piątek, 31 sierpnia 2018

[E] Od Blade'a (do Ake) "To chyba jakiś żart" 2/2

  Kiedy w końcu zdjąłem z siebie to diabelskie ubranie, rozprawiłem się z nim przy pomocy pazurów oraz kłów. W rezultacie, zamiast zacnego wdzianka baletnicy w jakże znienawidzonym przeze mnie odcieniu jaskrawego różu, wejście do moich czterech ścian przyozdobione zostało przez liczne konfetti, co rusz przyczepiające się do moich łap. Całe szczęście, przebudzony niedawno wiatr stał się moim wielkim sprzymierzeńcem, gdyż cały ten bałagan zepchnął gdzieś wgłąb otaczającego moje lokum lasu, dzięki czemu miałem jeden problem mniej z głowy. Ciągle rozjuszony jednak po tej nierównej walce z ludzką garderobą, z trudem udało mi się powrócić na swoje posłanie (którym jak na razie był zwykły kamień, ale cóż - może i zderzenia z nim są bardzo bolesne, ale niczego nie żałuję), a jeszcze trudniej ponownie zapaść w drzemkę. Miałem bowiem nadzieję, że kiedy zasnę, ta koszmarna komedia w końcu dobiegnie końca. Jak wiadomo jednak, nadzieja matką głupich, a każda matka kocha swoje dzieci. Mnie musi adorować w szczególności, ponieważ kiedy po raz kolejny otworzyłem oczy, znów stałem się głównym bohaterem jednej z niezbyt lubianych przeze mnie sytuacji. Niestety, tym razem to nie był zwykły sen, a rzeczywistość. Co prawda niejeden samiec będący na moim miejscu byłby wtedy w siódmym niebie, ale nie ja. O co chodzi?
  Jeszcze zanim otworzyłem oczy wiedziałem, że nie jestem w tej jaskini sam. Nie wiedziałem tego jednak z czystego przeczucia czy też dźwięków wydawanych przez układ oddechowy ów osobnika, a już tym bardziej nie doszedłem do tego wniosku, wyczuwając czyiś uważny wzrok na sobie. Obecność ów postaci zdradził bowiem jego, a raczej jej zapach, będący czymś jakby mieszanką bzu oraz piżama, co w połączeniu z charakterystycznym dla lisów zapachem dało mi pewność co do tego, czego mogę się w najbliższym czasie spodziewać. Udając więc wciąż pogrążonego w głębokim śnie, próbowałem odwlec w ten sposób nieuniknione. Niestety, po raz kolejny przekonałem się, że moja przybrana rodzicielka Nadzieja nie zapomniała o swoim ukochanym synalku Naiwniaku. Zamiast bowiem uzyskać święty spokój, nieznajoma wyszeptała wprost do mojego ucha:
- Pora wstać Misiaczku Pysiaczku, czas się trochę zabawić.
  Najpewniej ton jej głosu oraz specjalne przeciąganie wyrazów miało na celu mnie pobudzić oraz w jakikolwiek sposób zmotywować do działania - niestety, dla mnie zabrzmiało to jak odgłos rzygania jednorożca, który zdecydowanie przesadził z tęczową watą cukrową. Czy te babki nie mogą w końcu pojąć, żeby wreszcie się ode mnie odczepiły? Do diabła, ile można przecież wytrzymać ciągłego nachodzenia w wiadomym celu. Błagam, gdybym ulegał za każdym razem, po dwóch latach każdy napotkany na mojej drodze Cień zwracałby się do mnie "tato" albo "dziadku", a to już niezbyt mi się podoba. Przecież jestem młody i piękny, nie mogę być nazywany dziadkiem. Czułbym się wtedy staro i niepięknie.
- To, że nie mamy w klanie wystarczającej liczby samców wcale nie oznacza, że każda samotna samica może przychodzić do mnie. - Rzuciłem bezbarwnym głosem, kiedy ta zaczęła trącać mnie łapą, abym się w końcu obudził.
  Niestety ale fakt, że w ogóle się odezwałem, stał się moim gwoździem do trumny. Na nic bowiem zdały się poprzednie próby udawania pogrążonego w głębokim śnie, skoro teraz pokazałem, że tak naprawdę jestem w pełni przytomny. Na moje nieszczęście lisica nie potrzebowała żadnych kolejnych sygnałów - bez zbędnych ceregieli dosłownie położyła się na mnie, z całą pewnością przypadkowo wdzięcząc swoje dolne partie ciała tuż przed moim nosem. A to, że w tym samym czasie jej kita musnęła mój pysk, było już zupełnie niespodziewane. Ehh, ona była dokładnie taka sama jak te wszystkie chytre lisy, które do tej pory znalazły się na jej miejscu. A żeby było sprawiedliwie, rozprawię się z nią tak samo jak z jej poprzedniczkami, czyli niezbyt przyjemnie. Warto jednak najpierw dać jej szansę na zrezygnowanie z tego jakże absurdalnego pomysłu, bo nie wiem jak inni, ale ja nie mam zamiaru mieć później na głowie wściekłej samicy, której zaloty zostały zbyt szybko odtrącone. Dlatego też, nie zwracając jakiejkolwiek uwagi na wciąż leżącą na mnie lisicę, po krótkim westchnieniu pewnie wstałem z posłania. Wprawiło ją to w nie lekkie zaskoczenie, gdyż najprawdopodobniej nie spodziewała się, iż będę próbował w ogóle opuścić grotę. Świadczył też o tym jej brak reakcji na to, że po zrzuceniu jej ze swojego grzbietu, jak gdyby nigdy nic ruszyłem w stronę wyjścia, nawet nie spoglądając w jej stronę. A ona nic. W porządku, czyli nie zrozumiała tego jakże jasnego moim zdaniem przesłania. Trzeba więc ją uświadomić, co myślę o tym wszystkim.
- Nie masz czasami jakiś obowiązków w klanie, jakiegoś leczenia szczeniaka albo coś w ten deseń? - rzuciłem w jej stronę, nawet nie próbując ukryć znudzenia, po czym dodałem, nie owijając w bawełnę - Przeszkadzasz mi.
  Jak się jednak spodziewałem, ta za nic miała moje słowa. Zamiast bowiem natychmiast mi odpowiedzieć, ta podeszła do mnie powolnym i w jej zamyśle uwodzicielskim krokiem, przy okazji subtelnie ocierając się o moją szyję i bok. Bosz, jakie to tępe. Już nie uparte, a po prostu tępe. Jakie ja lisy w klanie trzymam?
- Przyszłam tutaj dla ciebie, Kochaniutki. - wyszeptała wprost do mojego ucha, kitą pocierając to drugie - Jeżeli chcesz, mogę być twoim prywatnym lekarzem i zbadać cię CAŁEGO. - ostatni wyraz zaakcentowała, a mnie wydawało się nawet, jakby jęknęła.
Słysząc ten tekst już któryś raz z kolei (nie mam bladego pojęcia, czy one wszystkie są takie same, czy po prostu uczą się tych tekstów z tego samego źródła), zapaliłem mentalny zniczyk nad jej rozumem, a raczej miejscem, gdzie widziano go po raz ostatni. Kto by pomyślał, że będąc głową klanu, będzie się chciało wymordować niemalże połowę swoich podopiecznych. Szkoda tylko, że wtedy byłaby sytuacja odwrotna do obecnej - już nie samców byłoby za mało, a samic. A wtedy nie mielibyśmy zbyt dużego wyboru, ale dobra, mniejsza o to. Teraz największym moim problemem nie były te braki, a lisica wciąż znajdująca się w moim lokum i wyraźnie czekająca na coś więcej niż sam zaszczyt oddychania tym samym powietrzem co ja. Nie widząc zatem żadnego innego wyjścia, postanowiłem wziąć sprawę we własne łapy. Nie zwracając jakiejkolwiek uwagi na oburzenie nieproszonego gościa, bez uprzedzenia uwięziłem jej kark w uścisku moich szczęk, tuż po tym wyciągając niczym niesfornego szczeniaka na zewnątrz, przed jaskinie. Dopiero tam postanowiłem ją wypuścić, przy okazji zauważając, iż zapadła już noc. Ulubiona pora wszystkich Cieni.
- Dlaczego to robisz? Przecież doskonale wiem, że tego chcesz. - Wciąż próbowała przekonać mnie do tego, abym jednak jej uległ. Daremnie.
- Nie kręcą mnie samice, które zaliczają samców albo same są przez nie zaliczane. Szanuj ty się trochę. - Powiedziałem z kpiną, patrząc władczym wzrokiem na leżącą u moich łap lisicę.
- Przecież dla nas to normalne. - odpowiedziała, wstając przy tym z ziemi - Pszczółki zawsze tak robią z kwiatuszkami. Przeskakują z jednego na drugi, od czasu do czasu zostawiając w nich małą niespodziankę. Ty nie chcesz takiej niespodzianki?
  Aha, rozumiem, wszystko jasne. Nie dość, że bez pozwolenia wpakowała swoje cztery litery do MOJEJ jaskini, chodziła po MOJEJ podłodze, leżała na MOIM grzbiecie oraz oddychała MOIM powietrzem, to jeszcze w bezczelny sposób chciała zarządzić MOIMI genami. Cofam to, co wcześniej powiedziałem. Ona nie jest tępa, ona jest po prostu świrnięta. Chyba pogubiła z pięć klepek podczas ostatniej rui, o dwóch poprzednich nie wspominając. Nieźle wkurzony, w świetle obecnych faktów nie miałem nawet najmniejszych oporów do tego, żeby w jakikolwiek sposób się powstrzymywać.
- Czy ja ci wyglądam na męską dziwkę, do kurwy nędzy?! - praktycznie ryknąłem, w dupie mając to, że lisica już patrzyła na mnie ze strachem. Oj, ty dopiero możesz zacząć się bać - Jak śmiesz przyłazić tu do mnie, pakować swoją dupę do mojej sypialni, a potem jak gdyby nigdy nic chcieć się pieprzyć w nadziei na to, że po urodzeniu mi potomka będziesz miała większe przywileje? Zasmucę cię zatem, ale takiej kurwy jak ty nawet kijem bym nie tknął. Poza tym, musisz mieć niezły tupet, żeby mówić o tym prosto z mostu, nie wspominając już o tym, że... - niestety, nie dane było mi dokończyć, gdyż wówczas ta mi przerwała. ONA. MI. PRZERWAŁA.
- Ależ słodziaku ty mój, jak możesz tak o mnie mówić? - powiedziała ze łzami w oczach - Nie jestem żadną...
- Milcz! - mówiłem wcześniej, iż jestem wkurzony? Zmieniam zdanie, ja jestem wkurwiony - Nie dość, że bezczelna, to jeszcze mi przerywa. Zapamiętaj sobie jedno, tępa suko - trzymaj się z daleka ode mnie i mojego domu. Jeśli jeszcze kiedykolwiek zobaczę cię tutaj, bez wahania zabije. Obedrę ze skóry, podpalę, wypatroszę i dopiero wtedy zabiję, żebyś mogła popatrzeć sobie na własne flaki przed śmiercią. Ciesz się, że nie zrobię tego dzisiaj i że nie wywalam cię z klanu, ale wierz mi, iż nie żartuję. A teraz wypierdalaj stąd, póki masz jeszcze jak.
  Całe szczęście móżdżek znajdujący się w jej głowie potrafił jeszcze pracować, bowiem już bez żadnych dodatkowych komentarzy odwróciła się i uciekła gdzieś w głąb lasu, pozostawiając mnie samego sobie. Niestety, nie dane było mi długo cieszyć się tą samotnością, gdyż jej miejsce wnet zastąpił kolejny członek klanu, pojawiający się jakby znikąd. Nie mając jednak najmniejszej ochoty na kolejną rozmowę z (o ironio) następną lisicą, postanowiłem ją jak najszybciej spławić:
- Daj mi spokój, idę się zabić. - Mruknąłem, przechodząc obok lisa obojętnie, z żądzą mordu doskonale widoczną w oczach.

Ake? Wspominałaś coś kiedyś o wątku, so... ;D
---
910 PD + 5 P
~Mimma

[E] Od Blade'a "To chyba jakiś żart" 1/2

  Dobra... Chyba faktycznie mogłem sobie odpuścić tamtego ledwo żywego królika, który najwidoczniej musiał zjeść coś nie ten tego. W przeciwnym wypadku jaki byłby inny powód do tego, że znalazłem go na chwilę przed kopnięciem w kalendarz, wijącego się w ostatnich, pośmiertnych drgawkach, a który nie posiadał żadnych innych cech świadczących o tym, iż wcześniej uciekł jakiemuś innemu drapieżnikowi? Ja jednak, wykazując się niebywałym lenistwem oraz swego rodzaju oszczędnością (nic nie może się przecież zmarnować, prawda?), zamiast upolować sobie coś lepszego oraz znając życie zdrowszego, wolałem napełnić żołądek tym syfem, który praktycznie sam do mnie przyszedł. Gdybym jednak wiedział, jak to się dla mnie skończy, podrzuciłbym go najpewniej mojej zakazanej miłości, czyli szefunciowi Łowców, znanego wszystkim jako nieustraszony oraz budzący postrach wśród dziewic Silver Spirit coś tam coś tam. Wiecie, jakąś kokardkę bym przyczepił, kwiatuszka dołożył i dał jako prezent od cichego wielbiciela. Następnie przyglądałbym się z ukrycia, jaką szopkę odstawił po dragach, jakie mu zafundowałem. Dlaczego tak o tym mówię? Bo nie ma innego wyjaśnienia odnośnie tego, co skonsumował ten nieszczęsny królik na chwilę przed odejściem na tamten świat. Pewnie były to jakieś lewe grzybki halucynki albo coś w tym stylu. Skąd natomiast wiem, że efekt byłby porównywalny do komedii? Odpowiedź: poczułem to na własnej skórze. O czym mówię? Już śpieszę z wyjaśnieniami.
  Po posiłku (którym był ten przeklęty na wieki wieków amen królik), udałem się na standardową już dla mnie drzemkę. Niestety, nim zdążyłem zmarnować w taki oto sposób niemalże całe popołudnie, nieznany mi dotąd hałas wyrwał mnie z jakże błogiego snu. Zrywając się nagle z posłania, zaledwie dwie sekundy zajęło mi znalezienie się na zewnątrz jaskini, wyglądając tym samym źródła owego harmidru. Oczywiście nie po to, by pochwalić tego troskliwego ziomka za to, że dzięki niemu mogę poświęcić jeszcze więcej czasu na zajmowanie się klanem, co to to nie. Mój zamiar był o wiele bardziej, jakby to powiedzieć, zabójczy. Z początku oślepiony przez promienie słońca, dopiero po dłuższej chwili przyzwyczaiłem swój wzrok do ów oświetlenia. Tylko i wyłącznie po to, by zobaczyć... wiewiórkę. Ale nie taką zwyczajną wiewiórę że wiewiórę, którą równie dobrze mógłbym zjeść jako przekąskę. Co prawda była ruda jak wszystkie jej kuzynki, podobnie jak one posiadała również długi, puszysty ogonek, a pyzate policzki były w stanie pomieścić zdecydowanie więcej niż dwa orzeszki. Co więc mnie zaskoczyło? Może zacznijmy od tego, że ta stojąca dokładnie przede mną była na tyle głupia, że nawet nie próbowała uciec. Po prostu, patrzyła się na mnie tymi swoimi oczkami zupełnie, jakbym należał do licznego grona jej pobratymców. Nie to było jednak w tym wszystkim najlepsze, a fakt, iż na brzuszku miała zawieszony... bębenek. Najprawdziwszy w świecie instrument muzyczny, którego te dwunożne małpy zwane ludźmi wykorzystują w nieco większej wersji do różnego typu parad czy jak to się tam zwie, mniejsza o to. W każdym razie, mogłem sobie dać ogon odciąć, że ona posiadała dokładnie taki sam przedmiot i o ile mnie wzrok nie myli, w łapkach trzymała... pałeczki? Mrugając kilkukrotnie, przetarłem dodatkowo łapą oczy chcąc mieć pewność, że te nie próbują wcisnąć mi żadnego kitu. Niestety, nawet po tym ruchu scena rozgrywająca się przede mną nie uległa zmianie, a jakby tego było mało, miałem niebywałą okazję poznać źródło hałasu, który wyrwał mnie ze snu. Okazał się nim być ten niepozorny bębenek, który przy każdym uderzeniu pałeczką wydawał odgłos mogący zbudzić umarłego. Kładąc uszy po sobie, starałem się uratować przed kompletnym ogłuchnięciem. To jednak na niewiele się zdało, a jakby tego było mało, zwierzątko zaczęło grać jeszcze głośniej, chociaż nie myślałem, że to w ogóle możliwe. Będąc co najmniej niezadowolony z tego faktu, już miałem zamiar pożreć tego sierściucha, kiedy ten nagle przestał wygrywać jakąś mało skomplikowaną melodię. Zrobił to tylko i wyłącznie po to, by zaraz po tym przerzucić instrument na grzbiet, a następnie na czterech łapach spierniczyć jak atomówka z kreskówek w pobliskie krzaki. Nie rozumiałem, o co w tym wszystkim chodziło, dopóki nie usłyszałem świstu wiatru nad sobą. Zaciekawiony tym faktem, uniosłem wzrok ku górze. Wówczas błękitne sklepienie nieba przeszył dziwny kształt w kształcie krowy w kapeluszu. "A może to Silver?" - od razu podsunęła mi głowa, dziwnie zainteresowana dzisiaj tym jakże zacnym jegomościem. Wspominam już przecież o nim drugi raz w ciągu niecałych 5 minut, to o czymś świadczy. Chyba mam na jego punkcie jakąś obsesję. Nie poświęcałem jednak tym myślom zbyt dużej uwagi, gdyż ów niezidentyfikowany obiekt latający, zamiast wylądować zgrabnie na ziemi, trafił prosto w koronę rosnącego nieopodal dębu. Niezadowolony z tego faktu (No halo, jak chce sobie drzewa rujnować, to niech sobie do Łowców Silvera idzie, oni i tak wolą krzaki. No i znowu ten Silver! Precz, potworze zakochany w tym pchlarzu, a zamieszkujący moją głowę!), przepełniony przysłowiowym słowiańskim wkurwem i w pełni gotowy do skopania komuś dupska, ruszyłem w stronę "lądowiska" latającego hamburgera. Nim jednak zdążyłem stanąć u stóp wiekowej rośliny, problem ściągnięcia lotnika na ziemię rozwiązał się sam. Jak? Po prostu, zajęta przez niego gałąź złamała się i upadła u moich łap. Przez chwilę w powietrzu unosił się ogromny kłąb pyłu, który po ponownym opadnięciu na ziemię pozwolił mi zobaczyć, kim była ów tajemnicza postać, szwędająca się po terenach Cieni, a na pewno nie będąca żadnym z nich. Chociaż w sumie wątpię, by to coś, co leży aktualnie przede mną, należało do któregokolwiek z klanów. Przywołując zatem najbardziej neutralny wyraz pyska, przemówiłem takim samym tonem:
- Kim jesteś i co do jasnej cholery robisz na ziemi lisów? - mimo iż chciałem zabrzmieć obojętnie, mój głos mnie zdradził, brzmiąc... jak u nastolatka w czasie mutacji? To chyba będzie najlepsze określenie, ale czekajcie no... CO TU SIĘ DZIEJE DO DIABŁA?!
  Niestety, nie dane mi było dalej rozmyślać nad tą sprawą, gdyż w następnej sekundzie nieznajomy postanowił zabrać głos:
- Krasnoludki ukradły mi skarb Leprechaunów. - To były jedyne jego słowa skierowane do mnie, po których wstał z ziemi i zaczął tańcować coś nasuwającego na myśl prośby Indian o deszcz.
  Eee... okey? Dobra, gdzie ta ukryta kamera? Czy tylko mnie wydaje się, że coś tu zdecydowanie jest nie tak? I nie, nie chodzi mi o to, że poniekąd gadam sam do siebie. Pomińmy również lepiej fakt istnienia utalentowanej muzycznie wiewiórki, która sama w sobie jest już wybrykiem natury. Zdecydowanie bardziej powinienem skupić się na tym dziwnym stworzeniu, z lekka przypominające małego człowieczka. Niestety, z pewnością nie należało ono do tego czekoladożernego gatunku, chyba iż jest jakimś nowym etapem ewolucji. Nie widzę bowiem żadnego innego wyjaśnienia co do tego, że zamiast zwyczajnego, papajowatego nosa, ten posiadał słonią trąbę. Dosłownie. Odpowiednia do wzrostu ludzika, unosiła się za każdym razem, gdy ten wykrzykiwał ku niebu jakieś w nieznanym mi języku słowa. Dodać do tego zielono-czerwone wdzianko ze sznurem okrągłych dzwoneczków, szpiczastą czapkę z pomponikiem oraz sto kilogramów żywej wagi i oto mamy postać, która znajdowała się aktualnie przede mną, a która zaczynała mnie już powoli denerwować. Niewiele zatem myśląc, postanowiłem jak najszybciej wykurzyć go stąd. Jeszcze ktoś pomyśli, że się znamy albo co gorsza przyjaźnimy, a wtedy cały szacun na dzielni poszedłby w piach.
- Ty, baleciarz, widziałem te twoje krasnoludki! - krzyknąłem tym wciąż mutacyjnym głosem, zwracając tym samym jego uwagę i skupiając ją na swojej osobie - Biegły z jakąś skrzynką w stronę granicy terenu Wojowników, w tamtą stronę. - dodałem w ramach wyjaśnień, ruchem pyska wskazując odpowiedni kierunek.
  To jakby natychmiast go otrzeźwiło. Świadczyło o tym nagłe przerwanie tańca na rzecz kilkukrotnego mrugnięcia powiekami, przy czym patrzył tylko i wyłącznie na mnie. Ów stan zawieszenia trwał jednak zaledwie kilka sekund, po których upływie gwałtownie odbił się od ziemi, ponownie wznosząc się w powietrze i przypominając tym samym krowę w kapeluszu, niczym strzała przecinająca błękit nieba zniknął na tle zachodzącego już słońca. I tyle go widziałem. Problem z głowy, teraz niech Carisa się nim zajmie.
  Przez chwilę zastanawiałem się, co mam ze sobą począć. Nie widząc jednak większego sensu w staniu jak ostatni debil na zewnątrz, po krótkim westchnieniu ponownie skierowałem się w stronę swojej jaskini w celu kontynuowania wcześniej przerwanej drzemki. Nim jednak przekroczyłem jej próg, ktoś za moimi plecami krzyknął, że wyglądam uroczo w tutu baletnicy. Nie wiedząc za bardzo, o co chodzi, jakby od niechcenia zerknąłem za siebie. I praktycznie w tym samym momencie zszedłem na zawał, lecz nie z powodu tego, że to była prawda. Ów nieznajomy, po którym nie pozostał żaden ślad, mówił prawdę - tuż za ostatnią parą żeber założony miałem jakiś sztywny kołnierz, który rzeczywiście przypominał nieco to coś, co samice człowieków zakładają do tańca. Nie to było jednak najgorsze, o nie. To coś było RÓŻOWE.
- PRECZ, SZATANIE RÓŻOWOŚCI!!! - uniesionym i już normalnym głosem wydarłem się tak głośno, że chyba całe Avfallen mnie usłyszało.
  Tuż po tym, niczym ostatni oszołom, zacząłem miotać się w każdą z możliwych stron, próbując pozbyć się tego czegoś z mojego ciała, co jak się okazało, do najprostszych zadań nie należało.

---
929 PD + 5 P
~Mimma

[E] Od Sfory "Ulewa z burzą szaleje, drzewa świszczą i gniew bogów goreje"

Skulił się w ciemnym kącie, naciągając mocniej na głowę kaptur podziurawionego płaszcza. Przycisnął dłoń do ust, zakasłał cicho, a potem podciągnął nogi pod brodę. Lekko zamglonym wzrokiem od piekącego smrodu fajek spojrzał spod ciemnego materiału na rozweselony tłum zlanych w trup gości. Chórem śpiewali właśnie sprośną piosenkę o dziewce, co nigdy nie dawała w niedzielę, bo to dzień święty. Po każdym refrenie brali wielkiego łyka piwa i kontynuowali wieczorny koncert.
Sfora przyszedł tu licząc na resztki niespożytego jedzenia, a może nawet udałoby mu się ukraść cały obiad, gdyby powstało wyjątkowo duże zamieszanie. Był na tyle drobny i zwinny, że gospodarz nawet nie zauważył, kiedy wpadł do środka pomieszczenia wraz z kilkoma innymi klientami. Czmychnął sobie ukradkiem w kącik i udawał, że nie istnieje. Na razie nikt nie zwrócił na niego większej uwagi, mogli go uznać za chłopca na posyłki któregoś z biesiadników. Niech więc tak sobie myślą.
Wpół ostatniej zwrotki drzwi do małej, przytulnej gospody rozwarły się z głośnym skrzypnięciem zawiasów i do środka wpadł zimny, burzowy wiatr. Przerażająca cisza objęła pijanych gości, gdy w progu przystanął wysoki człowiek w brązowym płaszczu zaciągniętym na głowę. Ciemne niebo za nim zajaśniało potężną błyskawicą w akompaniamencie głośnego ryku, oświetlając na krótką chwilę przemoczoną do suchej nitki sylwetkę przybysza. Gdy dostrzegł, że wszystkie oczy są ku niemu zwrócone, uniósł lekko głowę, ukazując wszystkim dziwne, żółte oczy, a potem wszedł głębiej do pomieszczenia. Skierował się w stronę najbliższego wolnego stolika.
— Waćpanie, nie chcemy tu żadnych burd, bo my pokojowe chłopy, a od was śmierdzi kłopotami na kilometr. Mało nam tu urwipołciów i czortów spod ciemnej gwiazdy? — odezwał się tubalnym głosem gospodarz i zarzucił na ramię brudną ścierę.
— Jam nie diobeł, tylko wędrowiec, co to widział więcej od waszmości. Widział i słyszał, bom oczami i uszami bogów. Prorokiem mnie zowią, a imię moje Zygfryd — rzekł dziwny człowiek, po czym szybkim ruchem dłoni ściągnął z głowy kaptur, ukazując ludziom starą, pomarszczoną twarz, przeciętą gdzieniegdzie drobniejszą blizną. Miał ciemne włosy oraz brodę, którą mocno przyprószyła siwizna, a jego oczy płonęły niewyobrażalną żółcią zmieszaną ze złotem. Cisza w pomieszczeniu wydawała się wręcz ciążąca. Sfora skulił się w kącie jeszcze mocniej.
Dopiero co tu posprzątałem, nawet pięć minut nie może być tu czysto?! — wrzasnął chuderlawy gołowąs, co pomiatał tu i tam ze starą zmiotką. Wpatrywał się gniewnie w przybyłego jegomościa. Gdyby jego wzrok mógł zabijać, mężczyzna prawdopodobnie już dawno czyściłby twarzą drewniane panele, a tak to tylko obserwował z pogardą młodego nicponia i nic sobie nie robił z jego złości. Chłopaczyna warknął zajadle, po czym ciężko tupiąc butami, wyszedł z gospody prosto w ulewę.
— Jak mówiłem, żem jest posłaniec bogów, jam w ich imieniu uczę i przybyłem opowiadać o tym, com spotkałem podczas wędrówki — kontynuował stary człowiek, a potem wstał od stolika, chwycił stojący z brzegu kufel mężczyzny o szczurzej twarzy i chlup w dziób, wypił wszystko jednym haustem. Szczurzy mężczyzna spiorunował go wzrokiem, ale kiedy wstał, aby naprzykrzyć się Zygfrydowi, powstrzymał go jego towarzysz, pucołowaty młodzieniaszek z rudą kępą siana na łbie. Zygfryd więc wyszczerzył się zajadle i poprawił brudną koszulę z wora na kartofle.
— Było to niedawno, dwa albo trzy księżyce temu. Wracałem właśnie z odwiedzin u mojej siostry i trafiło mi się na zgubny szlak przez las. Błądziłem tak dzień cały, aż mnie noc zastała i rachuba czasu poszła w kij daleko, aż drewno wyszło tyłem. Wiedziałem tylko, że cimno, zimno, głucho, straszno jak cholera, ale byłem świadom, że mnie bogowie chronią, więc brnąłem dalej. — Zygfryd przeszedł się po pomieszczeniu, zgarniając przy tym kolejny kufel piwa. Sfora wciąż bacznie go obserwował, nie wiedząc, czy powinien tu siedzieć, czy już czmychać hen daleko w uliczki.
— Nagle: patrzę! A tu dziwne światełko w oddali migocze. Pewnie, powiadam sobie, to jeden z tych błędnych ogników, co ludzi zwodzi na manowce, ale ciekawość mnie przezwyciężyła! Idę więc. Trafiam na niewielką polanę porośniętą dziwnymi grzybami, nigdy żem takich nie widział. Nietypowy kolor, nietypowe kształty, pewnie trujące, powiadam sobie. Nie ruszam zatem tego dyjobelskiego paskudztwa, co by mi jajca urwało od samego zapachu i rozglądam się dalej. Zauważam coś jeszcze. Kamienie na tej polanie były bardzo dziwnie ułożone, zupełnie jakby ktoś chciał coś nimi przekazać. Zbliżam się, obserwuję, otaczam, ale nic! Światełko tyż znikło, nic nie mryga, nic nie świeci. — Staruch przeszedł dalej i zatopił brudny palec w piwie wielkiego chłopa z tatuażem węża na potylicy. Ten zerknął na niego ostrzegawczo, a potem odtrącił jego łapę swoją ogromną grabą, wydając ciche, gardłowe warknięcie. Zygfryd zignorował to i powlekł się dalej, a Sfora zmrużył oczy na widok ślicznie pobrzękującej sakiewki przypiętej do plecionego sznura jego płaszcza. Nieświadomie uniósł jeden kącik ust w chytrym uśmiechu, a w głowie już zaczął układać plan jak dostać się do malutkiego skarbu.
— Aj! Uznałem, że nie ma sensu tam siedzieć i gapić się na to niczym byk na malowane wrota. Macham ręką na to wszystko, zbieram manatki, których nie mam, szykuję się do odejścia. A tu magia! Czory! Czory, powiadam, niewidy! Szaleństwa głupie! Potwór wielki! Z dziesięć stóp miał, jeśli nie więcej! Smoczy łeb, wężowy ozor na wierzchu i kłapie na prawo, lewo wielkimi zębami. Cielsko kozła o ludzkiej posturze. Ogon trzy razy tyle, ile ja mam, a zamiast kopyt, wielgachne, wilcze łapy z pazurami jak stąd do cieniasów! — wręcz wykrzyczał, waląc w pięścią o blat stołu, ale przy ostatnim słowie trochę się speszył — Znaczy… ten… no… do Cieni!
Odchrząknął, zebrał obrzydliwą flegmę na języku i splunął pod stopy miejscowego kowala, prosto na jego nowe buty. Mężczyzna zakręcił rudym wąsem, zmarszczył krzaczaste brwi, a potem wstał od stołu. Miał dobre dwa metry wysokości, a mięśnie ogromne od lat pracowania przy wyrobie broni, lecz staruch tylko machnął na niego pomarszczoną ręką. Wybełkotał coś niezrozumiałego, przechodząc do kolejnego stolika, przy którym było jedno wolne miejsce. Zasiadł na krześle niczym król, a nogi w ubłoconych buciskach wywalił na blat i zgarnął dłonią widelec jednemu z gości. Zaczął nim sobie grzebać między zębami, a przy tym otwarcie narzekać na dzisiejszą młodzież. Że niewychowana, że niemiła, że niełaskawa, że bogów nie szanują.
Sfora nie zwracał uwagi na jego czczą gadaninę. On był akurat ostatnim przedstawicielem gatunku dzisiejszej młodzieży, który w ogóle powinien protestować. Spici do granicy przytomności biesiadnicy nie zauważyli, gdy chuderlawy chłopaczyna przemykał im pod nogami spod jednego stołu pod kolejny i przy okazji lepką rączką zabierał, co tylko mu w oczko wpadło. A to ładny pierścień, a to spinka przy mankiecie, a to kilka monet, co wypadły na podłogę.
— I co było dalej? Co było dalej? No to poprawiam czapkę i lezę przez krzaczory sprawdzić, co to za dziwy. Skradam się najciszej jak mogę, pokrzywy parzą mnie po kostkach i kolczaste ciernie wbijają się w dłonie, ale idę. Patrzę: to jednak nie bestia, nie potwór, nie diobeł. A coś znacznie gorszego. Nieopodal kręciła się stara, pomarszczona baba i klęła jak szewc, szukając czegoś w trawie. Pewno swoich cyców, bo żem nie widział, żeby co pod kiecą miała, taka decha niezabita gwoździami. Nawąchała się tych dyjobelskich grzybów i ino patrzyła, gdzie jej te bimbały oberwało. — Zarechotał straszliwie skrzekliwym śmiechem, po czym znów splunął na podłogę i spojrzał na siedzącą obok młodą dziewkę. Sfora mógłby przysiąc, że gdy jego wzrok padł na dekolt ślicznej damy, staruchowi pociekła ślina z gęby. Oblizał się lubieżnie, aż wreszcie jej towarzysz wstąpił do akcji i objął ją ramieniem, przysuwając mocniej do siebie. Wydawał się w pełni trzeźwy, z kolei jego kolega po prawej stronie, tylko śmiał się złożony na blacie w półśnie.
Sfora przemknął po cichu do stolika, przy którym siedział Zygfryd i już sięgał ręką do cudnej sakiewki, gdy nagle staruch poderwał się z miejsca. Na odchodne puścił panience oczko, wyszczerzając zżółknięte i zdjęte próchnicą zęby w okropnym uśmiechu. Dziewczę skrzywiło się w odpowiedzi.
— Zaraz ze mnie całe powietrze schodzi. Kamień z serca, myślę, gapiąc się na babę. Podchodzę, pytom się o drogę do najbliższego miasta. Ta patrzy na mnie jak na wariata i nie odpowiada. Czekam cierpliwie, ale kij, a nie rozmowa. Zamierzam już się zbierać, skoro babsztyl nie skory do pomocy, gdy nagle rozwarła paszczę, a z niej wydobył się wielgachny, długi jęzor z sześcioma oczami! A kłów miała od cholery! Syczy na mnie, ja biorę nogi za pas. Dziwne stworzenie, przeraźliwe, pewnie z piekła je co wywlokło. Już prawie w krzaczorach siedzę. Jeszcze trochę. Obracam się, patrzę. I co?! Wtedy rozłożyło skrzydła, zawyło przeraźliwie jak pani Wiesia spod czwórki, gdy ktoś dobiera się do jej szarlotki i wzbiło się w powietrze. Prawie żem się posrał ze strachu! — wykrzyknął. Wyraźnie targały nim emocje, gdy wskakiwał na stół. Jednym, nieporadnym kopniakiem zrzucił z niego trzy kufle pełne piwa ku żałości dwóch mężczyzn. Sfora zaklął pod nosem, że uciekła mu okazja sprzed nosa do złapania sakwy.
— Nie pieprz, staruchu głupot! Nie ma na tym świecie takich czortów. Bujasz, szaleńcu — warknął kowal, którego wcześniej opluł, a jemu zawtórowała piątka innych gości, co padali z nóg od alkoholu.
— Głupoty? Ja? Pieprzyć? Pieprzyć lubię tylko dziwki, ale tutaj powiadam prawdę, co mi bogowie pokazali! — oburzył się wielce, wypinając do przodu pierś. A zrobił to z takim impetem, że zakołysał się niebezpiecznie na stole i prawie spadł — Ta baba to wcale nie baba. Ona była dokładnie taka sama jak te wszystkie chytre lisy. Potwór, co udawał kobitę! Straszny! Te okropne ślepia! Całe czerwone, jakby pochłonęły ludzką krew! I te jej pomarszczone ręce nagle zamieniły się w szpony, a nogi prawie jak u harpii! Brakło tylko upierzenia, bo skrzydła podobne do nietoperzych! Kły wielkie, że aż szyję odgryzłyby jednym capnięciem! Cud, że żyję, ale bogowie mili, bogowie łaskawi, to dzięki nim! Wybrany zostałem, więc chronią mnie jak własne dziecko!
Sfora mlasnął ustami, krzywiąc się od głupiej gadaniny Zygfryda i wyciągnął z buta mały nożyk motylkowy, który choć już zniszczony i zardzewiały, wciąż nadawał się do prostej roboty. Przyczaił się pod stołem najbliżej starucha, ale ani drgnął, bo gwałtownie kowal uderzył pięścią w blat, wstając od niego zamaszyście. Lepiej, aby teraz chłopiec nie próbował podpaść komuś trzy razy większemu od siebie.
— Bogowie nie istnieją. A nawet gdyby, to na pewno nie szukaliby wsparcia w kimś tak obrzydliwym jak ty! Toż to dla nich hańba! — krzyknął, a jego tubalny, niski głos zatrząsł ścianami w małej gospodzie. Zygfryd pozostał jednak niewzruszony i nie spojrzał na niego, głupio dłubiąc palcem w nosie.
Sforę akurat nic nie obchodzili bogowie. Cenić mógł tylko tych, którzy przynosiliby mu powodzenie w życiu, a że żaden tak nie działał, miał to gdzieś. Pogadamy, jak dorobi się majątku i własnej psiarni, gdzie pozwoliłby wszystkim pieskom z jego rodziny spokojnie dożyć starości.
Kowal podszedł głośno tupiąc wielkimi buciorami o drewnianą podłogę, po czym chwycił Zygfryda za kołnierz płaszcza i przyciągnął do swojej twarzy. Staruch wręcz wisiał nad ziemią, znacznie zbladł, gdy wcześniejsze pogróżki mężczyzny, okazały się właśnie spełniać. A Sfora tylko obserwował bujającą się na boki sakiewkę i zastanawiał się jak szybko będzie w stanie ją odciąć oraz uciec.
— Jak śmiesz dotykać Proroka, ty bezbożniku przeklęty! Bogowie będą wściekli! Zniszczą cię! Odbiorą wszystko, co dali! Jesteś na ich łaskach! — wrzasnął ochryple, trzęsąc się w wściekłości – albo strachu – jak galareta.
Ktoś podszedł do kowala i położył mu dłoń na ramieniu.
— Zostaw tego dziwaka. Co jeśli gada prawdę? Co jeśli zrzucisz na siebie boży gniew? Lepiej nie kusić losu — powiedział spokojnie, choć zataczał się na wszystkie boki i czkał co chwila, a wzrok miał dziwnie nieobecny. Kowal odepchnął go ręką, a ten upadł na drewniany stół z głośnym hukiem.
— Nie wtrącaj się — warknął zajadle, ale nie zdążył nic więcej zrobić, bo kolejny człowiek doskoczył do niego i przywalił pięścią w twarz. Kowal wypuścił kołnierz starucha, a sam zatoczył się do tyłu. Upadł z impetem, uderzając głową o kant blatu, za którym stał przerażony gospodarz. Wydał z siebie cichy charkot, jednak prawie natychmiast stanął z powrotem na nogi i uderzył mężczyznę, który go zaatakował. Sfora skulił się pod stołem jeszcze bardziej, chociaż w myślach dopingował, aby zrobił się większy rozgardiasz.
Wkrótce do bójki dołączyła się kolejna pijana dwójka, po nich trójka, a wkrótce cała sala zlana w trup tłukła się, rzucała czym popadnie i wrzeszczała jak najprawdziwsza dzicz. Pośród tego zamieszania mały chłopiec z zawadiackim uśmieszkiem śmigał od stołu do stołu, upychając jedzenie oraz wszelkie kosztowności do kieszeni. Niezauważony wirował pomiędzy straszliwym pobojowiskiem, przeciskał się przez tłum i przy tym ani razu nie oberwał. Krew, alkohol, ślina lały się strumieniami, a pomieszczenie ociekało od smrodu potu oraz piwa. Gospodarz chował się pod blatem z rękami założonymi na głowie. Panienka, do której przystawiał się staruch, wcisnęła się do kąta. A Zygfryd z przestrachem czmychnął tylnym wyjściem, ale Sforze już nie zależało na jego sakiewce. Obrabował tyle osób, że wystarczyło mu na śniadanie, obiad i kolację dla piesków.
Zanim sam stał się zagrożony, po cichu opuścił gospodę. A burza na zewnątrz wciąż szalała. Widocznie bogowie naprawdę byli wściekli.

----
1532 PD + 15 P
Owca

[E] Od Ake "Leksykon snów" cz.3

  Byłam pod wrażeniem jego opanowania, a może obojętności, kiedy na moje słowa zareagował tylko delikatnym uśmiechem. Pewnie to nie pierwszy raz, kiedy kobieta traciła przy nim głowę.
  Judith zapewne już spała, kiedy dzięki Colinowi pożegnałam ostatnią moją ranę. Przez cały czas siedziałam cicho, aby przypadkiem nie palnąć kolejny raz jakiejś głupoty, której później będę żałować. Owszem, Colin jest bardzo przystojny, ale znam go kilka godzin, a przez moje zachowanie mógł sobie pomyśleć cholera wie co. Łatwa? Desperatka? Podziękuję za taką opinię na starcie.
  Podniosłam się, oglądając miejsca na moim ciele, gdzie wcześniej widniały rany, po których nie zostało ani śladu. Popatrzyłam na Colina z wdzięcznością. Jeszcze pozostała kwestia tej oczywistej zapłaty. Postanowiłam ponowić pytanie z nadzieją, że dostanę jasną odpowiedź.
  – Co chcesz w zamian? – zapytałam. 
  – Już o tym rozmawialiśmy. – Masz babo placek. Liczyłam na to, że w końcu dowiem się, o co chodziło, a znowu wyszłam na idiotkę. – Najpierw zobaczę, jak mała poradzi sobie ze swoim zadaniem, później ty zajmiesz się swoim. – Uśmiechnął się do mnie, a uśmiech ten wydał mi się fałszywy i niepokojący. Zmarszczyłam brwi. Na przodków, korzystanie z usług nieznajomego faceta, który nie określa jasno zapłaty, nie było jednym z moich najlepszych pomysłów.
  Judith spała lekkim snem i zerwała się na równe nogi od razu, kiedy weszłam do pokoju. Mój niepokój udzielił się też jej, a później w nocy długo nie mogła zasnąć.

   – Mam dość – syknęła, wycierając buty i kląc jak popadnie.
   – Judith! – Skąd ona zna takie słowa?
   Zadanie dla małej, mimo że brzmiało banalnie, nie należało do najłatwiejszych. Pomieszczeniem do posprzątania okazała się stara szopa niedaleko domu, która mimo swoich niewielkich rozmiarów, była po brzegi zawalona wszelkiego rodzaju przedmiotami – od różnych sprzętów, aż po ubrania, w tym seksowne kobiece majtki, które napewno nie należały do właściciela domu. Pomagałam dziewczynce przecierać rzeczy z kurzu, a później układać na podpisanych regałach.
   – Poradzisz sobie sama? – zapytałam Judith, która wzruszyła ramionami, szukając pary do jasnego trzewika. – Idę powiedzieć Colinowi, że szopa jeszcze nie wybuchła.
  Kazał mi zdawać relacje, jakby bał się o los swoich cennych rzeczy, które oddał w ręce małej dziewczynki. Otworzyłam drzwi domu, a on podniósł się z fotela.
  – Wszystko w porządku?
  – Jak najbardziej, szefie – powiedziałam bezwiednie. – Miałbyś może coś do picia?
   – Kawa? Alkohol? – Otworzył szafkę, gdzie widniała duża kolekcja wszelkiego rodzaju trunków.
   – Nie – skrzywiłam się. Czym jest kawa? – Miałam na myśli coś, co mogłabym zanieść Judith.
  Skinął głową. Na chwilę zniknął mi z oczu, a później wrócił ze słoikiem pitnego miodu. Dobre i to.
   Już od progu powitał mnie wrzask. Judith siedziała na regale, który chwiał się niebezpiecznie, a do jej nóg doskakiwała jaszczurka wielkości kota. Zapewne to jedna z tych, które miałyśmy okazję zobaczyć w mieście. Zwierzę nie zauważyło, że weszłam, co przyjęłam z ogromną ulgą. Chwyciłam wiszący na ścianie duży nóż i po cichutku zaczęłam się zbliżać. Zielony potwór na chwilę przestał ujadać w stronę Judith. Przystanął i rozejrzał się, jakby wyczuł zagrożenie, ale wtedy było już za późno. Nóż przebił jego głowę na wylot, a Judith skrzywiła się na dźwięk łamanej czaszki.
  – Cholera – syknęłam, oglądając broń – ostry.
   Zdjęłam córkę z regału, który na szczęście utrzymał się w pozycji pionowej, a ta zaczęła trajkotać jak najęta:
  – Niewychowana jaszczurka wlazła do jego szopy. nawet nie wycierając łap przy wejściu! Dopiero co tu posprzątałam, nawet pięć minut nie może być tu czysto! – wypowiedziała to wszystko na jednym tchu, a później głośno odetchnęła i zamierzała kontynuować swój monolog, ale zorientowała się, że nikt jej nie słucha. Nie chciałam wyjść na niemiłą, ale ślady łap ,,jaszczurki" bardzo mnie zaciekawiły, ponieważ nie przypominały tych typowych dla tego gatunku. Wyglądały jak te, które zostawiają kotowate i psowate, z małymi pazurkami i poduszeczkami u łap. Nawet zachowanie i rozmiar jaszczurki nie były takie... jaszczurze. Spojrzałam na Judith przepraszającym wzrokiem.
   – Przepraszam, ale co mówiłaś?
  Odpowiedziała mi lodowatym spojrzeniem i wzruszyła ramionami. Nie przypuszczałam, że można obrazić się o taką głupotę, ale Judith faktycznie była zła i nie odzywała się do mnie do końca sprzątania w szopie (czyli długo). Pracę zakończyłyśmy późnym wieczorem, zadowolone z efektu i od razu udałyśmy się do domu, aby pójść spać. Colina nie było w chacie, ale, tak czy siak, nawet przez myśl mi nie przemknęło, aby poinformować go o ukończonej pracy.

   Następnego dnia obudziłam się z przeświadczeniem, że czegoś nie zrobiłam. Colin. Wygrzebałam się z łóżka, obolała i nadal zmęczona po wczorajszej pracy, do tego ze świadomością, że przede mną jeszcze moje zadanie.
   Porządek w szopie został pozytywnie oceniony. Odetchnęłam z ulgą, szczęśliwa z tego, że nasze poświęcenie i nerwy Judith nie poszły na marne.
   Weszliśmy z powrotem do domu, a wtedy przypomniało mi się, że obiecałam Judith kota. Odwróciłam się do Colina, który zamykał drzwi na kłódkę. Cholera, po co? Postanowiłam to zignorować, mimo że w duszy poczułam lekki niepokój. Odchrząknęłam, aby zwrócić na siebie jego uwagę.
     – Miałam jeszcze znaleźć kota dla mojej córki – powiedziałam, patrząc wymownie na kłódkę. – Czy... mogłabym wyjść?
    – Nie zapomniałem o kocie – powiedział i uśmiechnął się. – Judith jest gdzieś niedaleko. Dałem jej jedzenie, żeby zwabić zwierzaka. Poradzi sobie.
   – A co, jeśli te koty jej coś zrobią? Zostawiłeś moje dziecko samo?! – Chwyciłam za kłódkę i szarpnęłam, dając mu do zrozumienia, że mam zamiar wyjść i lepiej mnie przed tym nie powstrzymywać.
   Delikatnie złapał mnie za ramiona, a jego dotyk działał na mnie wręcz kojąco. Puściłam kłódkę i spojrzałam na niego głupawym wzrokiem. Podszedł do mnie. Czułam na szyi jego ciepły oddech. Delikatnie przyparł mnie do zamkniętych drzwi, kładąc dłonie na moich biodrach. Jego usta delikatnie musnęły mój obojczyk, a wtedy odzyskałam świadomość i mocno go odepchnęłam. Muszę uciekać, muszę się stąd wydostać. Zboczeniec! Wiedziałam, że z nim jest coś nie tak.
    – Sama zgodziłaś się na taką formę zapłaty – powiedział ostro, przytrzymując mnie przy drzwiach. – Spokojnie, pszczółki zawsze tak robią z kwiatuszkami.
    – Wypuść mnie – syknęłam, wijąc się w jego objęciach, niestety bezskutecznie. Miał mocny uścisk, z którego nie dało się wyswobodzić.
   Czas jakby się zatrzymał. Jego oddech ogrzewał moją szyję, jedną dłonią przytrzymywał mnie, a drugą włożył pod sukienkę. Kopnęłam go w łydkę, a ten tylko się zaśmiał. Czułam się bezbronna i taka też byłam. Pomocy. Świat zaczął wirować. Jego dotyk był wszędzie, otaczał mnie i wyzwalał ze wszystkich emocji. Nie czułam złości, nie krzyczałam, nie płakałam. Po prostu tam stałam i pozwalałam mu na wszystko. Nic nie widziałam, wszystko było jakby zamglone, rozmyte. Jedynie ten dotyk, który sprawiał, że nie mogłam się poruszyć. Już i tak wszystko jedno. Zaraz będzie po wszystkim. Ostatnim, co widziałam były wielkie, tłuste poślady miejscowego szarlatana, które powoli zbliżały się do mojej twarzy. Z tej perspektywy nie wyglądał już tak seksownie.

   Obudziłam się przerażona i mocno przytuliłam się do śpiącego obok JJ-a. Popatrzył na mnie zaskoczony, ale nie zadawał zbędnych pytań. Ewidentnie te grzybki, w które rano wpadłam, musiały być nie do końca normalne.

end (w końcu)
1k słów + 5 zdań eventowych
---
1117 PD + 5 P
~Mimma

czwartek, 30 sierpnia 2018

[E] Od Crystal (do Karo) "Krwawy pacjent" cz. 2

Cholera.
Niemal potknęłam się o trupa.
Mężczyzna. Młody, dałabym mu na oko jakieś 20 lat. Leżał na plecach w kałuży błota zmieszanego z krwią. Niedobrze. I to bardzo.
Przybliżam się do niego i ostrożnie dotykam ramienia. Ciepłe. Albo nie żyje od niedawna, albo jakoś zdołał przeżyć. Może.
Odwracam go na plecach. Syczy cicho, ale pozwala się dotykać. Czyli jednak nie trup. Mimowolnie jęczę. Jeszcze bardziej niedobrze. Krew sączy się leniwie z sporej rany na brzuchu. Wzdrygam się i zaczynam desperacko przeszukiwać kieszenie swojego płaszcza.
Każdy medyk - no, prawie każdy medyk, który zdaje sobie sprawę z powagi swojej pracy - nosi przy sobie minizestaw ratunkowy. Akurat on miał szczęście, że należę do grona tych osób. Niezgrabnie wyciągam z kieszeni bandaż i gazę. Niewiele, ale może się przydać. Wolniutko opatruję kolesia, klnąc pod nosem na temat dziwnych wypadków dnia dzisiejszego. Dotykam jego rany nieco za mocno. Syczy ostro, wydaje z siebie cichy wrzask i wpija paznokcie w moje ramię.
- Mógłbyś odlepić tę rękę z mojego ramienia? - warczę z cichym tonem groźby. - Bo zostawię cię tutaj, żebyś się wykrwawił.
Grzecznie przestaje. Ręka wali o ziemię. Kończę opatrywanie i prostuję się z cichym trzaskiem pleców. Starzeję się. Dwadzieścia lat za pasem to zdecydowanie nie przelewki.
Dobra. Opatrzyłaś go. Co teraz? Hmm.. Włączam tryb intensywnego myślenia. Zaciągnąć gościa do osady? E, nie zdołam. Przerwę w połowie. A, racja.. Może trafię na kogoś. Czyli zaciągnąć.
 Pierwsza próba - porażka. Cholerni męźczyżni. Jeden z drugim umięśnieni jak sam Schwarzenegger, a jak przyjdzie co do czego, to za Indochiny nie sposób ich podnieść. Pff. *feminizm*
W końcu udaje mi się znaleźć w miarę wygodny sposób - łapię go pod ramionami i wytrwale ciągnę do tyłu. Kilka metrów wytrzymałam. Kolejne kilkanaście mnie zmęczyły. Po stu metrów chciałam tylko umrzeć.
- A panienka co tu robi? - słyszę jakiś głos zza pleców. Podskakuję z wrażenia i obracam się. Widzę ogorzałego gościa, żującego bliżej nieokreśloną żółtą łodygę. - Nie potrzebuje panienka pomocy?
- Znalazłam go niedaleko. Gdyby pan mógł zanieść go do szpitala.. - przybieram najbardziej niewinną, uroczą minkę Kota w Butach i modlę się, by wyraził zgodę.
- Może tak. Może. Ale panienka musi wiedzieć, że nie ma nic za darmo. - Wyszczerza zęby w pożółkłym uśmiechu. - Ma panienka coś w zamian?
Jeden niewielki złoty naszyjnik mniej zgodził się. Zarzucił gościa, tymczasowo nazwanego A.A, na ramiona jak wór zboża, po czym spokojnie poszedł dalej dróżką. Potruchtałam za nim radośnie.

*~*~*

Rozwalam się na stosunkowo niewygodnym fotelu i ziewam. A.A dalej się nie obudził. Nie, żeby coś, ale poświęciłam cenne dziesięć godzin mojego życia na asystowanie przy operacji kolesia, nie mówiąc już o wysiłku zmarnowanym na zaciągnięcie go tutaj. Aha. No, przewspaniale.
Do pokoju nagle wpada jakaś brązowowłosa, niska medyczka. Na oko ma niewiele więcej niż 16 lat. Swoimi buciorami, unurzanymi w bliżej nieokreślonej mazi, brudzi mi czyściutką podłogę. Zrywam się. No fajnie! Dopiero co tu posprzątałam, nawet pięć minut nie może być tu czysto! Jej wzrok rozbiega się, panicznie ogląda cały pokój, aż w końcu koncentruje się na mnie.
- Crystal, nareszcie cię znalazłam! - prawie krzyczy jednym tchem. - Już jest twój dyżur. Masz najpierw zająć się A.A i go nakarmić.. - sapie, jakby właśnie przebiegła spory kawał drogi. Przypominam sobie jej imię. Racja, jest nowa.
- Spokojnie, Elain - uśmiecham się, starając się jej nie zamordować. - W pięć minut nikt raczej nam na zawał nie padnie. Możesz już przebrać się i wrócić do domu. Ogarnę wszystko, nie musisz się martwić.
- Dzięki - odwzajemnia blado uśmiech. - Muszę już iść. Wytrzymasz?
- No jasne! - śmieję się radośnie. - No, idź już!
Odbieram posiłek od kucharki i drepczę w kierunku pokoju A.A. Dalej śpi. Hm, albo przedawkował środki usypiające, albo był naprawdę wyczerpany. Klapię na sienniku koło niego i zaczynam go karmić, nie opędzając się od dziwnych skojarzeń. Hm, może by warto wyłączyć czasem mózg? Na pierwszy kawałek pieczeni niemal się rzucił, o ile może to zrobić człowiek tkwiący w śpiączce. Przełyka szybko. Podaję kolejny kęs.
 Nagle mruga i patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami. Rusza się, choć przypomina mi to bardziej niezgrabną próbę ucieczki. Zauważam, że tęczówki ma czerwone.
Istotnie się obudził.
Nieufnie lustruje mnie wzrokiem, jak ranne zwierzę, niepewne, czy ma ufać temu, kto je uratował. Posyłam mu przyjazny uśmiech numer 24. Sięga niepewnie do tacy z jedzeniem. Grzecznie stawiam ją mu na kolanach. Zaczyna powoli jeść. Obserwuję go w milczeniu. W końcu kończy i sięga do wiadra stojącego obok łóżka. Pije łapczywie, wreszcie odkłada wiadro.
- Dobrze się trzymasz. Jestem Crystal. - Uśmiecha się krzywo.
- Uwierz mi, wolałbym już umrzeć. Karo Yakuza.
Oglądam go i przybieram minę typu „nie wiem, czy przeżyjesz, więc na razie bądź cicho”.
- Dobra - opamiętuję się - muszę iść. Pa?
Wychodzę szybko, zanim zdąży zapytać, po cholerę idę tuż po tym, gdy się obudził. Elain patrzy na mnie z lekko przerażonymi oczami.
- Coś się stało? - pyta szybko.
- A.A się obudził. Popraw jego imię na Karo Yakuza i zapisz, proszę, ten fakt w rejestrze. Okej?
- Yy.. Okej? - kiwa głową i posyła mi blady uśmiech.

*~*~*

Przez większość czasu byłam zmuszona do opieki nad dzieciakiem zwanym powszechnie Karo Yakuzą. Usiłowałam wypytać go o to, kim był, jakim cudem stał się tak poważnie ranny i czemu ta rana goi się cholernie szybko, ale nie uzyskałam odpowiedzi. Przetrzepałam wszystkie możliwe dokumenty, jednak nie znalazłam żadnej wzmianki. Karo Yakuza pozostawał anonimem w każdym calu. Dziwne. Nawet bardzo dziwne.
Bywałam u niego codziennie z posiłkami i rolą opiekunki dziecięcej. Gość był ewidentnie stuknięty i/lub wyjątkowo mhrocznotajemniczy. Rozmawiałam z nim, właściwie bardziej z przymusu i chęci dowiedzenia się więcej, jednak niewiele zdziałałam.
W końcu, już prawie miesiąc po tym zdarzeniu, mógł wypisać się ze szpitala. Nie wiedziałam o tym wiele - tydzień temu przeniesiono go na inną salę i miałam z nim jedynie sporadyczny kontakt. Głównie dlatego zdziwiłam się, gdy wparadował mi przed twarz w ciasnym korytarzu, gdy akurat taszczyłam resztki gorącej zupy aka mój obiad.
- Karo? - styczę. Stoi jak wryty. Ślepy. I do tego głuchy. - Karo! Rusz się, do licha!
- Crystal? - Odwraca się - i zupełnie niechcący, jakże by inaczej - wali łokciem w moją twarz, co powoduje upuszczenie garnka z zupą gorącą jak Rzym za Nerona wprost na nasze stopy. Ja przezornie odskakuję pierwsza. On nie tego nie zauważa - i zawartość garnka ląduje na jego stopach. Au. Posyłam mu współczujące spojrzenie. Odskoczył i wydał z siebie coś na kształt stłumionego „gurwa matzsh”. Nie wydawał się być zadowolony. Syknął, wycierając buty i kląc jak popadnie. Po chwili zwraca wzrok ponownie w moją stronę.
- Crystal? Auu.. Skąd ty się, do licha, wzięłaś?
- Może ty mi najpierw odpowiedz - stwierdzam sucho. - Taszczę sobie obiad, a ty wpadasz mi przed nos i go rozlewasz. Masz mi coś do powiedzenia?
- Może i zderzenia z tobą są bardzo bolesne, ale niczego nie żałuję. - Wyszczerza zęby. Wspaniale. Nie będzie mnie taki mentalny pięciolatek podrywał. Pf.
- A zniszczone buty? Ich też nie żałujesz?
- Odkupię.
- Skaza na honorze?
- Od czegoś wynaleziono Perwol.
Wzdycham. No trudno. Trzeba zakończyć tę farsę. Otwierałam już usta, gdy Karo przerwał mi dość brutalnie.
- Wybacz, księżniczko, za me przewinienie - uśmiecha się czarująco. Bawi się w Księcia z Bajki? E, w sumie i tak jest słodki. Słodki jak obsmarkany pięciolatek. - Czy w zamian za to zgodziłabyś się zjeść ten stracony obiad w jakiejś restauracji? Powiedzmy.. W „Białym Jeleniu”? - „Biały Jeleń”? Unoszę brew sceptycznie z niewielką dozą podziwu. Jedna z najdroższych restauracji w Avfallen? Go na to stać? Hm, jego szansa właśnie wzrosła do jakichś dwudziestu procent.
Crystal, litości. Co wolisz, zupę czy dobry obiad w znanej restauracji?
Wolę swój honor.
Aha.
Serce mówiło „nie”. Mózg mówił „nie”. Resztka honoru też prostestowała.
- Tak - palę, zanim mój rozsądek zdoła ogarnąć, co właśnie zrobiłam.
- Dobra - uśmiecha się do mnie ponownie. - Ale najpierw zrób coś dla mnie. Jesteś mi to winna.
- Co?
- Zatańcz ze mną.  - Ta bardziej głupkowata część właśnie mnie zatarła ręce na myśl o wspólnych romansidłach i zaczęła mnie namawiać. Gdyby nie fakt, że w ogóle nie rozumiałam o czym ona mówiła, zapewne zatańczyłabym razem z nim.

Karp? Zwaliłam, wybacz mi. Robię jakieś bzdury dla PD XD
Crystal jest jak w tym memie XD

---
882 PD + 5 P
~Mimma, która nie wie czy dobrze wpisała

[E] Od Silvera (do Cytherei) "Ups!" cz. 4

  Basior zmrużył podejrzliwie oczy. Domyślił się, że wadera się z niego nabija, wyczuł w jej głosie czystą kpinę. Sam Finn był natomiast niezwykle zdziwiony powstała sytuacją - jego niebieskie oczy przechodziły to na jednego wilka, to na drugiego, jakby nie wiedział na kim dłużej skupić wzrok.
- Oczekuję tego, abyśmy wreszcie donieśli zdobycz do obozu. - wycedził przez zaciśnięte zęby. Zignorował wypowiedź Finna, ten jednak zbytnio się tym nie przejął. Obóz był niedaleko, tak więc po dłuższej chwili wtaszczyli do niego truchło zwierzęcia.
- Myślałam, że będziesz chciał ją zabrać do siebie. - rzekła Cyth, patrząc na sarnę.
- Za dużo zachodu - odparł po prostu Silver - Zbytnio oddaliłem się z Finnem, szukając stada. A mogłem zabrać Isabelle ze sobą, ta to ma nosa. - westchnął. Cytherei widocznie coś zaświtało w głowie, bo na jej pysku pojawił się ironiczny uśmiech.
- A więc jest ich więcej, tak? - zapytała zjadliwie.
- Kogo jest więcej?
- Wader, z którymi się spotykasz. - powiedziała wilczyca, szczerząc zębiska. Silvera ogarnęła wściekłość.
- A więc o to ci chodziło, tak? - warknął - Wyobraź sobie, że nie, nigdy bym jej czegoś takiego nie zrobił. Powiedziałem jej, że jej nie zdradzę. I dotrzymam słowa. - po tych słowach odwrócił się i poszedł do zwierzchniczki obozu, zostawiając nic nierozumiejącą Cyth z czarnym basiorem. Ten przyjrzał się i powiedział współczującym tonem:
- Nie mów przy nim o niej. Król robi się wtedy bardzo nieprzyjemny i ogólnie zachowuje się jak krzak.
- O kim mam niby nie mówić? O tej całej Isabelle?
- Nie, nie, ona żyje. - powiedział tylko. Siedzieli przez chwilę w milczeniu, bowiem Cyth widocznie zrezygnowała z drążenia tematu, wiedząc że Finn prędzej zacznie gadać o krzakach aniżeli podzieli się z nią jakąś sensowną informacją. - Ala ma kota. - rzekł po chwili.
- Co?
- No sama zobacz. -wskazał głową na Anję, która przytrzymywała małego kota i Silvera, który przypatrywał się mu z żądzą mordu w oczach. Po krótkiej chwili jednak szczęki starszej wadery zacisnęły się na gardle zwierzaka i ten po kilku atakach drgawek przestał się ruszać.
- Ona nie nazywa się Ala. - rzekła znudzona wilczyca i podeszła do miejsca zbrodni.

***
- Coś trzeba zrobić z tym diabłem. - rzekła Anja, marszcząc nos. - Jeszcze zdąży się wskrzesić i będzie nam szczeniaki straszył.
- Jesteśmy za daleko od granic. Musimy go zakopać. - odparł Silver. Wtem poczuł że obok niego staje czarny wilk, a za nim cętkowana wadera. - Zostań tu i pomóż w obozie, Finn. - rzekł do swojego rozmarzonego przyjaciela. Przeniósł spojrzenie na Cythereę, lecz w jej przypadku nie odezwał się ani słowem, tylko posłał jej urażone spojrzenie i wyszedł z martwym kotem z obozu. - Że też to cholerstwo uciekło tak daleko od ludzi. - mruknął, gdy szedł niosąc w pysku ciało. Ledwo trzymał tego kota, bowiem sama świadomość, że musi nieść truchło demona była odrażająca.
  Tymczasem w obozie zapadał zmrok. Wilki, które nie czuwały udawały się powoli do swoich legowisk. Finn i Cyth nadal siedzieli w obozie, odpoczywając po dniu ciężkiej pracy i czekając na Silvera. Właściwie tylko Finn na niego czekał, ale wadera dostała od zwierzchniczki polecenie, by pilnować gościa. Finn był znany w całym klanie z tego, że wpadały mu do głowy dziwne pomysły, często skandaliczne w skutkach. Cyth tylko burknęła na te słowa, ale bądź co bądź musiała niańczyć dorosłego basiora, co przychodziło jej z trudem.
- Opowiedzieć ci historię? - zagadnął w pewnym momencie.
- Yhm. - mruknęła. Nudziła się strasznie, tak więc nawet słuchanie głupot było jakimś oderwaniem od nużącego czekania.
- Super! - ucieszył się Finniusz i zamachał ogonem niczym podekscytowany psiak. Zaraz jednak się opanował i zaczął opowieść. - To był piękny słoneczny dzień. Siedziałem przy wejściu do jaskini króla Silvera, susząc swoje futro. Pewnie zastanawiasz się, czemu byłem cały mokry. Otóż...
- Zgaduję, że byłeś w pobliżu rzeki i zobaczyłeś cudownego krzaka po drugiej stronie i MUSIAŁEŚ go zbadać, bo wyglądał na smutnego, lecz poślizgnąłeś się i wpadłeś do rzeki. - przerwała mu Cyth.
- Wow, dokładnie tak było! - ucieszył się Finn, że znalazł koleżankę nadającą na tych samych falach. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że nawet po kilkugodzinnej znajomości było to dla wszystkich oczywiste. - W każdym razie grzałem się na słońcu, aż tu nagle niewychowana jaszczurka wlazła do jego jaskini, nawet nie wycierając swoich łap przy wejściu! Byłem wręcz oburzony tą nieserdeczną postawą, więc zacząłem ją gonić. Goniłem ją po całym obozie, aż udało mi się ja przycisnąć na chwilę łapą, ale ta mi się wyrwała i uciekła. Na swojej łapie zobaczyłem czerwoną ciecz, a więc na pewno ta jaszczurka wcześniej kogoś zabiła, uznałem. Wznowiłem pogoń i nawet próbowałem teleportacji, wiesz? Lecz jaszczurka-morderca nie dawała za wygraną. Wybiegłem za nią z obozu i biegłem, i biegłem aż walnąłem w jakiegoś wilka, który zgniótł ją i zaczął się śmiać. Tak dziwnie i nieprzyjemnie się śmiał, ale śmiałem się razem z nim, miałem nadzieję że pokażę mu jak powinien śmiać się fajny pan wilk. Potem wróciłem do obozu i pokazałem Isabelle łapę, ale ona powiedziała, że to tylko sok z malin. Ciekawe, czemu się nie zmył przy chodzeniu...Silver! - zawołał Finn, podrywając się i biegnąc do przywódcy, który nerwowo oblizywał pysk.
- Demon zakopany. - oznajmił radośnie. - Ale nadal czuje w pysku smak kociej krwi...
- Silver, wiesz coś o jakiejś akcji z jaszczurką w waszym obozie? - wyrzuciła z siebie wadera z jelenimi rogami.
- Nie, a powinienem?
- Pewnie ta cała historia Finna to były bujdy - mruknęła, a czarny wilk spojrzał na nią z oburzeniem.
- Ewidentnie te grzybki, w które rano wpadł, musiały być nie do końca normalne. - powiedział bardziej do siebie niż do niej. - Pewnie historia była w jakimś sensie prawdziwa, ale wiele faktów wyolbrzymił, jak to on...
- Chodź, pokażę ci rzeczy Cyth! - przerwał mu basior, któremu nie podobało się to, że podważają jego niesamowitą opowieść. Po tych słowach ruszył w kierunku jej skrytki, na którą natknął się w trakcie dnia przy sprzątaniu obozu. Silver zaintrygowany pobiegł za nim. Wilczyca się dołączyła, chcąc ich powstrzymać, lecz oba wilki już zdążyły zacząć przyglądać się jej kolekcji.
- Cóż za bezczelność! - ofuknęła ich obu, odsuwając ich od jej drogocennych przedmiotów. - Wynoście się obaj!
- Masz piękny świecznik w swojej kolekcji - zauważył biały wilk. - Mogę go wziąć?
- Chyba na łeb upadłeś, panie przywódco. - warknęła i zmusiła ich do opuszczenia miejsca ukrycia szpargałów. Kolejny chytrus, który niczym członek Cieni z wścieklizną broni swoich rzeczy. Ona była dokładnie taka sama jak te wszystkie chytre lisy - pomyślał z przekąsem Silver, zanim wpadł mu do głowy pomysł. Po prostu musiał mieć ten świecznik u siebie, tak więc rzucił, niby od niechcenia:
- A może wymienimy się? Ty mi dasz świecznik, a ja tobie coś innego?

Cyth?
----
+815 PD + 5P
~Maggie

środa, 29 sierpnia 2018

Od Zero Two (do Kuroshaji'ego) "Jeziorko przeznaczenia" cz. 2

  Zero Two miała zamiar zjeść. Coś pysznego i to zanim ktoś jej zabierze słodka i przepyszny posiłek. To jednak rzecz jasna nie było proste. Musiano jej przerwać. Zawsze tak jest. Czy to jest pech? Czy szczęście? W czym to szczęście. Żołądek domaga się posiłku. Jeszcze odmówi posłuszeństwa i co wtedy będzie? W sumie to cały czas ktoś coś chce bądź jest to przerwane. Spożywanie, spanie czy też cokolwiek by nie robiła. Za każdym, razem ma chęć wydłubać oczy. To niezbyt humanitarne. No nie jest, przecie, kanibalem. Choć? Pomyślmy, gdyby była głodna, to może. Nie fuj, nigdy w życiu tego nie zje. Prędzej woli się zagłodzić niż coś takiego, zjeść.
  Weź, tu normalnie funkcjonuj. Choć może tym razem jej brzuszek się naje, a dziewczynka sobie poleży i odpocznie. Tak w końcu znajdzie ciepłe miejsce, gdzie mogła poczuć coś. Coś, co nadchodzi, jednak o tym jeszcze nie wie.
  Jej nowy towarzysz był interesujący. Jest zaciekawiona nim. Jego zapach jest taki pyszny. Zapewne smak też jest dobry. Kusiło ją to. Kusił ją, pragnęła go posmakować. Oblizała wargi. Jednak jeszcze go nie polizała. Wciąż go tuliła, trzymała go kurczowo. Chciała się poprzytulać do niego, do kogoś żywego.
  Tak idealny kąsek, choć te bandaże.. Z chęcią by je z niego zdjęła i sprawdziła, co ma pod nimi. Gdyby miał blizny, przejechałaby po nich palcami. Co najważniejsze, polizała je wszystkie. Podobno blizny mówią, kim jesteś i jak cię ukształtowały. Zero Two ma tak z rogami. Uzupełniają się, pasują do siebie. Kuro i Zero Two, ich spotkanie było przeznaczeniem. Choć nie zdają, sobie z tego jeszcze sprawy.
  Mmm, idealny pomysł. Może uda jej się to jakoś skrycie spełnić. Tak niech się Kuroś strzeże, bo Zero Two nadchodzi. Ma smaka na Słodziaka.
  Puściła go, gdy ten chciał już się zbierać. Złapała go za rękę i się słodko uśmiechnęła. Zauważyła, jak się przygląda tym czerwonym rogom. Puściła dłoń, a tuż po chwili poczuła dłoń na głowie. Tuż przy rożkach. Poczuła jego dotyk na nich. Stali w tej pozycji jeszcze przez krótka chwilę, po czym chłopak ruszył do domu.
  Zero Two na niego spojrzała, po czym ruszyła za nim. Uśmiechała się, ale jej kroki są wystarczająco ciche. Mogła sobie patrzeć, szła cały czas za nim. Ten jednak ani razu się nie odwrócił. Nieco to było dziwne.
  Zaciekawiona ruszyła nieco szybciej. Stanęła, dopiero gdy chłopak otwierał drzwi. Czyżby on ją zapraszał? Podeszła bliżej, a gdy ten musiał, sięgać po coś wślizgnęła się cichaczem. Dostrzegła pieska. Przykucnęła, po czym wysunęła dłoń, aby mógł ją obwąchać. Czekała cierpliwie, aż piesek podejdzie.
- No choć piesku nie ugryzę. - powiedziała słodko. Ostatecznie powoli podrapał do różowo włosa panienki. Obwąchał jej dłoń, po czym klapnęła tyłkiem na ziemie. Bez gwałtownych ruchów położyła łapkę na główce piesia. Głaskała go i drapała za uszkiem. Podobało jej się to, bo sama nie miała zwierząt. Uśmiech sam się pojawiał i nie znikał. Już wiedziała, iż Kuro ma cudnego pieska. Ciekawe tylko jak się wabił. Zawsze też mogła go spytać, ale to dopiero gdy ja zauważy. Co rączej jest proste. W dalszym ciągu bawiła się z pieskiem. Choć dokładniej go miziała i grała. Złapała w dłonie delikatnie jego pyszczek, aby po chwili przyłożyć usteczka do jego główki. Właśnie wtedy rozległ się pisk, jeśli można to tak nazwać.
  Podniosła głowę i ujrzała wnet Kuro. Uśmiechnęła się i dalej głaskała pieska.
- Jak się wabi twój towarzysz? - spytała. Kuro, milczał. Przekrzywiła głowę, kątem oka pies też tak zrobił.
- Wabi się Meteor. - fuknął. - Co ty tu robisz? Jak się tu dostałaś? - dodał nieco zły.
- Metor to takie fajne imię. - powiedziała. Ponownie po miziała pieska. - Bawię się z pieskiem, jak widzisz. Przemknęłam się cichaczem. Skoro masz jedzonko, to też chcę. - mruknęła.
  W dalszym ciągu bawiła się z pieskiem, sięgnęła po jego zabawkę i się wesoło bawiła. Wstała i uciekła do drugiego rogu pokoju. Met pobiegł do niej.
- Zostańmy przyjaciółmi Meteor. Co ty na to? - spytała. Piesek pomachał ogonkiem, po czym polizał dziewczynę po policzku. Przeszły ją przyjemne dreszcze i ciepło. Była radosna, nie chciała już stąd wychodzić. Mogłaby nawet tu zamieszkać. Tak to świetny pomysł. Hihi.
  Teraz trzeba tylko uknuć plan jak wziąć kilka swoich rzeczy tutaj, tak żeby nie zauważył, że dziewczyna się tu znajduje. Miałaby fajnego psiego towarzysza.
Położyła się w pewnym momencie na podłogę i głaskała psa, a ten lizał ją po twarzy. Śmiała się, gdy to robił. Dawał jej buzi. - Met już, wiem, że dawanie buzi jest przyjemne. - starała się, brzmieć w miarę poważnie jednakże wyszło nieco inaczej.
Zza kuchni ujrzała Kuro. Patrzył się, na co dziewczyna się zarumieniła. Piesek przestał i spojrzał na Pana. Dziewczyna się podniosła z podłogi do siadu i zakryła rogi. Zawstydziła się, co się zdarzało rzadko. Wstała i ruszyła pozwiedzać dom Kuro. Skoro już wystarczająco się zażenowała to może znajdzie jakieś sekrety. Pies znalazł się tuż przy niej.
  Zwiedziła łazienkę oraz zajrzała do każdej szuflady, szafki czy też gdzie tylko się dało. Ruszyła dalej, gdy nie znalazła, nic ciekawego. Jednakże stanęła jak wryta, gdy zobaczyła swoje odbicie w lustrze. Zamurowało ją, patrzyła na siebie, chciała już podejść i w nie uderzyć.
  Poczuła, szarpniecie za ramię, została obrócona i przytulona mocno. Nawet pogłaskana.
- Chodź zjeść już prawie gotowe. - powiedział. Miał taki delikatny głos, wzdrygnęła się, gdy wciąż czuła, iż odbija się w lustrze. Nie nawiedziła, swojego odbicia.
  Nim się zorientowała, została podniesiona i przeniesiona do kuchni.
- Nie lubię lustr. - mruknęła cicho. Puściła go, aby mógł zająć się jedzeniem. Potrzebowała się przytulić, więc objęła go wokół pasa i się wtuliła. Poczuła nawet jego dłoń na swoich dłoniach. Delikatnie się uśmiechnęła i mruczała cicho. Spojrzała w pewnym momencie na ziemię i zobaczyła pieska. Puściła jednak dłoń, aby go pogłaskać.
  Ponownie go puściła i odeszła kawałek, aby nie przeszkadzać. Choć gdy potrzebował rąk, do pomocy to była i mogła pomoc.
- Idź, umyj rączki i chodź jeść. - powiedział. Kiwnęła głowa i poszła. Stanęła przy umywalce, aby umyć rączki, ale wtedy podniosła głowę. Nieświadomie uderzyła w lustro. Zniszczyła je. Przybiegł piesek i spojrzał na nią. Dziewczyna uśmiechnęła się smutno, po czym zaczęła, wyciągać z dłoni kawałki szkła, po czym wyrzuciła je do kosza. Opłukała rączki, przygryzła wargę, gdy zaczęło ja to szczypać. Wytarła rączki. Po czym ruszyła z zawieszona głowa do chłopca. Była zawstydzona i zażenowana tym, co zrobiła. To jednak był odruch. Nie pomyślała.
- Głupia. - powiedziała do siebie. Pies zaczął lizać jej rękę, gdy usiadła. Nie chciała, nic mu mówić.
  Jadła jedna ręką, spojrzała na psa i na rękę. Krew przestała lecieć więc pogłaskała pieska i dała mu mięsko. Po czym wzięła drugą rączkę także, aby jeść i nie wzbudzić, podejrzeć chłopaka.
  Choć, każdy ruch ją bolał. Starała się nie krzywić i jeść dalej.
  Zostało przerwane spożywanie posiłku. Gdy, ktoś ją szarpnął, spojrzała, po czym odwróciła głowę.
- Co ci się stało? - spytał.
- Nic. - mruknęła.
- Zero Two. - nacisnął na moje imię.
Przygryzła wargę, po czym była zmuszona do spojrzenia na mężczyznę.
- Uderzyłam pięścią w lustro. Przepraszam, głupia jestem. Nie pomyślałam. - powiedziała. Spuściła głowę. Usłyszała, westchniecie. Przez chwilę była sama. No piesek jedynie położył głowę na jej kolanach. Pogłaskała go drugą dłonią.
- Dobry z ciebie przyjaciel. - powiedziała i próbowała się uśmiechać. Zauważyła jak macha ogonem. Podniosła głowę i pisnęła jak mała dziewczynka. Chłopak polewał czymś jej dłoń, po czym posmarował i zabandażował.
- Przepraszam. - wymamrotała.
- Nic się nie stało. - powiedział. Po czym ponownie poczuła dotyk na głowie. Po mruczała, gdyż inaczej się nie dało. Gdy chłopak miał zamiar, odejść. Złapała go, a pies pobiegł. Mogła go do siebie przysunąć i przytulić.

Kuroś? ^^
---
758 PD + 5 P = 4 poziom
~Mimma

Dziś jest wspaniały dzień, żeby umrzeć. Nawet pierdolone słońce ma kształt trumny.

Blade
Znany też jako Walker
Samiec | 10 lat | Lis | Cienie | Przywódca
Ścieżka wojownika
Poziom 4 201/2500 PD (2878 PD) | 30 punktów
Kontakt: sylwuś.com [Howrse], seth666@interia.pl [Poczta]
Art by sevas-tra


Od Zero Two (do Sfory) "Oczywiście, że musimy umrzeć" cz 2.

Dali jej jakieś nieudolnie zadanie. No proszę was. Po co się babrać w tych ściekach? Smród i bród tutaj jest. Jakaś totalna katorga. Westchnęła, gdyż tylko tyle na razie mogła. Ten gościu, co z nią był, choć tyle, że użył jakichś zdolności, która umożliwiała im chodzenie po jakiejś drodze, którą on tworzył. Mimo to szykuje się kąpiel dla niej i to jaka.
Ominęła elegancika, po czym kucnęła przed psem i wyjęła z kieszeni pożywny smakołyk. Podała mu na wysuniętej dłoni, ten powąchał i zjadł. Pogłaskała go po głowie i podeszła do chłopaka, leżał ranny i nieprzytomny. Westchnięcie opuściło jej ciało, kolejny raz tego dnia.
- Piesku zawołaj swoją rodzinę - powiedziała do niego. Ten pobiegł i po kilku minutach wrócił ze zgrają psów. Spojrzała na bogacza, a ten kiwnął głową. No przecież nie będzie się sprzeciwiał. Ruchem dłoni pokazała, żeby zwierzęta się zbliżyły. Spojrzała na mężczyznę, a ten położył dłoń na jej głowie. Lubiła to tak bardzo. Podniosła jeszcze podbródek chłopaka, po czym przyjrzała mu się dokładnie.
- Tymi, którzy to ci zrobili, zajmę się później - mruknęła. Po czym pstryknęła palcami.
Teleportowali się do rezydencji elegancika. Dzięki jego dłoni na jej  głowie nie poczuła, żadnych efektów ubocznych.
- Przynieś mi moje czyste ubrania, opatrunki i połóż w moim pokoju. Zajmę się, tą zgrają, a tych, jak będą czyści, nakarm. - Mężczyzna kiwnął jedynie. Poszedł zrobić to, o co poprosiła. Podniosła się i próbowała ostrożnie podnieść chłopaka, psy jej pomogły przy tym. Ruszyli do lecznicy, która była połączona z olbrzymią łazienką.
Chłopaka ułożyła na stole i zdjęła z niego ubrania, aby go opatrzyć, oraz umyć. Wpierw najpierw musiała zapalić świece, aby nieco mogły go nagrzać. Odwróciła się do zwierząt i klasnęła w dłonie.
- To, który idzie pierwszy? - spytała. Zgłosił się taki najmniejszy, poszła z nim do łazienki, aby ten mógł wejść. Włączyła letnią wodę i powoli zaczęła go myć. Namydliła psinkę, po czym wylała na nią wodę. Jej barwa była stanowczo jaśniejsza i lepiej widoczna. Ostrożnie wszystko zrobiła, aby suczki nic nie zabolało. W podzięce została opryskana wodą i polizana w policzek. Zaśmiała się, aby po chwili wyłączyć wodę i sięgnąć po ręcznik. Wytarła nieco psa i pokazała, gdzie ma biec.
- Zapraszam kolejnego pieska. - Przybiegł kolejny i potem kolejny...
Było ich sporo, jednak ostatni po umyciu musiał wrócić do lecznicy. Pokazała, gdzie ma usiąść i ruszyła poszukać maści i bandaża. Gdy znalazła, podeszła do chłopaka i spojrzała na niego. Wyglądał lepiej, elegancik się musiał zjawić i pomóc. Uśmiechnęła się i odetchnęła nieco. Obeszła go i kucnęła przy psie. Delikatnie podniosła jego łapę i ją obejrzała, posmarowała specjalną maścią ranę i obandażowała ją.
- Teraz tylko ostrożnie, będzie odrobinę swędzieć. Jeśli będziesz chciał się podrapać, podejdź do mnie - powiedziała. Ponownie dała mu przysmak, trochę taki na wzmocnienie oraz przeciwbólowy. Elegancik ma swoje plusy i minusy. Jak to każdy człowiek, bądź też większa jego część.
Pies także jej podziękował poprzez polizanie, uśmiechnęła się i pogłaskała go po głowie. Gdy ten poszedł, teraz mogła zająć się w pełni chłopakiem. Ostrożnie go umyła z pierwszej warstwy brudu, potem kolejnej i kolejnej. W końcu wyglądał jak człowiek. Obejrzała go, aby nic jej nie uciekło. Powąchała go, gdyż jej nos był czulszy i mogła więcej nim dojrzeć i poczuć. Pachniał. Założyła mu bandaże. Elegancik wpadł i po raz kolejny kiwnął głową. Wziął go ostrożnie, a Zero Two mogła w końcu wziąć prysznic. Weszła do łazienki, zrzuciła z siebie wszystkie ubrania i weszła do wanny. Namydliła dokładnie ciało i spłukała. Musiała zrobić to kilka razy, aby poczuła przyjemny zapach, tak samo musiała zrobić z włosami. Lubiła ich miękki dotyk, dlatego musiała o nie nieco bardziej zadbać.

~*~

Z łazienki wyszła dopiero po jakichś dwóch pełnych godzinach. Gotowa i pachnąca, aż po otwarciu drzwi wyleciała para. Zachichotała jedynie i ruszyła do kuchni coś przekąsić. Miała ochotę zjeść coś dobrego. Elegancik, jakby czytał jej w myślach i przygotował duży obiad. Usiadł razem z nią i zaczęli jeść. Spojrzała na psy, które leżały w legowiskach. Nawet o nich pomyślał. Co za dobry człowiek.
- Niebawem się zjawią po informacje. Musisz z niego wszystko wyciągnąć - rzekł i jadł dalej. Kiwnęła głową i zastanawiała się nad czymś. Jadła, aby jej apetyt nieco został zaspokojony. Zwierzaki sobie spały. Wzięła dodatkowy talerz i nałożyła tam nieco jedzenia oraz w kubek jak dla dziecka picia. Wszystko położyła na tacy i ruszyła na górę. Jeden z psiaków szczeknął. Spojrzała na niego i się uśmiechnęła. Ten ruszył i poszedł z nią. Musieli iść na górę po schodach, aby następnie przejść korytarzem i wejść do pokoju. Na stole położyła tacę i spojrzała na chłopaka. Zmieniła mu opatrunki i usiadła sobie na fotelu, a nogi położyła na łóżku. 
Pies pilnował, miał ją w razie czego obudzić. Tak też się stało. Polizał jej dłoń i szczeknął. Dziewczyna przetarła oczy i pogłaskała psa. Podeszła do chłopaka. Był wystraszony i warczał. Gdy spojrzał na swojego przyjaciela, było widać łzy. Czy on płacze?
- Już, już, spokojnie. Opatrzyłam cię i umyłam. Zabrałam twoją rodzinę, umyłam i opatrzyłam nogi. - powiedziała. Psina położyła się na dywanie i zasnęła. Chłopak nieco się uspokoił. Dziewczyna wstała z łóżka, ale on natychmiast się wystraszył. Uśmiechnęła się i pogłaskała go po głowie. Sięgnęła po tacę z jedzeniem, po czym położyła na łóżku. On nie był pewny. Więc dziewczyna sięgnęła i zaczęła jeść. On najwyraźniej zaczął papugować. Dziwnie się spojrzał na kubek. Wzięła go do dłoni i zbliżyła go do ust chłopaka. - Napij się powoli, podnieś kubek - powiedziała. Chłopak niepewnie wykonał polecenie. Uśmiechnęła się jedynie.
Ponownie go pogłaskała. Sięgnęła po zeszyt i zaczęła wszystko w nim zapisywać. Zwykle tak robiła. Takie zapiski są dobre. Przynajmniej będzie wiedzieć, nad czym musi z nim popracować. Wyciągnąć informacje, to wiadome. Wpierw jednak musi nauczyć się mówić i czytać, a co za tym idzie, pisać. Dokładnie tak, przed nią jest nie lada wyzwanie. Warto je podjąć. Szykuje się niezła zabawa. Tak, jeszcze będzie się wkurzać na dodatek. Przygryzła wargę i spojrzała na chłopaka. Ten jednak opuścił głowę. Uniosła delikatnie brwi i spojrzała na niego, po czym na tacę. Była pusta. Zamknęła zeszyt, po czym wstała i wzięła tacę do rąk. Spojrzał na nią, a ona ruchem głowy pokazała ubrania. Ubrał się i ruchem jej dłoni za nią poszedł. Nie musiała na niego patrzeć, żeby wiedzieć, co robi. Patrzy na całe pomieszczenia, wącha, dotyka i zapewne gdyby nie ona, już by wylądował na ścianie. Wywróciła oczami i zeszła powoli po schodach, patrzyła na niego. Mimo to musiała bardzo uważać, aby się nie wywalić. Dokładniej to byłby zły przykład. Weszła do kuchni i położyła naczynia, po czym pokazała mu stół pełen jedzenia.
- Tylko powoli jedz. - powiedziała. Miała spytać o imię, ale zawsze może później spytać. Mogła nadać psom imiona, chyba że miały już. Dać obroże, że nie są bezpańskie. Przynajmniej będą bezpieczne.
Przez myśli zraniła się w palec szkłem ze szklanki. Westchnęła i wyrzuciła szkło do śmieci. Następnie opłukała palec wodą i przysunęła do warg. Wypiła ją, aż przestała lecieć. Odsunęła, sięgnęła po płyn odkażający, a następnie wzięła plasterek i przykleiła na ranę.

~*~

Elegancik pracował.
- Jak mam do ciebie mówić? - spytała.
- Sfora - mruknął jak pies. Kiwnęła głową.
- Zero Two. Teraz pokażesz mi osoby, które cię tak potraktowały - powiedziała. Chłopak nie był do końca przekonany. Mimo to ostatecznie włożył buty i poszli. Prowadził ją niezbyt przekonany i chętny. Objęła go ramieniem, przez co wzdrygnął się. Zero Two jedynie go pogłaskała po głowie. Gdy się zatrzymał, pokazał jej grupkę mężczyzn. Zaśmiała się z pogardą.
- Zostań tutaj. Wołaj, gdyby coś się stało - mruknęła i polizała go po policzku. Zarumienił się lekko. Zachichotała i ruszyła pewnie.
- E, patałachy! - krzyknęła. Wszyscy się na nią spojrzeli i tak, widziała ich uśmiechy.
- Co taka suczka tutaj robi?
- Przyszłaś się zabawić?
- Może zbłądziła.
- Patrzcie, przyniosła nam tego szczyla. - Każdy po kolei się wypowiedział. Kątem oka zobaczyła jak Sfora zaczyna się trząść. Uśmiechnęła się do niego.
Chciał ją ostrzec, ale złapała jednego za szyję. Spojrzała na niego z tą iskrą, przerażenie w oczach swoich ofiar to rozkosz dla niej. Widok jak ze snu. Uśmiechnęła się, wysuwając kły. Właśnie wtedy wbiła kły w szyję tego, co wyrwał się pierwszy do walki. Upiła nieco i naznaczyła.
- Teraz jesteś moją lalką, skurwysynu - warknęła. Jej głos był chłodny i ostry jak brzytwa. Facet jedynie jęknął coś. Puściła jego szyję, po czym oblizała wargi. Tym samym reszta się rzuciła. Drugą dłonią uruchomiła linki.
Taka kukiełka. Choć czuje i żyje to jest pod jej kontrolą ruchy, moc i walka. Bez szans. Choć poruszyła palcami, a on zaatakował towarzyszy. Walczyli zaciekle, ale przykro, oderwali to, dźgnięcie, czy też coś zostało ucięte. Jej kukiełka była nie do zdarcia.
Padli dopiero, gdy się znudziła nimi bawić.
- Przeżyjesz, przekaż innym, że mają zniknąć albo zjawię się tu i ich wytłukę oraz ich rodziny - warknęła. Puściłam linki i ruchem ręki mógł uciec. Tak zrobił, krzyczał jak dziewczynka. Zaśmiała się i odwróciła do chłopaka. Może to nieco za brutalne dla niego. Bał się, westchnęła.
Wzruszyła ramionami i ruszyła z powrotem do domu. Musiała nieco odpocząć. Zerkała kątem oka na bok, Sfora szedł tuż obok jej. Nic nie mówił, tylko szedł.
Po jakichś piętnastu, może dwudziestu minutach, weszli do domu. Sfora ruszył do swojej psiej rodziny. Machnęła ręką i ruszyła na górę. Musiała wziąć ponownie prysznic, przebrać się i położyć na łóżku. Jednak wszystko po kolei.
Wzięła ubrania z pokoju, dokładniej tunikę i bieliznę. Po czym pogłaskała psa i ruszyła do łazienki. Tym razem wybrała łazienkę, tak chciała się położyć i wymoczyć. Wygoda czyni cuda.
Gdy prawie zasnęła w wannie, musiała zdecydowanie wychodzić. Opłukała się i wyszła z niej. Sięgnęła po ręcznik i zaczęła się wycierać. Po wytarciu sięgnęła po ubrania i zaczęła ubierać. Przetarła oczy i wyszła z łazienki, ziewając. Pies tym razem leżał na łóżku. Uśmiechnęła się i także weszła na łóżku, po czym wsunęła pod nakrycie, ułożyła wygodnie. Ziewnęła ponownie i zamknęła oczy, aby przekręcić się, do psa przodem i go pogłaskać. Przysunęła do siebie i przytuliła lekko do siebie. Udała się do krainy snu, potrzebowała tego teraz.
Obudziła się jednak po pięciu... minutach, bo pies szczekał. Podniosła się leniwie i spojrzała w stronę drzwi. Stał tam elegancik. Uśmiechnął się i zamknął drzwi. Zero Two spojrzała na szafkę i zobaczyła deser. Uśmiechnęła się, aby następnie je zjeść i przeczytać liścik. Zmarszczyła brwi, ale odłożyła je do szuflady. Ponownie się położyła, pogłaskała psisko po głowie, aby następnie ułożyć wygodnie na łóżku i ponownie oddała się w objęcia słodkiego przyjemnego snu.

Sfora?

----
+1047 PD + 5 P
~Maggie

[E] Od Finna (do Margo) "Krzaki, śledztwa i brak normalności" cz.6

  Co za niewydarzony krzak! Najpierw ucieka ze spotkania z Krzaczysławą, a później myśli, że Finn pójdzie razem z nią? Przecież tak się nie robi! Na początku Finn nie zamierzał się zgadzać, ale gdy patrzył na Margo, taką smutną, taką samotną... Finniusz nie jest aż taki zły, żeby zostawiać ją samą, a skoro tu jest, to na pewno uważa się za jego przyjaciółkę.
- Chcesz pokazać mi krzaki? - zapytał Frytek wciąż patrząc na krzaki, z którymi wcześniej rozmawiał. Miał nadzieję, że to właśnie o to chodzi, bo co innego ona mogła chcieć zrobić?
- Tak - odpowiedziała Margo. W tej chwili musiała skłamać, bo bez krzaków Finn na pewno nie ruszyłby się z tego miejsca.
- Zastanowię się - odpowiedział i znowu zajął się krzakiem, który najwyraźniej potrzebował dużo jego uwagi, bo Finn nie chciał go zostawić. - No chyba, że pójdziesz gdzieś ze mną, to... zastanowię się krócej.
  Wadera westchnęła. Zaczęło robić się ciemno, a do tego było bardzo gorąco, a Finn chciał jeszcze gdzieś chodzić. Może po prostu stwierdził, że Margo potrzebuje więcej ruchu i chciał jej w tym pomóc.
  Ona w odpowiedzi kiwnęła głową, a basior wyglądał na szczęśliwego. Od razu ruszył, a ona poszła za nim. Finn wiedział gdzie iść, to był teren, który często odwiedzał, ale nigdy nie był tam z kimś.
  W końcu dotarli do tego miejsca. Było tu dużo krzaków, ale Finn nie wyglądał na zainteresowanego nimi, co było niepodobne do niego. Margo wpatrywała się w niego i zastanawiała się o czym ten dziwny wilk może myśleć. Finn patrzył na drzewo, które nawet nie przypominało krzaka. Czemu ten wilk interesuje się czymś, co nie jest krzakiem?
- Patrz, duży krzak! - zawołał i podszedł do drzewa. Wadera patrzyła na Frytka, który nie mógł już wymyślić nic dziwniejszego, chyba. Z nim nigdy nie wiadomo, teraz nazywa drzewo krzakiem, nikt nie wie co później wymyśli.
- Krzak? - zapytała Margo, a Finn przyjął zaskoczoną minę, jakby mówił "przecież mówię, że to krzak, czego nie zrozumiałaś?". - Ale to jest drzewo.
  Frytek westchnął i podszedł jeszcze bliżej "drzewa", po czym sobie usiadł. Po tak długiej drodze musiał odpocząć, najlepiej pod dużym krzakiem. Czekał aż Margo przyjdzie obok niego, ale ona nie była przekonana co do tego, wolała wrócić i zostawić tego wilka, a następnego dnia zabrać go do Grety.
- Chodź, duży krzak cię wzywa, nie wolno go ignorować. - powiedział Finn i wstał, żeby podejść do wadery. Ona niechętnie ruszyła, a gdy usiadł, zrobiła to samo.
  Basior położył się pod drzewem i  próbował zasnąć. Margo tylko czekała, by to zrobił, a ona mogła wrócić do domu.
  Gdy już wszyscy leżeli, nagle z drzewa spadła żaba. Finn natychmiast wstał i spojrzał na żabę, która była mała, ale on bardzo się bał. Żaby były najgorszymi stworzeniami jakie mógł spotkać, jak ona mogła zakłócać spokój dużego krzaka? Szybko zrobił kilka kroków w tył, by być jak najdalej od niej. Dziwne było to, że Margo nawet nie zwróciła na to uwagi, chyba nie zdawała sobie sprawy z powagi tej sytuacji. Widocznie nie wiedziała o tym, że żaby są niezwykle niebezpieczne dla wilków i krzaków, a przynajmniej tak wydawało się Finnowi.
- Idź, demonie! - krzyknął patrząc na żabę, a później skierował wzrok na Margo, która wyglądała na zmęczoną całą sytuacją. - Margo, uciekaj, dalej.
  Ona pokiwała głową, nie była tak przejęta jak Finn. Przecież ta żaba była obok niej, zaraz mogła ją zaatakować, a to na pewno nie skończyłoby się dobrze.
- Ja idę, podziękuj dużemu krzakowi za mnie, dobrze? - zapytał Finn, uśmiechnął się do niej i zaczął kierować się w stronę obozu Łowców. Wadera, którą Finn po prostu zostawił, patrzyła na drzewo, które według niego było dużym krzakiem, a do tego nie wiadomo dlaczego było tak ważne. Wadera nie czekała tam długo, również wracała do domu, ale mimo tego, że szła za czarnym wilkiem, on jej nie zauważył.

Margo, krzaczku? miałam pomysł, ale uciekł i wyszło słabo :C
---
357 PD
~Mimma

Od Zero Two "Rozterki Zero Two i może małe opowieści z jej snów" cz. 3

  Zero Two słodko spała. Gdy dosłownie znikąd dziewczyna spadła z hamaku z nie małym zaskoczeniem. Słyszała dudnienie. Nie, nie, to były raczej bębny. Jej twarz mówiła więcej niż tysiąc słów. Było zmieszanie, zdumienie, zaskoczenie, zaciekawienie i wkurw. Znudzić ją to, co już szykuje, wpierdol i to gruby. Wstała, po czym otrzepała z siebie niewidzialne pyłki brudu. Miała zamiar zignorować przeszkodę i ponownie się położyć, jednak tym razem bębny dochodziły z jej łazienki. Rzuciła koc na hamak i ruszyła, sprawdzić co się do cholery najlepszego tutaj wyprawia. Gdy różowo włosa ruszyła do łazienki, nadal słyszała bębny. Jakby na nich stała. Zrzuciła z siebie ubrania, aby następnie wejść i wziąć prysznic. Potrzebowałam tego bardzo akurat teraz. Choć tak naprawdę, z chęcią by się ponownie rzuciła na wygodne miejsce snu i zanurzyła w krainie snu.
Woda leciała po jej ciała, ale po zetknięciu z jej ciała, poczuła jakby była bębnem. Może jeszcze śni? Może to tylko jej wyobraźnia? Może jednak ktoś jej coś dosypał. Przecież kto? Była sama i jest. No to, co się tu dzieje. Była już tym znużona oraz coraz bardziej zaciekawiona. Jej ciekawość wzrastała, z każdym przechodzącym przez jej ciało dudnieniem bębna. To było coś naprawdę dziwne, ale też niesamowite. Mogła poczuć coś innego. Przestać myśleć i po prostu ruszyć i zacząć działać.
Po wyjściu i wytarciu się mogła iść po świeże ubrania. Choć jej kroki odbijały to inny dźwięk. Czyżby to jednak była prawda? Co się dzieje?
  Miała wiele pytań, jednak pozostaną bez odpowiedzi. Kto jej na nie odpowie? Chyba że sama znajdzie odpowiedź na nie. Inaczej to raczej się nie stanie. Ubrana wyszła z domu i zaczęła kierować się tam, gdzie słyszała coraz głośniejsze bębny. Grały doniosłej, to nawet nie było jakoś przeszkadzające. Bardziej przyjemne dla ciała, duszy, ucha i całej reszty. Czuła, iż żyła, pragnęła to poczuć jeszcze głębiej. Wewnątrz ciała, w każdym zakamarku. W kościach, mięśniach, żyłach albo i jeszcze bardziej. Cała, cząstka siebie. Nawet, aby jej krew, każda kropla to czuła.
  To był jak narkotyk, lepsze od sexu, od innych, lepsze od śmierci czy życia. To miało w sobie coś takiego nie do opisania. Unosiło ja to, dodawało skrzydeł. Unosiło ponad chmury, ponad przestrzeń. Ponadto, czego nie mogła, dostrzec gołym okiem. Dotknąć swoimi paluszkami. Posmakować tego wyjątkowego smaku. Poczuć tych niewidywanych zjawisk. Zaciągnąć się zapachem i nie udusić.
Teraz to dosłownie Zero Two czuła już odlatuje. Jednak mimo to w pozytywnym znaczeniu. Podobało jej się to tak bardzo. Pociągało, a nawet pragnęła jeszcze i jeszcze.
  Zero Two zaczęła niekontrolowanie, mruczeć oraz jęczeć. Nawet nie tylko, to... Było tego stanowczo więcej. Przenikało ja to i otulało, jakby wolało. Chciało, aby przyszła poczuła i odleciała. Tak daleko hen daleko. Czuła tak wiele i to naraz. Jednak to wciąż mało, ona chce głębiej się zanurzyć, chce, aby zabrakło jej tchu. Chciała czuć więcej i mniej. Czuć chłód i ciepło. Tyle tak wiele.
  Zapomniała, iż świat istnieje, że oddycha, że cokolwiek się liczy. Słyszała coraz głośniejsze bębny. Jakby układały się w jakąś dziwną wiadomość. Nie czuła nic, było wolna. Jej ciało, a bardziej skorupa żyła własnym życiem, a dusza swoim. Dotknęła ją, złączyła, swoje dłonie z nią przyłożyły rogi do jej. Uśmiechnęły się w tym samym czasie. Po czym ich wargi się połączyły. Dłoń wsunęła się we włosy tej drugiej. Jakby były swoim odbiciem. Gdy ponownie na nią spojrzała. Obie leżały na podłodze w jakimś dziwnym pokoju na miękkiej fioletowej poduszce, która z wyglądu przypominała dywan.

  Zero Two leżała jakby we śnie. Miała na sobie białą sukienkę. Na nogach miała białe wstążki. Tym samym jej ograniczająca opaska ponownie zniknęła. Widać, że lubi znikać. Przy dłoni znajdował się złoty motyl. Jakby to on wszystko stworzył. Tę iluzję? Wspomnienie? Może to było zupełnie coś innego. Któż to wie.
Uśmiechała się, jakby miała jakiś niezwykle przyjemny sen. Wyglądała tak cudownie. Słodka, niewinna i wolna. Po drugiej stronie był diabeł. Czerwona skóra dłuższe rogi. Miała jednak ten sam kolor włosów co Zero Two. Jej ubranie było inne. Takie ciemne jakby miała na sobie jakąś zużytą szmatę. Czyżby była tylko obiektem badań i kpin? Przytulała do siebie książkę, wydawała się tak znajoma, jakby to była jedna pamiątka i jej największy skarb zarazem. Druga dłoń miała tuż przy motylu. Także śniła, ale nie widać było uśmiechu. Wyglądała tak niewinnie, beztrosko, ale było też widać cierpienie, przez jakie musiała się przejść. Jakby dusiła je w sobie tak głęboko od środka, jakby ja to niszczyło.
  Paliła się jedna świeczka, jakby płomień mówił, kiedy się przebudza. Czyżby to było wspomnienie? Może to jest młoda Zero Two i starsza. Możliwe, nawet bardzo możliwe.
Walały się też cukierki, które tak lubiła i wciąż lubi. Nad ich głowami znajdowały się ptaki. One latały, wokoło. Czy to coś oznacza? Pluszowy królik siedział przy ścianie, opierał się o niego tuż przy potworze. Choć czemu potwór? Przecież to tylko drobna istotka, taka delikatna i przepełniona bólem. Gdyż świat zechciał mieć nad nią władze. Móc nią rządzić i władać. To nie jest wolność! Ona powinna pozostać wolna. Tak. To jej przeznaczenie. Wolność, żeby mogła poczuć ją, aby się uśmiechała i nigdy więcej, żeby nie musiała być od nikogo zależna. Chyba że tego zapragnie. Poczuje potrzebę, aby nie być już sama, aby się z kimś połączyć. Poczuć wsparcie i coś na kształt miłości. Szczęścia, radości i nie przechodzić już więcej sama przez piekło.
  Pytanie brzmi. Czy ktoś jak ją pozna? Ta prawdziwa Zero Two, to zechce ja już na zawsze. Może ucieknie i wyda. Będzie musiała uciekać, ukrywać się, walczyć i – co gorsza – zabijać. Robić to, przed czym tak pragnie uciekać, chować się i unikać. Czy jest to możliwe?
Kolejne pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Może kiedyś ktoś udzieli jej na to odpowiedzi, może poczuje się lepiej. Gdy zapomni o wcześniejszym życiu i ponownie narodzi się na nowo, tym razem jako prawdziwa ona, a nie Podgatunek.
  Motyl pozostał na swoim miejscu, choć wyglądał tak, jakby chciał wzlecieć. On jednak tylko zostawiał po sobie iskierki. Błyszczały jak gwiazdy. Tak pięknie i hipnotyzujące. Można było poczuć to ciepło, roznosiło się to tak... To może właśnie to, może te małe gwiazdki były narkotykiem. Tym kawałkiem nieba, gdzie mogły żyć i nie przejmować, się niczym szczególnym. Ich raj, bloga przyjemność.
  Ciekawe, o czym tak myślą. Co im się śni. Czemu się uśmiechają? Ponownie to uderzenie. Coś się stało, świeczka nagle zgasła. Pojawił się podmuch wiatru, a może coś zupełnie innego. Czyżby bębny, zapewne to one. Dogoniły je. Może muszą już się budzić, a może to zupełnie coś innego. Któż to wie.
  Zero Two otworzyła oczy, aby powoli się unieść. Przetarła oczy, po czym spojrzała na twarzyczkę małego potworka. Dziewczynka także tarła oczka. Nieco mocniej przytuliła książeczkę. Różowo włosa patrzyła na nią pustym spojrzeniem, po czym złączyła rożki z poprzednim wcieleniem.
Poczuła nagła fale ciepła, fale bólu oraz jeszcze czegoś. Przeszły ją dreszcze.
Wiedziała, iż ten stan nie potrwa, długo. Miała zamiar wstać, ale maleńka się do niej przytuliła. Szepnęła coś, ale nie zrozumiała co. Także ją objęła i wtuliła się w nią. Głaskała ją po głowie i mocniej do siebie ją przytuliła. Miło, czuć czyjąś obecność. Wtedy zdała sobie sprawę, iż cały czas była sama. Męczyła się z tym, tak bardzo potrzebowała kogoś blisko.
  Chciała ją pogłaskać, powiedzieć jej wszystko, ale ona zmieniła się w pył. Zniknęła.
  Zero Two poczuła, jak spadała w otchłań nie miała, za co się złapać, próbowała, starała się, nie spaść. To nie wyszło.
***
  Zerwała się jak poparzona i ponownie spadła na tyłek. Szybko wstała i zobaczyła, gdzie jest. Była przebrana, ale nie wiedziała, jak się tu znalazła. Usiadła na hamaku i wtedy dostrzegła tę książkę. Zdziwiła się, ale przytuliła książeczkę do klatki piersiowej. Poczuła to ciepło, to nieziemsko ciepło. Uniosła delikatnie kąciki ust do góry. Ułożyła się wygodnie, po czym przytuliła książeczkę do siebie jeszcze mocniej, nie chciała, aby jedyna pamiątka i jej skarb zniknął. Zamknęła oczka z uśmiechem na twarzy. Czuła obecność tej małej dziewczynki, z czego się bardzo cieszyła, choć tego nie było widać.

Ciąg dalszy nastąpi niebawem.
---
788 PD
~Mimma