piątek, 14 września 2018

Od Scotta (do Cytherei) "Ukryć się w krzakach?"

  Jasne promienie słoneczne przedzierały się przez uchylone okna, gdy właśnie się dobudzałem. Otworzyłem powoli oczy, przecierając je. Podniosłem się i rozejrzałem dookoła, ale przecież nic się nie zmieniło w tym domu przez noc, prawda? Popatrzyłem przez szybę. Kilku ludzi stało na dworze podziwiając wszystko to, co nas otaczało. Co prawda to tylko kawałek lasu i parę domków, ale jednak. Widziałem jak parę osób przechadzało się w jego stronę, jednak ja nie byłem tam ani razu. 
  Tego dnia nie miałem zbytnio co robić. Jakieś tam małe porządki czy coś, chociaż nie za bardzo się tym przejmowałem. Zastanawiał mnie bardziej las. Duży, zielony, taki idealny. Wyjrzałem raz jeszcze za okno. Delikatny wiatr rozwiewał małe listki, niektóre posyłając na dół. Ten piękny widok mnie po prostu wzywał. Szybko wstałem z miejsca i narzuciłem na siebie pierwsze szmaty, które wpadły mi ręce. Wyszedłem z domku, który stał chyba najdalej. Nie przeszkadzało mi to jednak, więcej powietrza sobie powdycham. Ruszyłem w stronę krzaków, lecz po chwili ktoś mnie zatrzymał. Był to stary kupiec, który powinien już dawno umrzeć, przynajmniej jego wiek na to wskazuje. W sumie to powinienem się cieszyć, że taki facet jeszcze się trzyma, poza tym mam od niego pieniądze na chleb. Niestety, jest on jedyną osobą, której trochę nie lubię. Stary piernik kupujący wciąż ten sam nędzny lek.
Po dokonaniu wymiany w moim domu, ponownie zacząłem poruszać moimi nogami, aby dojść do pięknej zieleni. Niestety, słońce zdążyło się schować za chmurami. Mimo to, ja dalej byłem bardzo zdeterminowany. Po chwili poczułem na sobie zimne kropelki deszczu. Popatrzyłem się w górę. Jasnogranatowe chmury postanowiły zmienić moje plany. Zmarszczyłem lekko brwi, wzdychając. Nie chciałem, ale zebrałem się do biegu. Padało coraz mocniej, a w lesie, pod drzewami, raczej nic na mnie nie spadnie. No, przynajmniej nie w tak dużej ilości. I tak sobie biegłem przez jakiś czas, póki nie zdałem sobie sprawy, że w zasadzie jestem już w lesie, że stoję pośród wysokich drzew. Obróciłem się dookoła, aby dowiedzieć się, iż nie wiem gdzie jestem. Rozglądałem się jeszcze chwilę, ale uznałem, że to nie ma sensu. Westchnąłem cichutko, idąc w jakieś prawo czy tam lewo. 
  Idąc sobie, wiele zdążyłem przemyśleć. Jakie składniki dobrać do leków, aby dobrze zadziałały? Czy nowa maść, którą skończyłem wczoraj, nadaje się do użytku? Na te pytania odpowiedź oczywiście brzmiała tak, gdyż sam nie wiem czemu, ale moja medycyna zawsze wychodzi dobrze. I mógłbym się tak chwalić w myślach jeszcze przez długi czas, gdyby nie głośne wycie, które było słychać z pobliża. Przeraziłem się na samą myśl o spotkaniu drapieżnych zwierząt. Nigdy ich jeszcze nie widziałem, podobno niektóre są nawet przyjazne, ale ja nie ufam plotkom. Wolę się przekonać na własne oczy, jednak nie lubię odczuwać bólu. Szybko wymyśliłem plan idealny. Aby nie spotkać wilka wystarczy się...ukryć? Pewnie i tak nie za wiele to da, mimo to, warto spróbować. Wskoczyłem w najbliższe krzaki, słysząc coraz to głośniejsze ryki tych istot. Zwinąłem się w kulkę i czekałem na rozwój wydarzeń. Po kilku sekundach wyskoczyły dwa duże wilki. Patrzyły się w jeden punkt, z którego wylazł piękny, śnieżnobiały, przerośnięty piesek. Równie dobrze mógłbym go nazwać przerośniętym reniferem, gdyż na głowie miał dwa długie rogi. Nie mogłem się na to napatrzeć, po prostu jakieś cudo. Większe zwierzęta widocznie wiedziały, że jestem w krzakach, ale nie przejmowały się tym. Co chwilę patrzyły się w moją stronę, prawdopodobnie chcąc ustalić czy nie zrobię jakiejś głupoty albo czy nie lepiej byłoby mnie od razu zabić. 
  Nie minęła nawet minuta, a dwa wilki rzuciły się na białego aniołka. Nie dawał sobie sam rady tylko padł na ziemię. Nie był nawet w stanie użyć swych mocy, by odepchnąć przeciwników. Pewnie musiał długo biec przez las. Zadawały mu dużo ran, z których ciekła ciemnoczerwona krew. Chciałem ruszyć mu na pomoc, ale dobrze wiedziałem, że i tak nic nie poradzę. Nie znam się na pozostałych klanach, nie wiem jakie mają one zasady. Możliwe, że śnieżynka na to zasługuje, a ja o tym nie wiem. Poza tym, takie zwierzęta ważą chyba z tonę. Byłoby po mnie już po pierwszym zamachnięciu. Dodatkowo to chyba ja wtargnąłem na ich teren. Zgubiłem się, więc to chyba jasne, że nie mam świadomości co robię. 
  Na szczęście tego biednego, poranionego wilczka, dwa pozostałe strasznie się wystraszyły, gdy tylko usłyszały głośny grzmot. Prawdopodobnie była to zbliżająca się burza, lecz równie dobrze mógłby to być ktoś inny ze stada. W każdym razie agresory uciekły, a ja mogłem swobodnie podbiec do leżącego, puchatego aniołka. Uklęknąłem obok niego, zastanawiając się co zrobić. Miałem przy sobie tylko jeden bandaż i mały zapas maści, ale to nie starczy na uleczenie ran. Jedynym wyjściem byłoby użycie mocy, ale to także nie przyśpieszy gojenia. Popatrzyłem się w jego przeszklone, błękitne oczka. Pięknie się mieniły, jednak widziałem w nich odrobinę smutku. Nie chciałem go tu zostawiać, wyglądał tak biednie, ale po raz pierwszy nie wiedziałem co będzie korzystniejsze.

Cytherea?
---
482 PD
~Mimma

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz