Księżycowy blask, wpadając przez niewielkie okno na poddaszu, odbijał się w geometrycznych wzorach złotych spinek. Lucien obracał swą zdobycz w palcach i choć powieki ciążyły mu ze znużenia, nie mógł oderwać od nich wzorku. Muskał opuszkami gładką powierzchnię, czuł na skórze fakturę zdobień. Żadna z jego dotychczasowych zdobyczy nie zaabsorbowała go w podobny sposób, może dlatego, że te błyskotki zdobył w dość nietypowy, jak na niego, sposób. Rzucił im ostatnie tęskne spojrzenie, a potem z lekkim ociąganiem schował je w szczelinie między deskami. Położył się znów na wznak, a następnie skrzywił, kiedy belki skrzypiącego niemiłosiernie stelażu zaczęły gnieść go w kręgosłup mimo płóciennego worka wypchanego słomą. Przekręcił się na jeden bok, potem na drugi, a kiedy po dłuższej chwili wiercenia znalazł wreszcie w miarę znośną pozycję, zamknął oczy i zapadł w sen niemal natychmiast.
Następnego dnia zwlekł się na dół o w miarę przyzwoitej porze. Lysa, zapewne od świtu już na nogach, krzątała się po głównej sali speluny, przelewając do dzbana niedopite resztki. Przywitał się z nią skinieniem głowy, ale kobietę musiały pochłaniać własne myśli, bowiem nawet nie zwróciła na niego uwagi. Ziewnął, przeciągnął się, pozwolił, by coś chrupnęło mu w kościach.
Wbrew pozorom słaby ruch mógł nieść ze sobą pewne wymierne korzyści, takie jak chociażby ograniczona dewastacja przybytku. Mężczyzna przytachał wiadro z mętną wodą, chwycił po drodze za kawał ściery i wziął się do pracy. W przeciwieństwie do Lysy nie posiadał żadnych pedantycznych zapędów, a zmywanie cuchnących plam ze starych desek specjalnie go nie odprężało. Umysł wciąż miał jednak nieco ospały, w dodatku zmącony wczorajszą niecodzienną wizytą. Jak my było? Samuel? Stuart?
Stephan. Stephan de Vort.
Lucien zanurzył szmatę w letniej wodzie, a potem odcisnął poszarzały materiał z jej nadmiaru.
Skrzywił się. Dziwny człowiek, ten Stephan. Jakiś taki wypiękniony, z babską manierą, a jednak panoszący się, jakby był u siebie. Wygadany, obrotny... I bogaty, dodał w myślach, znów mając przed oczyma złote spinki. Przerwał sprzątanie i przycupnął na piętach, odłożywszy ścierę na bok i puściwszy luźno ręce.
Gdzie tkwił haczyk?
- Jeśli przylazłeś tu się modlić, zamiast pracować, to wara to świątyni - usłyszał za plecami poirytowany głos Lysy.
Bez słowa wrócił do pracy. Przez dłuższy czas w ciszy zajmowali się swoimi sprawami, nie wchodząc jedno drugiemu w paradę, każde pochłonięte własnymi myślami. Aurę pełnego spokoju skupienia przerwał dopiero zgrzyt zawiasów, a następnie szybkie kroki przekraczające próg speluny. Lucien podniósł się na nogi w celu opróżnienia wiadra, właścicielka zaś, by zbesztać przybysza.
- Nowy, czy co? Nie wie, że rano nie pracujemy?
Niepoinstruowany gość całkowicie ją jednak zignorował.
- Ty - syknął i zanim Lucien zdążył jakkolwiek zareagować, doskoczył do niego kilkoma susami i złapawszy pracownika karczmy za fraki, przyparł go do ściany. W całkowitej dezorientacji i zaskoczeniu mężczyzna rozluźnił uchwyt. Wiadro uderzyło głucho o ziemię, a woda z pluskiem rozlała się pod dwoma parami butów. W przypływie adrenaliny zaspany umysł natychmiast się ożywił, dłonie mimowolnie chwyciły za obce nadgarstki, ale napastnik był silniejszy. Lysa krzyknęła i chwyciła za miotłę, ale była na tyle samozachowawcza, by na tym poprzestać w swoich działaniach.
- W czym mogę pomóc? - Lucien zachował spokój, nie bez trudu.
Mężczyzna parsknął.
- Powinienem obić ci tę złodziejską gębę, aż wyplujesz wszystkie zęby...
- Gdzie mi! Toż to pracownik! A kto mi będzie się karczmą zajmował?
Kochana Lysa. Jak zawsze praktyczna do bólu.
- ...ale bez zębów za wiele nie powiesz - dokończył zbir i szarpnął Luciena raz jeszcze, na wypadek, gdyby jego groźba nie zrobiła wystarczającego wrażenia.
- Mogę gadać, jak chcesz, jestem dobry w gadaniu - zapewnił Lucien, unosząc dłonie w uspokajającym geście. - Gadam w dzień i w noc, to moja specjalność.
Napastnik zmarszczył brwi. Zlustrował Luciena spojrzeniem zwierzęcych oczu, dzikich, choć mało rozumnych, a potem rozluźnił nieznacznie uścisk, lecz w jego w postawie czuć było raczej ciszę przed burzą aniżeli nadzieję pojednania.
Karczmienny zamiatacz podłóg kątem oka dostrzegł, jak Lysa przesuwa się w stronę schodów prowadzących na piętro, gdzie Halvar, ich rzekoma ochrona, spał w najlepsze.
- Któreś z was, obszczymury, położył swoje brudne łapska na czymś, co należy do mnie - warknął, owiewając swym cuchnącym oddechem twarz mężczyzny. - Złoty pierścień z drogim kamieniem, mówi ci to coś?
Lucien przełknął ślinę i natychmiast pokręcił głową.
- Żaden pierścień, panie. Żaden kamień. Ja tu tylko sprzątam.
Liczył, że odpowiedź zbira będzie bardziej pokojowa niż miażdżący ucisk palców na jego krtani. Chyba nie był aż tak bystry, jak mu się wydawało.
- Chyba mógł rzucić mi się w oczy jakiś pierścień - wyrzucił na jednym tchu, próbując wyswobodzić się z uścisku. Był jednak niższy, wątlejszy i zdecydowanie słabszy, więc jego wysiłki nie zyskały nawet uwagi napastnika, nie mówiąc już o choćby cieniu skuteczności.
- No widzisz - mężczyzna uśmiechnął się paskudnie i rozluźnił uścisk. Pracownik speluny nabrał gwałtownie powietrza. Półuśmiech, który wkradł się na jego napiętą twarz, nie miał niczego wspólnego z radością. - To teraz grzecznie po niego pójdziesz i przyniesiesz mi go w zębach, a potem…
- Do kurwy nędzy, czy w tej pierdolonej melinie nie można nawet zmrużyć oka!?
Lucien znowu odetchnął głęboko, tym razem zgoła innego powodu. Nieczęsto cieszył się na widok Halvara. To była właśnie ta chwila.
Bezimienny zbir, którego kanciasta gęba zaczęła właśnie majaczyć gdzieś na dnie pamięci Luciena, puścił go w końcu i obrócił się w stronę nadchodzącego rodzeństwa - zawodowego obijacza gęb w nocnej koszuli i pospiesznie naciągniętych portkach oraz Lysy, wciąż dzierżącej słomianą miotłę. Jasnowłosy mężczyzna nie omieszkał wykorzystać tego obrotu spraw, zaczynając ostrożnie i powoli sunąć wzdłuż ściany, byle dalej od centrum wydarzeń.
- To sprawa między mną a tym tu - warknął i splunął prosto na wyszorowane przez Luciena dechy.
- Nie w mojej pierdolonej karczmie - Halvar, zupełnie nie przejmując się swą aparycją, sunął na zbira niczym taran. Dorównywał mu wzrostem i posturą, lecz gdy piastun porządku „Wyuzdanej Służebnicy” wpadał w gniew, niewielu mogło się z nim równać. Nieprzyjazny gość musiał o tym wiedzieć, gdyż zupełnie jak Lucien, zaczął się wycofywać. Jednak w przeciwieństwie do swojej ofiary, próbował zachować resztki godności i wizerunku.
- Jeszcze tu wrócę, ty pierdolony złodzieju! - zawołał, wymachując rękoma, lecz ustępując w stronę wyjścia. - Wrócę, cholerna szumowino, a jeżeli nie dostanę mojego pierścienia z powrotem, powyrywam ci ręce i wsadzę ci w dupę tak głęboko, że wyjdą gębą!
Rozsierdzony zbir z pewnością miał na podorędziu wiele gróźb, którymi mógłby podzielić się z Lucienem i rodzeństwem, ale Halvar wystawił głowę za drzwi, wypluł z siebie zgrabną jak na jego standardy wiązankę, a potem zatrzasnął je z hukiem.
- Twoja karczma, dobre sobie - mruknęła Lysa, wspierając się na drzewcu. - Tygodnia by nie pociągnęła, gdyby była twoja. Przynajmniej ojciec to wiedział.
***
Luciena ogarniał strach. Choć z pozoru mogłoby się wydawać, że działało to na niego stymulująco, w istocie kłębek nerwów, w jaki zamieniał się mężczyzna po utracie kontroli, jedynie zaciemniał mu pole widzenia.
Potrzebował kilku dłuższych chwil, by odreagować. Tak to już jest z tymi, którzy przez większość czasu egzystują jako oazy spokoju. W końcu wybuchają.
***
Stephan de Vort wspomniał, że jest malarzem. Gdzie można znaleźć malarza?
Nieczęsto Lucien wychodził poza granice Pirytu, ale okoliczności, w jakich się znalazł, mógł zaliczyć do nadzwyczajnych. Czuł się bardzo nieswojo, stojąc przed gmachem galerii sztuki, otoczony wyperfumowanymi paniczykami w kretyńskich perukach i wypomadowanych wąsach, ale to było jedyne, co przyszło mu do głowy. Na szczycie kamiennych stopni prowadzących do świątyni próżności i farby olejnej stało dwóch strażników. Mężczyzna zacisnął pięści. Od tego, czy uda mu się wślizgnąć, zależał stan jego rąk i kilku innych części ciała, do których zdążył się bardzo przywiązać. Odetchnął głęboko i ruszył pewnym krokiem w stronę przestronnych drzwi.
- Zaraz, a ty to kto? - odezwał się jeden z wartowników.
- Ja od przesyłki - odparł bez zająknięcia.
Wąsaty mężczyzna w średnim wieku spojrzał pytająco na swojego towarzysza. Ten wzruszył tylko ramionami.
- Przesyłki? Jakiej przesyłki?
Jakiej przesyłki? Jakiej przesyłki?
- Dla Stephana de Vorta.
Wąsaty strażnik parsknął, drugi zaś zdawał się nie wiedzieć, o kogo chodzi. Lucien zaśmiał się nerwowo. Czyżby coś pomylił? Czy Stephan de Vort nie był malarzem? Tylko po co miałby kłamać? Mężczyzna poczuł narastającą w nim złość. Złość ukierunkowaną nie tyle na rechoczącego strażnika, nie tyle na tamtego fircyka, przez którego Lucien znalazł się w owej beznadziejnej sytuacji, co na samego siebie. Jak mógł dać się tak porobić? Jak mógł być tak nieostrożny?
- Stephan de Vort!?
Lucien obrócił się na pięcie, jakby to jego wołał piskliwy głos. Przed jego oczyma stanął przysadzisty mężczyzna odziany w koszulę z bufiastymi rękawami i wzorzyste pantalony. Na głowie miał przyozdobiony piórkiem kapelusz z szerokim rondem w kolorze, który Lucien nazwałby czymś na kształt przejrzałych malin, na które ktoś chlusnął solidną porcją atramentu. Może gdyby nie poranny incydent, karczmienny zamiatacz podłóg śmiałby się teraz wraz z wąsatym strażnikiem, lecz w tych okolicznościach nie było mu ani trochę do śmiechu.
- Znasz go?
- Czy go znam!? Gdyby niebiosa oszczędziły mi tej wątpliwej przyjemności, byłbym najszczęśliwszą istotą na świecie! Żałosna wręcz, desperacka próba wyjścia poza kanon… I po co to!? Trzeba się trzymać klasyki, sztuka nie może być chaotyczna, agresywna! Jak można nazywać się artystą, jak można mieć czelność bluzgać na dobry, nie, nie dobry, wspaniały pejzaż, kurnymi chatami! Kurnymi chatami! I to samemu bazgrząc jakieś esy floresy! To już nie żart, to już nie wstyd... To czysta hańba! A jego gęba… Gęba równie prymitywna, co te bazgroły! „Kupa mięcha”, ha! „Bogacenie się na hołocie”! A co on może wiedzieć? Sfrustrowana szuja kisząca się na poddaszu jakiejś obskurnej meliny. Zresztą, swojego ciągnie do swoich. Może to i lepiej, nie będzie szpecił nam widoku swoją facjatą i swoją parodią malarstwa!
- Poddaszu meliny? Więc nie znajdę go tutaj?
- Wielkie nieba, bynajmniej. Ku mojej uldze zwykle szwenda się w pobliżu klasy średniej. Mam nawet tę nieprzyjemność wiedzieć, gdzie dokładnie. Po cóż marnujesz na niego czas?
- Muszę dostarczyć przesyłkę.
- Bogowie, byle nie płótna! Równie dobrze mógłbyś je wyrzucić w błoto, a potem…
- Nie, nie płótna - Lucien próbował jakoś uspokoić rozhisteryzowanego szlachcica, niestety z dość marnym skutkiem. - Czy mógłbyś mi powiedzieć, gdzie dokładnie go znajdę?
- Mógłbyś? - fuknął fircyk w absurdalnych pantalonach. - A od kiedy my jesteśmy na „ty”?
Mężczyzna był już zbyt zrezygnowany, by walczyć o choćby strzęp godności.
- Wybacz, panie.
- Ma pracownię w Kardanie, przy latarnianej. Skoro już tam idziesz, to przekaż mu ode mnie, że tylko istota o prawdziwie wrażliwej duszy, głęboko związanej z naturą, jest w stanie dostrzec piękno sielankowego pejzażu, ale by to zrozumieć, trzeba najpierw wyczołgać się z rynsztoka!
Lucien nigdy nie rozumiał zbyt wiele z wywodów artystów, ale im dłużej miał z nimi do czynienia, tym większą niechęcią ich darzył.
Było już grubo po południu, kiedy mężczyzna dotarł do właściwego rejonu miasta. Nigdy jakoś szczególnie nie włóczył się po dzielnicach, toteż nie wiedział zbytnio, gdzie znajdzie ulicę latarnianą. Część swojego sukcesu zawdzięczając drogowskazom, część mniej lub bardziej rozgarniętym przechodniom, dotarł w końcu do zamkniętej w kleszczach kamienic brukowanej drogi. W bocznej odnodze głównej ulicy nie zastał zbyt wielu ludzi. Podszedł do najbliższego z nich, palącego fajkę dziadka w nieco przetartym płaszczu.
- Szukam Stephana de Vorta, mam dla niego przesyłkę.
Podstarzały człowiek spojrzał z powątpiewaniem na jego puste dłonie.
- To naprawdę mała przesyłka - dodał Lucien, na co starzec wzruszył ramionami.
- Te drzwi - wskazał kciukiem na wejście tuż obok - i na samą górę. Ale wydaje mi się, że wyszedł.
Mężczyzna poczuł w żołądku coś na kształt ulgi pomieszanej z ekscytacją. Powstrzymał wpełzający na twarz uśmiech.
- Nie szkodzi, spróbuję zapukać.
Skinął głową na pożegnanie i wszedł na śmierdzącą kocimi szczynami klatkę schodową. Wspiął się po skrzypiących stopniach, po drodze mijając kobietę prowadzącą kilkuletniego chłopca w przydużym kapeluszu i pierzchającą przed uzbrojoną w pazury łapą mysz. Gdy dotarł na sam szczyt, z trudem udało mu się zachować spokój. Wziął głęboki oddech, upewnił się, że w pobliżu nie ma żadnych potencjalnych świadków, po czym nachylił się, by obejrzeć zamek. Był to jeden z trudniejszych, ale miał już parę razy do czynienia z podobnymi. Gdy był młodszy, często włamywał się do cudzych mieszkań, grzebał w zabezpieczonych szufladach, myszkował wśród pozatrzaskiwanych skrzyń. Potem mu się znudziło. Nigdy nie odszedł od przywłaszczania sobie cudzych dóbr. Nie potrafił odejść od tego dreszczyku emocji, ale zrezygnował z bardziej spektakularnych przekrętów. Może to trochę na wyrost, ale można powiedzieć, ze się ustatkował. Albo zestarzał.
Mimo upływu czasu wytrych sam układał mu się w dłoni. Tego się chyba nie zapomina, pomyślał. Wsunął ostrożnie delikatne narzędzie w otwór w drzwiach i zabrał się do pracy. Trwało to dłużej, niżby tego chciał, ale nie potrafił stwierdzić, czy to przez wyjście z wprawy, czy może z powodu szalejącej adrenaliny, czas płynął dla niego inaczej. Kiedy ostatnia zastawka ustąpiła, a cichy szczęk zasygnalizował, że mieszkanie stoi dla niego otworem, Lucien na chwilę zamknął oczy i pozwolił sobie zaśmiać się bezgłośnie. Przez chwilę uwierzył, że to wszystko dobrze się skończy. Wejdzie, zabierze pierścień i nie da sprać sobie gęby. To był dobry plan.
Wślizgnął się najciszej jak umiał i zamknął za sobą drzwi. Znalazł się w wysokim, przestronnym pomieszczeniu, w całości zawalonym puszkami z farbą, pędzlami, paletami, płótnami i obrazami, zarówno tymi skończonymi, jak i ledwie napoczętymi. Ów rozgardiasz ostudził znacznie jego entuzjazm, musiał się jednak śpieszyć. Szczęście było dziś dla niego wyjątkowo przewrotne, Stephan w każdej chwili mógł wrócić. Lucien zaczął buszować po pomieszczeniu, co ze względu na złożone konstrukcje rupieci stanowiło nie lada wyzwanie. Przetrząsnął szuflady ustawionego pod ścianą topornego biurka, oddzielający łóżko od pracowni regał z książkami, pociągnął za klamkę przeciwległych drzwi, które okazały się zamknięte, a samo rzucenie okiem na zamek wystarczyło, by oszczędzić sobie marnowania cennego czasu na bezskuteczną walkę ze skomplikowanym mechanizmem. Kiedy zbliżył ponownie zbliżył się do biurka, w oczy rzuciło mu się coś, czego nie dostrzegł wcześniej.
Jego karty.
Leżały w na tyle równym, na ile pozwalały wyświechtane krawędzie, stosiku. A obok nich znajdowały się trzy inne, niezwykle podobne, lecz zbyt zadbane, by mogły należeć do talii. Lucien wziął jedną z nich do ręki i obejrzał dokładnie. Kartonik przedstawiał wzór, z którego mężczyzna niewiele potrafił odczytać. Sięgnął po następną kartę, lecz zanim jego palce dotknęły gładkiej powierzchni, sparaliżowało go ciche skrzypienie otwieranych drzwi.
Na krótką chwilę czas zwolnił dla niego gwałtownie. Był tak blisko…
Stephan?
---
1144 PD + 10 P
~Mimma