne, ale wciąż, wciąż zbyt ciężkie, żeby dorównać umiejętnościom ninja, które osiągnął Nivan bez większego wysiłku.
— Czegoż, kurwa, chcesz, co, Xavier? — warknąłem, uchylając delikatnie poduszkę, odsłaniając leniwie połowę twarzy i zerkając z wyjątkowym oburzeniem na blondyna, który trzymał w rękach całą kupę ścierek. Materiałów, ubrań, czegokolwiek, co niemiłosiernie śmierdziało, a on jedynie uśmiechał się krzywo, strzelając bladymi oczami i licząc najwidoczniej na coś powiązanego z zawartością dłoni. — Nie, nie wypiorę ci tego, kpisz sobie ze mnie, jest środek nocy, spieprzaj do swojego pokoju i jutro zawracaj mi dupę do woli, losie, co za ludzie, żeby męczyć o takie pierdoły, czemu zawsze ja trafiam na takich idiotów, a mogłem zamieszkać z Ravem — mruczałem wymęczonym tonem do poduszki, wręcz łkając nad żałością swego i tak dość dobrze wiodącego się losu, przy którym zdecydowanie zbyt mocno dramatyzowałem.
— Ale Feliks, muszę się jutro dobrze zaprezentować.
— W dupie to mam.
  I nie, zdecydowanie nie miałem tego w dupie, co tylko udowodniłem, ślęcząc o drugiej w nocy i parząc dłonie tylko po to, żeby kretyn miał co na siebie założyć, gdy będzie działał w, cholera wie, jakiej sprawie. Westchnąłem ciężko, przyznając w duchu, że rzeczywiście, chyba taki był właśnie los „taty” całego tego przytułku nieszczęśników, których trzeba było naprostowywać przy każdej możliwej okazji, inaczej skończyłoby się masowym seppuku z użyciem wczorajszego chleba, bo tak, naprawdę, moi drodzy koledzy zdawali się być tak zdolni, z naciskiem na pozbawionego jakichkolwiek instynktów samozachowawczych Yamira.
  I zgodziłem się tylko dlatego, że dzień następny miał być dniem wolnym, co też najwidoczniej porządnie minęło się z celem, bo, jak się okazało, skończyło się mięso, a że Xavier zniknął, bo miał te swoje „Super ważne sprawy na głowie, przepraszam, Falka”, tym samym zrzucając wszystkie obowiązki na mnie.
A ja mogłem tylko cicho przekląć, ubrać się i rzeczywiście, wybrać się na nieszczęsne targowisko, kupić jakiś lepszy schab, szynkę, kiełbasę, cokolwiek, żeby mieć do pieczywa skroić, a potem po prostu ruszyć do najbliższego skwerku, byle usadzić się na ławce, powygrzewać w słoneczku i odetchnąć świeżym powietrzem, bo zapach kurzu przeżarł mi już chyba płuca na wylot.
A później znowu te pieprzone kroki i co gorsza, zasłonięcie dostępu do światła, cień, który padł na moją osobę, doprowadził mnie do małej kurwicy.
— Mogę w czymś pomóc? — spytałem, otwierając leniwie oczy, którym ukazał się najwidoczniej wyczekujący czegoś człowiek.
  I udawałem, że cały scenariusz nie brzmiał znajomo.

----
+330 PD
~Maggie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz