sobota, 27 października 2018

Od Stephana (do Szczura)
"Jeden wart drugiego
choć obaj pazerni
jak jeden tak drugi
śliskiej pracy wierni"

Pretensjonalny?
Zgrzytnął zębami.
Infantylny?
Na samo wspomnienie pomarszczonej jak suszona śliwka twarzy właściciela galerii miał ochotę pluć wbrew zasadom dobrego wychowania. Podniósł kołnierz czarnego płaszcza, opuścił głowę, by choć trochę ukryć twarz przed tnącym jak noże, lodowatym wiatrem. Szedł pośpiesznie, chcąc jak najprędzej oddalić się od starych murów hermetycznej jak słoik kiszonek desy.
Jeszcze nigdy nie czuł się tak wściekły. Nigdy nie czuł się tak rozczarowany otaczającym go światem. Gdy malował swoje najnowsze dzieło, towarzyszył mu stan wręcz chutliwej ekstazy. Stephan miał wrażenie, że od schnącego werniksu bije erotyczne ciepło, promieniujące z wielkiej płaszczyzny wypełnionego barwnymi, wijącymi się formami blejtramu. Serce wtedy wzbierało mu dumą, a w oczach błyszczały łzy dzikiej satysfakcji. Jego boska wizja na wieki zaklęta w plątaninę barw i kształtów.
Powinny podziwiać mnie tysiące oczu!
Zakręciło mu się w głowie.
Powinienem być nieśmiertelny...
Zaczął padać deszcz. Może to i dobrze? W pełen patosu sposób ukrył gorzkie łzy płynące po policzkach niedocenionego artysty. Czernidło, którym podkreślał oczy, rozmyło się delikatnie. Blejtram wysunął mu się z ręki, upadł w wilgotne, rozdeptane błoto ciemnej, cuchnącej uliczki. Stephan przez chwilę obserwował krople deszczu uderzające o zalakierowaną powierzchnię jego obrazu, po czym powiódł wzrokiem po okopconej ścianie starej kamienicy, niczym po grupie zebranych słuchaczy.
– Wy wszyscy myślicie, że stoi przed wami człowiek, który zaryzykował swą artystyczną karierę w szalonej sprawie. Ale jesteście tylko słabymi i omylnymi marionetkami. Pacykarzami, którzy swe życie oddają ułudzie wzroku. To, co widzicie to dym zaledwie. Dym z ognia, który płonie w nas. Ja maluję ogień! Ja jestem ogniem! Ja...
– Zaaamknij się!
Zamrugał kilkukrotnie i odwrócił się; brudny dziad, który go uciszył, owinął się szczelniej śmierdzącym kocem i wtulił w kąt muru. Stephan wpatrywał się w niego, jakby rozpoznał w zniszczonej twarzy znajomego z dawnych lat.
Chłód ciągnący od przemoczonych ubrań wreszcie sprowadził go na ziemię. Poprawił płaszcz na ramionach, przeczesał palcami mokre włosy, które i tak po chwili znowu przylepiły mu się do czoła.
Podniósł obraz z wysiłkiem.
Dlaczego nagle stał się taki ciężki?
Strzepnął błoto z drewnianej ramy. Serce łomotało mu w uszach. Chciał krzyczeć. Chciał być już w swoich czterech ścianach.
Przez ułamek sekundy poczuł się niezwykle osamotniony w tym przerażająco zaślepionym świecie. Czuł zarówno monolit nienawiści, jak i boską obojętność. Świat zdawał się płakać, nie wiedząc za czym.
Tylko Stephan znał przyczynę swoich łez.

***

– Cuchniesz jak ściek ścieków, przyjacielu.
– To zlecenie nie było łatwe...
– Nie obawiaj się. Następne będzie gorsze.
Vamar wstał z ciężkiego, obitego skórą krzesła. Poruszał się niesamowicie cicho i zgrabnie jak na starego dziada ze sztuczną nogą. Chudymi, pajęczymi palcami otworzył sejf, który pierwotnie ukryty był za obrazem autorstwa Larmsa. Bohomaz przedstawiał zamyślonego kupca liczącego złote monety. Od dawna już stał w kącie, oparty o ścianę. Najprawdopodobniej Vamar uznał, że nie jest wart ciągłego zawieszania go, maską dla sejfu też nie był najwyraźniej szczególnie skuteczną.
Pośrednik usiadł ciężko za biurkiem, rozsypał pieniądze i zaczął liczyć. Na głos. Nieszczególnie pośpiesznie.
– ... dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć i trzysta – wychrypiał.
Wreszcie skończył.
Vamar miał nieprzyjemny, zdarty, nieco skrzeczący głos z dziwnym akcentem. Stephana potwornie to drażniło, jednak nie mógł nic na to poradzić. Darzył to suche truchło ogromnym szacunkiem. A przynajmniej tak myślał.
Skrytobójca wyciągnął dłoń po swoją zapłatę, po czym schował zarobek do skórzanej sakwy u pasa. Skinął niezbyt wdzięcznie głową.
– Jak poszło? – zapytał pośrednik, wskazując z pewnym niesmakiem jedno ze swoich krzeseł. Stephan dostrzegł ulgę w wyłupiastych, rybich oczach, gdy odmówił. Do tej pory czuł na sobie smród lepkiej i cuchnącej plwociny podmiejskich kanałów.
– Jak widać – mruknął opryskliwie. Zauważywszy, że starca nie zadowoliła jego odpowiedź, kontynuował: – Kraty, drut i dla przelania czary goryczy magiczna bariera. Wszędzie. Jeśli lubisz pikantne szczegóły, to dodam, że musiałem przeciskać się kanałami, a do środka dostałem się przez wychodek dla służby. Gragrez spał, ochrona, przynajmniej jej część, również.
Pośrednik skinął niewzruszony głową. Najwyraźniej mało co mogło go już w życiu zdziwić. Przez chwilę milczał, bawił się zakręconym kałamarzem. Czarny, gęsty tusz przelewał się aksamitnie po „wypalcowanym” szkle.
– Odwiedził mnie wczoraj anonimowy klient. Prosił, bym dał to zlecenie tobie. Starałem się zmienić jego zdanie, ale był uparty. A oferuje dużo. – Zrobił długą, efektowną pauzę, westchnął ciężko, chrapliwie. – Mówię mu, że to robota dla złodzieja, ale nie słucha. No to się zgodziłem. Nie masz mi tego za złe, hm?
Vamar Mevess z lubością pociągnął łyk schłodzonego czerwonego wina.
– O co konkretnie chodzi?
– O dokumenty. Niezwykle ważne dla klienta, a będące własnością Jorlona Bagscolla. – Vamar Mevess na chwilę przyssał się do kielicha. Twarz Stephana zbielała na bardzo krótki moment. Vamar Mevess, oczywiście, to zauważył. – Czy wszystko w porządku?
– Tak. Ile?
Suchy, żylasty człowieczek siedzący za biurkiem uśmiechnął się w obrzydliwy, żabi sposób. W tym momencie faktycznie przypominał ropuchę. Małą, śliską i ohydną. Oczy błyszczały pustką, zdawały się nie mrugać.
– Po odjęciu mojego procenta zostaje ci równe sześćset sztuk złota.
Vamar na szczęście nie musiał nalegać.

***

– Powiedziałem mu, co myślę o nim i o ich konserwatywnym podejściu do sztuki. „Grandilokwentne. Nieumiejętne. Nieestetyczne. Infantylne. Fatalne”. Wyobrażasz to sobie, Khelemie? Tak mi powiedział. A na koniec dodał, że nigdy nie rozumiał zachwytu estetyką brzydoty, która już dawno temu wyszła z mody, ale mimo wszystko miała jakąś wartość artystyczną. A to, co tworzę ja, takowej nie ma nawet w najmniejszym stopniu. Tfu! Ślepe dranie – wyrzucił z goryczą, spoglądając ponownie na młodego chłopaka leżącego na jego łóżku.
Smukłe, acz muskularne ciało oświetlała tylko pojedyncza świeca stojąca na niskiej szafce nocnej, tuż przy łóżku. Ciepłe refleksy na przystojnej, młodej twarzy, mroki schowanych w cieniu zakamarków ciała, biała kontra na prawym barku, bijąca prosto z okna tylko w nieznacznym stopniu przysłoniętego ciężką, przykurzoną zasłoną w kolorze wina.
Przez chwilę przyglądał się kochankowi w zadumie.
Khelem stał się całym światem. Wolny, spokojny rytm jego oddechu. Tętno jak dżdżownica pełznąca pomiędzy ścięgnami jego napiętej szyi. Chór znaków, żywy tekst drżenia jego ciała. Stephan zachwycił się energią bijącą z jego zdrowego, zadbanego ciała, dzikością drzemiącą w plątaninie wyeksponowanych mięśni, mieszanką rozbawienia i fascynacji igrającą w kącikach ust i szklistości złocistych oczu.
Wreszcie poczuł spokój; zupełnie jakby ta chwila wzajemnej obserwacji przyniosła mu upragnioną ulgę. Intymne ciepło i cisza. Tylko nocny deszcz uderzający o dach brzmiał niczym nieustający oddech. Postawił ostatnie kreski na chropowatym papierze, przysunął do twarzy rysunek i z uznaniem do samego siebie skinął lekko głową. Dwie krople z jego mokrych włosów skapały na papier. Rozmazały brązową sepię.
– Uważaj! – jęknął Khelem. Odrzucił koc, nagi i jasny w mroku nocy. Zbliżył się, przesunął palcami tuż nad dwoma uwypukleniami na papierze. – Jest zniszczony?
– Nie – odparł cicho Stephan, wpatrując się melancholijnie w liczne blejtramy ustawione pod ścianami i stosy papieru poprzyciskane ciężkimi przedmiotami. – Zobaczysz, kiedyś nad moimi pracami ludzie będą płakać.
Khelem uśmiechnął się łagodnie, chwycił jego rękę, przez moment wodził smukłymi palcami po drobnej, acz silnej dłoni Stephana. Obserwował uważnie linie, żyły, odciski i blizny, po czym uklęknął i wtulił policzek w udo starszego mężczyzny.
Stephan zadrżał, gdy jego skórę musnął ciepły oddech.
– Chodź, Stephanie.

***

Pierwsze poruszenie powiek, gdy padną na nie blade łuny porannego światła. Smak pierwszego tchnienia. Senne odrętwienie wspartego o poduszkę policzka. I ciepło drugiego ciała.
Stephan przez krótką chwilę obserwował mglistą łunę za oknem. Z niewiadomych powodów przypomniały mu się jego pierwsze łzy przelane w towarzystwie tego złotookiego chłopaka. Było to nocy, w której trakcie po raz pierwszy został z nim na dłużej. Stephan leżał wtedy w szarym mroku pokoju, przyglądając się, jak różane palce świtu przedzierają się między strzępiastymi chmurami. Czuł na karku spokojny, ciepły oddech. I był szczęśliwy. Szczęśliwy w jakiś osobliwy sposób, w jaki można było być szczęśliwym w tym miejscu i czasie. Płakał wtedy z radości. Karmił się ułudą normalności, poczuciem obecności drugiej osoby. Po raz pierwszy w życiu nie był sam. Po raz pierwszy w życiu obudził się w czyichś objęciach.
Teraz gdy Khelem do niego przychodził, przeszywał go smutek, czasem tak dotkliwy, że wyrywał mu z piersi jęk. Dlaczego? Bo nie potrafił zapomnieć, że to wszystko nie jest prawdziwe, że chłopak przychodzi do niego wiedziony zapachem pieniędzy, a nie tęsknotą. Cierpiał na samą myśl, że co rano Khelem wstaje, zabiera swoją zapłatę, wychodzi bez słowa i wraca do dzielnicy prostytutek, na jedną z ciemnych uliczek, sąsiadującą z największym burdelem w mieście zwanym „Czerwone Drzwi”, by starać się o nowych klientów, lub by obsługiwać tych, którzy już go znają i cenią.
Khelem się obudził.
Przeciągnął się w poduszkach, potarł dłonią twarz i spojrzał w stronę okna. Jego dłoń powędrowała do ramienia Stephana, musnął skórę opuszkami palców i uśmiechnął się delikatnie, gdy ten odwrócił się do niego przodem. Niższy mężczyzna wtulił się w pierś kochanka, jakby chciał go jeszcze przez chwilę zatrzymać przy sobie.
W chwilach, gdy Stephan myślał nieco trzeźwiej i chłodniej, zdawał sobie sprawę z faktu, jak wiele pieniędzy oddał w ręce złotookiego Khelema. Mimo to nie żałował. Chłopak miał naturalny talent do kochania. Kształtował pożądanie swojego klienta niczym glinę, za każdym razem zaskakiwał namiętnością i techniką. Wszystkie zmysły poruszały się w rytmie jego oddechów. Jego obecność warta była każdego miedziaka.
I nie mówił za wiele, a jeśli już, to niezbyt mądrze. Za to słuchał uważanie, a przynajmniej sprawiał takie wrażenie. Stephan bardzo to sobie cenił, niemal na równi z jego „zawodowymi” umiejętnościami. Uwielbiał mówić, głównie o sobie i swojej twórczości, a ciężko mu było o słuchacza równie dobrego co Khelem.
– Muszę iść. – Usłyszał wreszcie. Odsunął się natychmiastowo, usiadł.
– Wiem – odparł tylko, narzucając na nagie ciało długi, szary szlafrok.
Na boso przeszedł do pokoju obok.
Gdy wrócił, Khelem był już ubrany. Odebrał swoją zapłatę, zacisnął złote monety w dłoni, jakby bał się, że ktokolwiek spróbuje mu je zaraz wyrwać, skinął lekko głową i wyszedł, zamykając za sobą ciężkie, nieco skrzypiące drzwi.
Stephan przechylił lekko głowę, obserwując chropowatą powierzchnię drewna. Za oknem jakieś kobiety ubolewały nad wygórowanymi cenami różnego rodzaju produktów.
Ich trwoga nadała temu przedstawieniu polor autentyczności.

***

Dwa gołębie, wystraszone nagłym pojawieniem się człowieka, gwałtownie zatrzepotały skrzydłami i zerwały się do panicznego lotu. Przyglądał się im tak długo, aż zmieniły się w dwa małe punkciki gdzieś nad ciemnym horyzontem.
Miasto z tej wysokości zdawało się ciche i piękne. Latarnie paliły się gęstym, pomarańczowym światłem, rzucały długie łuny na wilgotne, brukowane chodniki i ściany okolicznych kamienic.
Z dachu jednej z nich, odnowionej i bogato zdobionej, obserwował interesującą go posiadłość. Jorlon Bagscoll zdecydowanie nie znał słowa umiar. Jego willa aż tonęła w obrzydliwych ornamentach, ogród przepełniony był rzeźbami tak kiczowatymi, że wzbudziły w Stephanie odruch wymiotny, a wielka fontanna z rybą, spomiędzy której grubych warg wypływała woda, przepełniła czarę goryczy.
Potarł twarz dłonią, by przywrócić swoje nerwy do porządku, po czym naciągnął na nos i usta ciemną chustę. Jeszcze raz dokładnie przyjrzał się kilku miejscom, które mogły okazać się najłatwiejsze do sforsowania ogrodzenia, po czym niemal bezszelestnie ruszył po dachach w kierunku zacienionej uliczki, sąsiadującej z fragmentem rezydencji Bagscolla. Za murem znajdował się obszar ogrodu obfity w ozdobne drzewa i krzewy. Gdy znalazł się możliwie jak najbliżej wybranego miejsca, szybko ocenił odległość, która dzieliła go od muru.
Za daleko.
Wytężył zmysły. Kroki patrolujących strażników w oddali, cicha, nerwowa rozmowa w którymś z mieszkań, charkanie bezdomnego, nerwowe oddechy spółkującej pary. Całe szczęście nie słyszał cichego, charakterystycznego posykiwania magicznej aury, która czasami chroniła posiadłości arystokracji.
Musiał zaryzykować zejście na ulicę, nie da rady teleportować się na odległość co najmniej trzydziestu metrów.
Bezszelestnie osunął się po rynnie, stając na mokrym bruku. Rozejrzał się nerwowo, po czym pospiesznie pokonał odległość dzielącą go od ogrodzenia. Teleportował się na szczyt murku i skoczył między roślinność po drugiej stronie. Wilgotny trawnik zagłuszył dźwięk lądowania. Przykucnął za przyciętym na okrągło krzakiem ognika szkarłatnego, pokrytego gronami czerwono-pomarańczowych jagód. Wartownicy stali jak stali przy bramie, od czasu do czasu przechadzając się wzdłuż ścieżki prowadzącej do głównego wejścia do willi. Dwóch leniwie okrążało posiadłość.
Zgodnie z wytyczonym wcześniej planem skierował się pod wschodnią ścianę willi, przyparł do muru i upewniwszy się, że nikogo nie ma w pobliżu, rozpoczął wspinaczkę prosto do uchylonego okna na drugim piętrze. Liczne zdobienia w postaci wyszukanych kartuszy, wykuszy i naczółków niezwykle ułatwiały mu zadanie. Podciągnął się i przykucnął na wielkim, kipiącym zdobieniami kartuszu przedstawiającym herb z bażantem. Przyparł do ściany i zajrzał przez okno. Zasłony falowały lekko poruszane napływającymi z zewnątrz chłodnymi powiewami powietrza. Pomieszczenie skąpane było w ciemnościach, ale nie wyczuwał niczyjej obecności w pobliżu.
Szybko i bezszelestnie niczym cień wsunął do środka.
Wyprostował się i odetchnął cicho. Poczekał, aż wzrok przyzwyczai się do otaczającej wszystko ciemności, po czym omiótł wzrokiem pomieszczenie. Idealnie posłane, dość skromne, jak na fatalny gust Bagscolla, łóżko, pachnąca świeżością, wykrochmalona pościel, czyste ręczniki równo poskładane na niskim stołku. Zdał sobie sprawę, że stoi w przygotowanym dla kogoś pokoju gościnnym, prawdopodobnie Jorlon spodziewa się na dniach gości. Przeszedł bezszelestnie przez pomieszczenie, prosto do drzwi, wyjrzał na korytarz przez dziurkę od klucza. W ciemnościach nie dostrzegł ani nie usłyszał niczego, co mogłoby stanowić jakiekolwiek zagrożenie.
Przez jego ciało przeszedł dziwny dreszcz niepokoju.
Cholera, uspokój się.
W trakcie wykonywania zleceń czasami ogarniał go nieuzasadniony lęk, ale ostatnio działo się to częściej.
Zbyt często.
Otworzył drzwi. Z wdzięcznością odetchnął, gdy te nie wydały z siebie nawet najmniejszego skrzypnięcia. Omiótł wzrokiem korytarz. Rzucił pobieżne spojrzenie sklepieniu willi, marmurom i złoconym poręczom.
Kto i po co ozdabia piętro marmurem?
Minął jeszcze jeden pokój gościnny, po czym obszedł balustradę schodów i wszedł do otwartego salonu. Poczuł się wręcz przytłoczony ohydą wszechobecnego kiczu i przepychu. Próg bawialni ozdobiony złotymi, liściastymi motywami połyskiwał blado w ciemnościach, beżowy szezlong na zdobionych nogach niemal zanikał pod ogromem haftowanych w skomplikowane wzory poduszek, a rumiana, pulchna twarzyczka nagiej kobiety z wielkiego obrazu oprawionego, oczywiście, w pozłacaną ramę zdawała się uważnie obserwować każdy ruch niechcianego gościa.
Nieśpiesznie zaczął otwierać szuflady komód i szafek. Jedna zaskrzypiała cicho. Przełknął ślinę.
Cholera, nie nadaję się na złodzieja.
Znieruchomiał na moment, gdy usłyszał wściekłe szczekanie psa na zewnątrz budynku, a zaraz potem stłumione przez mury domu krzyki ochroniarzy.
Musi się śpieszyć.
Wysunął nieco za szybko z salonu i zamarł w bezruchu, gdy na jego końcu zobaczył łunę światła i cień zbliżającego się człowieka. Słyszał charakterystyczne stukanie miecza w pochwie. W ułamku sekundy znalazł się z powrotem w bawialni, przywarł do ściany tuż przy progu. Zaczął nasłuchiwać. Kroki zbliżały się zdecydowanie za szybko. Zdążył tylko sięgnąć po jeden ze swoich puginałów i przykucnąć. Gdy strażnik znalazł się w przejściu, Stephan szybkim pchnięciem z biodra wpakował mu ostrze tuż pod brodę. Chwycił go pod ramię i położył możliwie jak najciszej na podłodze.
Stłumił westchnienie i przyjrzał się rozlewającej po podłodze krwi, czarnej w mroku. Zdecydowanie nienawidził zabijać w trakcie zleceń osób trzecich.
Zgasił świecę w lampie strażnika i ponownie wszedł do przedsionka, na którego końcu niewyraźnie w mroku malowały się drzwi. Modlił się, by była to sypialnia, bądź gabinet Bagscolla. Zajrzał przez dziurkę od klucza; jego prośby się spełniły. W łóżku ktoś spał, prawdopodobnie Jorlon Bagscoll we własnej osobie. Nie zaskoczył go brak obecności szanownej małżonki; zgodnie z informacjami od Vamara, Veralia Bagscoll zmarła pod koniec zeszłego miesiąca, ku głębokiej rozpaczy męża oraz dwójki dorosłych już synów.
Nie zastanawiając się dłużej, wyjął z sakwy u pasa niewielką fiolkę i wylał kilka kropel jej zawartości na chustkę. Wszedł do środka, zamknął drzwi. Nerwowo spojrzał na otyłego mężczyznę, który poruszył się niespokojnie w łóżku. Dopadł do niego kilkoma szybkimi krokami, przygniótł barkiem jego klatkę piersiową, a chustkę przyłożył do ust. Przez ułamek sekundy przerażony pan domu szarpał się i rzucał wściekle oczyma, by zaraz potem znieruchomieć i odpłynąć. Stephan odstąpił od niego, podszedł do drzwi. Nasłuchiwał przez chwilę, ale nie słysząc zaalarmowanych chwilową szamotaniną strażników, zaczął przeszukiwać pomieszczenie.
Pokładał w tej sypialni ogromne nadzieje. W innym wypadku będzie skazany na schodzenie na niższe poziomy budynku.
Cholerny Vamar. Idź, znajdź jakieś dokumenty, dla jakiegoś klienta, w jakimś pokoju, w jakiejś zapchlonej skrytce. I niby gdzie ja mam tego szukać?
Zdjął dwa obrazy wiszące w sypialni, wyciągał książki z regałów, obmacywał ściany, zajrzał pod dywan, pod łóżko, nawet pod materac. Podszedł do stolika nocnego, dotknął spodu, by sprawdzić, czy nic nie jest do niego przyklejone. Otworzył szufladę, przerzucił kilka przedmiotów: zegarek, materiałowe chusteczki, jakieś ampułki z proszkami. Zamknął ją poirytowany. Potarł twarz dłońmi, wpatrując się ślepo w mebel. Po zaledwie kilku sekundach zdał sobie z czegoś sprawę - szuflada była dziwnie płytka w porównaniu do wielkości zdobionego frontu. Serce zabiło mu mocniej. Opróżnił ją, ostrzem puginału podważając spód. Na jego ustach odmalowało się zadowolenie, gdy ujrzał drugie dno, a w nim trochę złota, dwa piękne sygnety i safinowana teczka na dokumenty.
Z pewną irytacją stwierdził, że nie może mieć pewności, czy faktycznie chodzi o te papiery. Podszedł do okna; mimowolnie przyspieszył mu oddech. Litery, początkowo rozmazane, stopniowo zaczęły składać się w spójną, logiczną całość. Rachunki, jakieś nazwiska, kilka listów. Nie miał czasu przeglądać wszystkiego, ale wierzył w to, że właśnie za te informacje anonimowy klient jest w stanie zapłacić aż sześćset sztuk złota.
– Mam was – mruknął do siebie z dzikim samozadowoleniem.
Tysiące myśli o tym, co zrobi z tymi pieniędzmi, rozsadzały mu głowę.
– Doprawdy cudownie, kolego.
Niski, nieco zachrypnięty głos wwiercił się w uszy, a ostrze przyłożone do szyi boleśnie osadziło go z powrotem na ziemi.
Jak?! Niemożliwe!
Przecież nie słyszał żadnych kroków.
– Niezmiernie się cieszę, że je dla mnie znalazłeś.

Szczurku?


----
1688 PD + 15 P
Owca

Od Szczura (do Bastiana) "Ktoś ukradł tytuł"

Wcisnął się w wąską przerwę pomiędzy dwoma budynkami i wstrzymał oddech, nasłuchując wykrzykiwanych przez strażników komend. W tle rozbrzmiewało donośne ujadanie rozwścieczonych psów gończych oraz brzęczenie przypiętych do pasów pochew z mieczami. Wszystko to mieszało się z akompaniamentem chlupotu rozbryzgiwanych kałuż na brukowanej ulicy i stawało się głośniejsze z każdym kolejnym wydechem bijącym o wewnętrzne ścianki maski. Usilnie starał się nie zwracać uwagi na coraz większe trudności z łapaniem powietrza do płuc i towarzyszące temu osłabienie koncentracji.
Szczur spiął mięśnie, jednocześnie odruchowo cofając się o krok do tyłu, gdy strażnicy mijali wnękę. Spod przymrużonych, niemożliwie piekących powiek czujnie obserwował migające na ulicy, szare mundury z posrebrzanymi guzikami przy kołnierzach. W ciszy czekał, aż wszystkie znikną mu z oczu, po czym chrapliwie odetchnął z ulgą, wcześniej nie zauważając, że oddech stanął mu w piersi.
Ostatni raz zgodził się na robotę, która wymagała pracowania w ciągu dnia. Nie czuł się pewnie, gdy wychodził poza bezpieczny obszar cienia i zawsze się rozpraszał na tym, na czym nie powinien. Obecnie poza kiepskimi warunkami miał na karku starą, zakurzoną książkę, o którą tak pilnie zabiegał zleceniodawca i uganiał się ze zgrają strażników aż nazbyt ochoczą do wieszania. Widocznie nie byli zadowoleni zachwianym spokojem w ich małej mieścinie przez byle dziwaka w skórzanych łachmanach. Dla urozmaicenia rozrywki musiał radzić sobie z raną postrzałową, ponieważ paru strażników zdążyło chwycić za łuki i strzały, które, jak podejrzewał, były zatrute. Czuł się potwornie zawiedziony własnymi umiejętnościami, zbyt łatwo pozwolił zyskać przewagę nad sobą.
Przez cały czas udawało mu się ignorować rwący ból w prawym ramieniu, ale gdy poziom adrenaliny we krwi częściowo opadł, stało się to znacznie trudniejsze. Ściągnął kaptur z głowy i poprawił nasuniętą na twarz maskę, aby mieć lepsze pole widzenia. Nie zastanawiał się długo. Gwałtownym ruchem wyszarpnął wystającą z ramienia strzałę ze złamanym w połowie promieniem. Gdy ból rozszedł się po mięśniach, warknął gardłowo pod nosem, po czym przycisnął dłoń do rany i mocniej przywarł plecami do ściany budynku, żeby złapać oddech.
Ciężko dyszał osłabiony przez zwalniające bicie serca. Wyraźnie czuł, jak jego tętno ginie pomiędzy głośnym szumem w uszach, więc domyślił się, że trucizna prędko rozlała się po krwiobiegu. Powoli robiło mu się coraz duszniej, a po jego policzku spłynęła skromna strużka potu i wpadła za skórzany kołnierz.
Naciągnął kaptur na głowę i dał sobie jeszcze kilka sekund, podczas których nasłuchiwał, czy strażnicy nie zawracają. Wycie psów wciąż wyraźnie grzmiało w oddali, robiąc jeszcze większy harmider niż przedtem i przykuwając uwagę wszystkich mieszkańców. Część z nich wyściubiła nosy ze swoich chałup, żeby popatrzeć na wrzawę, co było Szczurowi nie na rękę. Nie mógł jednak całego dnia zmarnować na gniciu w tej wnęce, więc wybrał odpowiedni moment, żeby czmychnąć wte pędy przed siebie, a potem odbić w jak najbardziej zacienioną i pozbawioną ruchu uliczkę.
Daleko nie zdołał uciec, gdy uderzyła mu do głowy fala gorąca, a oddech przekształcił się w ciężki i dyszący charkot. Stracił kontrolę nad ciałem, po czym padł zamroczony prosto na piach.

Bastian? Wybacz za opóźnienia, ale jak obiecałam, opowiadanie się pojawiło ^^

----
294 PD
Owca

piątek, 26 października 2018

Od Aizena (do Zoli) "Spotykamy się ponownie, panie doktorku" cz. 6

- No i chuj. No to, w końcu dziękuję i trzymaj pan - wymamrotała pod nosem, podając mi koszyk. - Może tutaj pomóc posprzątać? Pozmieniać coś tam i tak dalej? Przysięgam, że postaram się niczego więcej nie rozjebać w pobliżu, a przynajmniej, że się postaram.
Co mam zrobić? Nie widzę powodu, by jej odmówić, zabezpieczyłem praktycznie wszystko, więc chyba nic się nie stanie, a odesłać jej tak nie mogę, nie chcę, by pomyślała, że sądzę, że się do niczego nie nadaje czy coś… A gdyby tak… to się może udać.
- Chyba jest coś, co mogłabyś robić, ale muszę najpierw zapytać, znasz się na roślinach, a konkretnie na ziołach? - Jeżeli nie, to będę musiał wymyślić co innego, ale mam wrażenie, że powinna to umieć… polowała, więc z roślinami też powinna potrafić się obchodzić, przynajmniej w podstawowym stopniu.
- Tak! - powiedziała niemal natychmiast, a jej oczy promieniowały nadzieją - Nie jestem w tym jakaś genialna, ale znam podstawy, czasem pomagałam ojcu, więc mam podstawową wiedzę, nic nie rozwalę, naprawdę! - powiedziała, dokładnie akcentując część o tym, że nic nie rozwali. Chyba próbuje teraz bardziej przekonać siebie niż mnie, ale dobrze, jeżeli to doda jej pewności siebie, to nie mam nic przeciwko.
- Dobrze, zaufam ci, chodź za mną. - Następnie poszliśmy głębiej do jaskini, było to oświetlone miejsce dzięki pewnej rudzie, jest jasno i wygląda naprawdę dobrze. Następnie weszliśmy po schodach, tak, schodach, normalnie zrobienie ich z takim wykonaniem, zajęłoby bardzo dużo czasu i złota, dobrze, że nie muszę się martwić o takie rzeczy…
Po chwili wchodzenia dotarliśmy do celu naszej podróży - przed prowizoryczne drzwi, obłożone skórą dla izolacji ciepła, kropla w morzu, potrzeba, ale lepsze to niż nic, za krótko tu jestem, by wziąć na poważnie przemianę tego miejsca. Otworzyłem drzwi, a tam ukazał się dość przyjemny dla oka widok.
Rosnące zioła, obok mała rzeczka, której źródełko jest wyżej. Jesteśmy po drugiej stronie góry, tak, góry. To jest jedna ze skarp, nie widać nic z dołu, nawet rzeczka wpływa z powrotem pod ziemię, więc nikt się tym nie interesuje, zasadziłem tu kilka rodzajów ziół, więc mogłaby się nimi zająć.
- Powierzę ci to miejsce dobrze? Doglądaj ich i wyrwij chwasty, to wszystko, czego oczekuję, nie rób nic innego dobrze? Proszę?

Zola?

----
180 PD 
Owca

Od Yumeko (do Althei) "Sekret doliny” cz. 5

Ryba wylądowała na głowie Yume. Samica pochyliła się nad wodą, aby ponownie wrzucić ją do jej naturalnego środowiska. Nie miała chęci na jedzenie, a ta żywa istota mogłaby się udusić. Gdy ryba odpłynęła, uniosła głowę i spojrzała na Alię. Po czym jej spojrzenie skierowało się na ryby. Patrzyła, jak pływają, jednakże okazała się zbyt zmęczona, aby cokolwiek zrobić. Obeszła trochę strumyk, gdy znalazła miejsce, położyła się wygodnie, zamaczając ogon w wodzie tak samo, jak i łapy. Gdy ułożyła wygodnie pysk, ostatni raz spojrzała na nietypową lisicę, po czym zasnęła w mgnieniu oka. To było jej potrzebne.
Przebudziła się, gdy poczuła ciężar na sobie. Była to Alia, trzymała łebek na jej tułowiu, tak, jakby szukała czegoś. Yu jedynie ziewnęła i podgrzała nieco podłoże. Ponownie jej oczęta się zamknęły i już miała zapaść w sen, gdy nagle znikąd pojawiły się krople deszczu i błysk za błyskiem. Deszcz powoli stawał się potężniejszy. Uniosła się, a potem ruchem ogona pokazała, aby szli za nią. Weszli do jamy, była głęboka oraz miała w sobie coś na kształt źródełka. Musieli wejść w głąb, gdyż pogoda była zła, bardzo zła. Niektóre zwierzątka, także się tu skryły. Taki azyl. Po wejściu całej trójki w głąb jamy Yu poczuła się trochę zmęczona (ona, zawsze jest zmęczona). Alia powędrowała do źródełka, gdyż tamtejsza woda pod wpływem dotyku zmieniała swą barwę. Jej towarzysz był mokry, jak cała trójka, więc samica użyła małych płomyczków i rozmieściła je po jaskini, by mogli coś widzieć. Bądź też, aby mogli się wysuszyć. Lisica znalazła miejsce i się położyła, a wokół niej zjawiły się inne zwierzątka, chcąc się ogrzać. Patrzyła trochę na tamtą dwójkę, ale przysypiała trochę.

Altheia? Sorki, że tak długo. Trzyosobowy wątek jest ciekawy.

----
136 PD
Owca

środa, 24 października 2018

Od Taemina (do Jeana) "Ramen, kolejka i ruletka" cz.6

  Śmiałem się z suchych żartów Jeana, które tak naprawdę nie powinny nikogo śmieszyć, popijałem herbatę cytrynową posłodzoną miodem i grzałem się przy kominku. To wszystko składało się na całkiem przyjemną atmosferę, prawie rodzinną, mimo tego że byliśmy dla siebie w zasadzie zupełnie obcy. Brakowało mi takich wieczorów, kiedy mogłem pobyć z kimś, a nie w pojedynkę, ostatnio byłem przytłoczony natłokiem pracy, a i sytuacja moich znajomych wyglądała dość podobnie. Chyba doskwierała mi nieco samotność i dlatego tak bezproblemowo zgodziłem się na spędzenie wieczoru z Jeanem, po drugie, do mojego domku wcale nie było tak blisko, a ja naprawdę bałem się przebywać na dworze podczas burzy. Dlatego moja wdzięczność dla chłopaka była ogromna. Wcale mi się nie spieszyło, tym bardziej że na dworze było już ciemno i nadal mogliśmy usłyszeć rozlegające się co jakiś czas grzmoty. 
- Ej, Jean, pasowałyby mi wąsy? - zapytałem i machnąłem dłonią w okolicach twarzy, tworząc iluzję posiadania gęstego zarostu. Poruszyłem zabawnie brwiami - No i jak, wszyscy faceci i kobiety już są na każde moje zawołanie, co nie? - zaśmiałem się radośnie i dorobiłem sobie jeszcze czapkę Świętego Mikołaja, oraz wydłużyłem brodę. - Ho, ho, ho! - zawołałem niskim głosem, przedrzeźniając pastora, który co roku w święta przebierał się za tą postać i straszył dzieciaki, które panicznie bały się jego czerwonego jak pomidor nosa. A efekt miał być zupełnie odwrotny.. no cóż, coś mu nie wyszło.

Jean?
---
112 PD
~Mimma

Od Althei'i (do Braka) "Tytuł został ucieknięty" cz.4

  Milczała. Była lisem, a on wilkiem, jej wrogiem, albo chociaż jej przeciwnikiem. Jeśli nie miała zamiaru go zabijać czy atakować, to tym bardziej nie powinna się do niego odzywać. Niestety sytuacja była poważna, jej brat potrzebował natychmiast pomocy medycznej. Był ślepy, brakowało tylko, by kulał lub nie mógł chodzić na jedną łapę. Czy jego moce byłyby wtedy zachwiane? Nie mógłby widzieć świata kończynami? Altheia nie chciała znać odpowiedzi, co nie należało do normalnych zachowa samicy; z natury ciekawska i żądająca odpowiedzi na wszystkie pytania, teraz wolała pozostać w niewiedzy. A teraz wrócę do wcześniejszego tematu: czy konfrontacja z innych gatunkiem była w porządku? Nie miała czasu się nad tym zastanowić, Einar krwawił i z wbitą w ramię strzałą.
  Pokręciła przecząco głową, nie odzywając się. 
- Pomożesz Brakowi? - pokręciła przecząco głową. Basior wyglądał na zdziwiony odpowiedzią, ale nie zdążył odpowiedzieć, gdyż Altheia sama podeszła do brata i wzięła go na plecy tak, jak to zrobiła wcześniej. Opatuliła brata skrzydłami tak, by nie dotknąć rany i spojrzała wymownie na ratownika, czekając, aż wskażę jej drogę. Ten szybko zrozumiał przekaz i byli już w drodze do jaskini nieznajomego.
  Podcza drogi myślała mniej, niż zazwyczaj, a prawie w ogóle, co nie należało do rzeczy normalnych. Musiała być czujna, na wypadek, gdyby prowadziła siebie i kuzyna na rychłą śmierć, ale czy mogła narzekać? W końcu sama tu przyszła i w pewnym sensie przyprowadziła ze sobą rodzinę (nawet, jeśli on sam za nią poszedł, wiedziała, że to zrobi), więc wilki mogłyby uznać ich za szpiegów, którym los w tej chwili nie sprzyjał i chcieli się ich pozbyć na wypadek, gdyby się czegoś dowiedzieli (a jedyne, co tu znaleźli, to przepiękne kwiaty w lesie). Zastanawiała się, czy naprawdę prowadzi ją do jaskini; jeśli tak, to do jakiej. Do wspólnej, z innymi wilkami, do tajemniczej, w której przyjmował takich wędrowców, jak my, czy do swojej własnej, w której albo ktoś będzie, albo nie. Czuła strach, ale nie o siebie czy strach przed wilkami; bała się, ze przyprowadziła tu Einara na pożegnanie z życiem. Gdyby przeżyła i widziała, jak umiera, sama popełniłaby samobójstwo, albo już na zawsze została w świecie swego umysłu, będąc samotnym wariatem. 
  Oboje milczeli, tylko Einar czasem wydawał z siebie jęki, czyli oznakę życia. Szli szybko, chociaż Alia starała się iść płynnie, by nie sprawiać rannego żadnego bólu, ale nie należało to do najprostszych rzeczy. Czuła, jak woń w powietrzu się zmienia, była coraz bardziej uważniejsza, zwracała uwagę na każdy, najmniejszy dźwięk i przyglądała się drodze, jaką szli, by ewentualnie uciec nią prosto do stada, gdzie byli w pewnym sensie nietykalni przez wilki.
- Jesteśmy – spojrzała na niewielką jaskinię, nie zatrzymując się. Wkroczyła w ciemność, wyczuwając obecność jakiejś istoty.
- Brak? Już wróciłeś? - usłyszała cichy głos, należący do starszej samicy. Stanęła, gdy jej oczy zetknęły się z oczami wadery, leżącej przy ścianie. Ta podniosła łeb i uważnie przyglądała się towarzyszom. Altheia starając się, by przypadkiem jakiś jej ruch nie został odebrany jako atak lub obrazę, stała w miejscu i ze swoją naturalną miną, patrzyła na waderę, czekając.

Brak?
---
249 PD
~Mimma

niedziela, 21 października 2018

Od Karo (do Zoli) "Letni temperament" cz.6

  Dziewczyna tupnęła nogą i wyszła z lokalu z czystym wkurwem na twarzy. Już sam nie wiedziałem co robić. Siedziałem chwilę rozmyślając co zrobiłem w życiu źle, a potem wyszedłem z lokalu ruszając w sumie nawet nie wiem gdzie. Spacerowałem chwilę wśród szarych, wąskich uliczek. W wszystkich domach było już ciemno, co nie było dziwnym widokiem. Otwarte były tylko bary, knajpy i jakieś burdele. Ktoś tam w ogóle chodzi? Wszedłem to jednej z karczm i zamówiłem pokój na jedną noc. Sprzedawca wydawał się miły. Gość miał czarne włosy, niebieskie oczy. W sumie to mógłby zostać moim ziomem. 
- Ładny jesteś - powiedział chłopak.
  Aha. To wszystko się wyjaśniło. Poszedłem do pokoju, udając, że nie usłyszałem komplementu. Pokój schludny. Biała pościel zakrywała łóżko z drewnianą ramą. Zasiadłem na fotelu w rogu pokoju, wyciągając książkę. Chwilę czytałem książkę. Nagle usłyszałem głośne tupanie i częste kroki. Ktoś biegł. Spojrzałem przez okno. Biegła ta dziewczyna, a za nią szedł jakiś gość. Wcześniej nawet nie zauważyłem jak zaczął padać deszcz. Dziewczyna runęła na ziemię. Przy lądowaniu można było usłyszeć "KURWA MAĆ!". Zszedłem na dół z wzrokiem chłopaka na plecach. Mężczyzna chwycił ją za kołnierz, a ona znów przeklęła. Szybkim ruchem wyrzuciłem igłę z ręki, która wbiła się w ramię gościa. 
- No hej - powiedziałem cicho.
  Nie dostałem odpowiedzi, tylko jedną głośne chrząknięcię. 
- Ale wiesz... - uśmiechnąłem się lekko - tutaj informuje się o takich rzeczach władze...
  Dziewczyna wybałuszyła oczy. 
- Zrób z nią co chcesz - oznajmiłem.
  Mężczyzna powoli wyciągał nóż. W tym czasie zdążyłem, wjechać mu z buta w ryj. Niestety złapał mnie szybko za nogę i nie chciał puścić. Jego połamane paznokcie wbijały się powoli w moją łydkę, co nie było przyjemnym uczuciem. Właśnie wtedy zauważyłem, że był to jednak jeden z tamtych gości. Gdzie był drugi nie wiedziałem. I tak nie była mi potrzebna ta informacja. Szybko odciąłem mu jedną rękę mieczem. Mężczyzna jęknął po czym zamachnął się druga ręką. 
- Spierdalaj w podskokach! - krzyknąłem do dziewczyny.
  Jak powiedziałem, tak zrobiła. Zniknęła za rogiem i już nigdy jej nie zobaczyłem. Takie życie. Lecz nadal miałem gościa bez ręki na głowie. Wleciał na mnie z bara i przyparł do muru. Odepchnąłem go na tyle mocno aby upadł. Wyciągnąłem miecz, który wbił się w brzuch mężczyzny zaraz po tym jak ruszył na mnie. Usiadłem, opierając się o ścianę jakiegoś budynku. Dziewczyny już nie spotkałem.

Wątek zakończony. 
---
190 PD
~Mimma

sobota, 20 października 2018

Od Jeana (do Taemina) "Ramen, kolejka i ruletka" cz. 5

W zasadzie to nie wiem, jak do tego wszystkiego doszło... Teraz siedzieliśmy u mnie w domu w głównym pokoju. Ubrania suszyły się na kominku. W kominku cicho trzaskało, my siedzieliśmy w ciszy. Ktoś, kto patrzyłby z boku, mógłby uznać to za coś krępującego, ale to było coś błogiego i pięknego w tej ciszy, która była przerywana tylko hałasem burzy z zewnątrz. No cóż, trzeba jakoś zagadać, zacząć rozmowę.
Spojrzałem w stronę chłopaka, jego oczy były skierowane w stronę ogniska, tańczyły w nich małe iskierki.
Głupie porównania i parabole jakieś, skupiłem się za bardzo na... Nieważne, głupek.
Zauważył moje spojrzenie, Boże, debil ze mnie, lekko się uśmiechnął. Na zewnątrz rozległ się głośny huk pioruna. Wzdrygnął się, jednocześnie przysuwając się do mnie, zupełnie tak, jak wcześniej lekko się zarumienił. Zakłopotany przeprosił i wytłumaczył, że boi się burzy. Tak zaczęła się rozmowa, o wszystkim i o niczym. W całym domu dało się słyszeć deszcz dudniący o okna oraz naszą rozmowę przerywaną co jakiś czas śmiechem. Czas mijał szybko, z czasem zrobiło się... ciemniej, jednakże nie zauważyliśmy tego. Na dworze dalej grzmiało, a deszcz nawet na minutę nie zelżał. W końcu poszedłem nam nalać chyba już trzeci kubek herbaty cytrynowej, mojej ulubionej. Uśmiechnął się lekko, gdy podałem mu gorący kubek do rąk.

Taemin? Wybacz, że krótkie. Nie umiem w długie zdania.

----
104 PD
Owca

Moja sztuka jest spowiedzią duszy, a nie oka.

Stephan de Vort
Nie posiada pseudonimów
Mężczyzna | 33,5 roku | Człowiek | Homoseksualny | Wojownicy | Skrytobójca
Ścieżka Wojownika
Poziom 4 456/2500 PD (4456 PD) | 35 punktów
Kontakt: Felsaroth [Howrse], felsaroth277@gmail.com [E-mail]
Art by Gellyh


Scott odchodzi!

Dziś TWoF opuszcza kolejna osoba - Scott, znany też jako Tommy, mąż Ciko lub druga Zuzanna M. Jest mi bardzo przykro z tego powodu, myślę, że członkom i reszcie administracji bloga również. Mamy nadzieję, że jeszcze kiedyś zawitasz do nas z nową postacią!


Administracja

Od Scotta "To już koniec" [16+]

  Burzowy dzień. No okej.
  Wstałem tak jak w sumie robiłem to codziennie. Popatrzyłem się jak śliczne jest za oknem. Deszcz. Deszcz. Dużo deszczu. Pięknie.
  Podszedłem do czajnika, który stał na kuchence. Zagotowałem trochę wody, aby mieć co wypić. Już poraz ostatni. 
  Ziołowa herbatka powinna mi dobrze zrobić, ale jednak dalej chciałem. Dalej chciałem to uczynić. 
  Ruszyłem w głąb pokoju, ażeby poskładać rozwaloną pościel. Ułożyłem starannie poduszki i kołdrę. Było idealnie.

piątek, 19 października 2018

Od Ake (do Blade'a) - "To chyba jakiś żart" cz.5

  Odjęło mi mowę. Nie wiedziałam, jak mam zareagować. Byłam pewna, że Blade wyprosi mnie ze swojej jaskini tuż po usłyszeniu propozycji, a tymczasem wyszło zupełnie inaczej, niż przewidywałam. Dopiero teraz w pełni doszło do mnie, jak bardzo głupi był ten pomysł i jak bardzo głupia byłam ja, zgadzając się na niego. Jedyne, co mi teraz pozostało, to szybkie wycofanie się, zanim sprawy posuną się za daleko. Nie wiem, ile stałam tak, kompletnie zbita z tropu i obmyślałam plan idealnego odwrotu. W końcu poczułam mocne szturchnięcie. Wzdrygnęłam się, zaskoczona.
   – Chodź – powiedział i uśmiechnął się. Wyglądał całkiem zabawnie – uśmiech zupełnie do niego nie pasował, ale w tej chwili nie było mi do śmiechu. 
   Odetchnęłam głęboko i zaczęłam pewnym krokiem, bez słowa, iść w stronę wyjścia. Blade ruszył mną. Zatrzymałam się, patrząc na niego spod przymrużonych powiek.
   – Nie musisz za mną iść, doskonale poradzę sobie sama – powiedziałam chłodno. Miałam tego wszystkiego dość, byłam zła na siebie, na brata, na Blade'a i na wszystko inne.
   – Zaczekaj, miałem ci pomóc w odnalezieniu przyszłego tatusia...
   – Cholera, czego nie zrozumiałeś? – syknęłam i wyszłam, nie zwracając uwagi na jego reakcję. Zapewne się ucieszył. Udało mu się mnie pozbyć szybciej, niż ja sama się spodziewałam.
   JJ rozdrażnił mnie jeszcze bardziej swoim stwierdzeniem, że zakładu i tak nie wygrałam. Spotkanie z matką wypadło źle. Podsumowując, cały dzień był do dupy i byłam najszczęśliwszym stworzeniem w Avfallen, kiedy w końcu mogłam iść spać, przedtem wysłuchując monologu JJ-a o tym, że jestem nie fair wobec mamy. Nie słuchałam do końca, usnęłam prawdopodobnie gdzieś w połowie.

   Obudziła mnie Soya swoim piszczącym głosikiem, który doprowadzał mnie do szału, oznajmiając, że ktoś na mnie czeka, i że to ktoś bardzo ważny. Nie miałam ochoty wstawać, mimo wszystko byłam zaintrygowana, kim mógłby być ów tajemniczy przybysz. Bo, prawdę mówiąc, oprócz JJ-a nikt dla mnie ważny nie był.

   Złość prawie mi już przeszła, jednak kiedy zorientowałam się, kto stoi przed naszą norą, skala zirytowania wzrosła dwa razy bardziej. Blade. Kuźwa, co on tu robi? Na pewno nie przyszedł w poszukiwaniu ojca dla moich dzieci. To jednak przywódca i wątpię, że ma w głowie równie głupie pomysły co ja i JJ. Mogłam spodziewać się tutaj każdego. Każdego, tylko nie jego.
   To chyba jakiś żart.

Blade?
---
276 PD = 5 poziom
~Mimma

Od Braka (do Althei) "Tytuł został ucieknięty" cz.3

  Mój upadek zakończył się sturlaniem z górki. Najadłem się przy tym ziemi i trawy. Jednak zamiast skupiać sie na sobie, skupiłem słuch na słowach pewnej samicy. Szybko więc podniosłem swoje cielsko z ziemi i spojrzałem na postać przedemną. Była to skrzydlata lisica.
- Brak nie chciał przeztraszyć, on się tylko potknął. Brak bardzo nie lubi przemocy, nie chce zabijać. - powiedziałem analizując słowa samicy. - Brak jest medykiem, chętnie pomoże. - dodałem widząc rannego lisa. Miał strzałe w boku, a z powstałej  w ten sposób rany sączyła się krew. Podszedłem powoli do rannego samca i lekkotrąciłem ciało obce. Na pysku lisa zaywarzyłem ból w tym momęcie. Utkwiła dojść głeboka, na szczęście lis bym przytomny. Dzięki temu miałem pewnosc, że nic powwżniejszego się nie stało. Lisica w ciszy obserwowała poczynania, kiedy ja badałem przypadek. Potrzebowałem czegokolwiek aby zatamiwać krwawienie. W skrócie potrzebowałem zamieść się w mojej jaskini.
- Panienka  się nie martwi. Brak jednak ma jedno pytanie. Cze będzie problem kiedy weźmie rannego lisa do swojej jaskini? Potrzebuje zatamiwać krwawienie, a niestety tutaj tego nie zrobię. - powiedziałem nie spuszczając wzroku z rannego. Trochę się natrafiłem czy lisica się zgodzi, no i jak zareaguje moja matka ba eventualnych gości. Spojrzałem na pytaną samice, wyglądała ba lekko zaniepokojoną, ale i zamyśloną.

 Altheia?
---
122 PD
~Mimma

środa, 17 października 2018

Od Silvera (do Reyny) "Profesjonalny Świecznikowy Skrytobójca" cz. 4

  Z gardła basiora wyszedł głuchy jęk, gdy ludzka wadera upadła na jego potężne cielsko. Nie była ciężka, jak na człowieka oczywiście, ale Silver wyraźnie czuł pazury* wrzynające się w jego skórę. Że też takie nędzne odpryski, jakie mieli na palcach ludzie potrafiły zadać taki ból! Szybko zebrał w sobie całą siłę i wygramolił się spod nacisku ciała, a następnie spojrzał na nieszczęśnicę wzrokiem pełnym oburzenia. Ta odpowiedziała przepraszającą miną, ale on tego nie zauważył, bowiem natychmiast zaczął rozglądać się za biednym świecznikiem.
- Nie ma go! - wykrzyknął.
- Na pewno zaraz się znajdzie... - odrzekła Reyna, ale wtem oboje zauważyli, gdzie jest skarb wilczego dowódcy.
To ta starucha go zabrała!
Kobiecina oddalała się szybkim krokiem od miejsca zdarzenia, trzymając w pomarszczonych dłoniach drogocenny świecznik, który połyskiwał wesoło w promieniach popołudniowego słońca. Basiora wypełniła nieokiełznana furia, która wręcz darła się w jego głowie, żeby w tej chwili rzucił się w pogoń za złodziejką. Jak pomyślał, tak też zrobił - już napinał mięśnie do biegu, gdy dziewczyna złapała go mocno za nogę, tak, że omal się nie przewrócił.
- Co ty, na wszystkie liście na gałęziach, wyrabiasz?! - darł się wilczur, próbując oswobodzić uścisk.
- Nie możesz za nią iść! - Odpowiedziała ludzka wilczyca, jedną ręką trzymając tylną nogą Silvera, a drugą swoją bolącą kostkę. - To nie twoje tereny!
- A ty zapewne się zgubiłaś na naszych, czyż nie? - sarknął ironicznie. Reynę na te słowa chwilowo zatkało, bowiem nie widziała, co ma odpowiedzieć. Wilk jednak nie czekał na odpowiedź, tylko dodał: - Teraz ja mam zamiar zgubić się na waszych. Na pewno nikt nie zauważy.
  Dziewczyna błyskawicznie wymieniła rękę trzymającą umięśnioną nogę Silvera na drugą, mniej obolałą, gdy jednak wilczur, wykręcając się w dziwny sposób miał zamiar dosięgnąć jej ręki pyskiem i najpewniej jej ją odgryźć, szybko się wycofała. Spoglądała na niego błagalnym spojrzeniem.
- Nie, nie idź za nią! Jak chcesz to pójdę popytać we wsi o tę babę, ale zostań tutaj!
  Basior tylko prychnął na te słowa - był pewien, że młoda wadera nie dotrzyma słowa. W końcu, kłamliwe, dwunożne wilczyce nigdy nie wywiązują się ze swych obietnic...
Ale jednego nie rozumiał. Przecież nawet, jeśli ona by go nie powstrzymała, zrobiliby to strażnicy czy nawet wieśniacy, jeśli mają w sobie chociaż odrobinę odwagi. Dlaczego więc ona tak się upiera, żeby nie próbował? Bała się wydać przywódcy Łowców nawet takiego małego kawałeczka terenu?
- Proszę... - powtórzyła cicho. 
- Trzeba było cię od razu zabić. - Warknął tylko basior i wreszcie zdecydował się pognać wgłąb terytorium Wojowników, zostawiając we wgłębieniu przerażoną Reynę. Kątem oka jeszcze zauważył, jak próbuje się dźwignąć i iść za nim. W sumie, nawet jej się to udawało, niestety poruszała się zbyt wolno, aby dogonić białego wilka, który w końcu zniknął za krzakami.
  Mimo, iż minęło kilka dobrych minut od ucieczki starej kobiety, Silver dzięki znakomitemu węchowi szybko ją wytropił i teraz skradał się w jej kierunku. Po krótkiej chwili rzucił się na nią, chcąc wygryźć jej gardło i zabrać świecznik. W ostatniej chwili jednak się zreflektował: "Starych wilków się nie zabija, to haniebne" i dosłownie w ostatnim momencie zmienił kierunek skoku na tyle, aby móc wyminąć się ze złodziejką. Ta złapała się za serce z przerażenia, patrząc się wilkowi w oczy (drodzy Wojownicy, nigdy nie patrzcie się Łowcy w oczy, to dla nich oznaka prowokacji).
- Oddaj to, co nie jest twoje. - warknął wilczur. Staruszka jak na sygnał upuściła świecznik na trawę i zaczęła prędko uciekać - nawet nieco szybciej, niż na starą, schorowaną kobietę przystało.
  Gdy Silver podnosił z ziemi poharatany świecznik, pojawiła się Reyna, wspierając się o pobliskie drzewa i pnie. 
- Dlaczego nie zabiłeś tej staruchy? - zapytała, więc domyślił się, że zdołała pojawić się tu wcześniej. Na początku uznał, iż to z bolącą kostką niemożliwe, ale zastępczyni Wojowników, korzystając ze swoich atutów fizycznych, zdołała się tu dostać szybciej niż jakikolwiek inny człowiek. 
- Miałbym zachlapać krwią mój cenny świecznik? Jeszcze tego by brakowało! - odparł, po czym dodał płaczliwym tonem: - Zobacz, jak go ta baba zniszczyła - wszędzie są odciski jej łap. Będę musiał znów go polerować, a to zajmuje godziny! 
- Ach, no tak. - mruknęła Reyna. - To naprawdę straszna zbrodnia. A teraz może łaskawie opuścisz nasze tereny i wrócisz do lasu, bo...
- Tak, tak, już sobie idę i niech mnie Natura strzeże przed waszymi ostrymi dzidami! - powiedział Silver, gdy nagle coś do niego dotarło.
Zostawił cały worek ze świecznikami na pastwę losu! Na pewno ktoś już zdążył je ukraść i zachlapać błotem! Biedne świeczniki!

Reyna?

---
+359 PD
~Maggie
*Silver, nie znając ludzkich nazw dla wielu rzeczy przekręca je na podobieństwo wilcze.

wtorek, 16 października 2018

Od Althei (do Braka) "Tytuł został ucieknięty" cz.2

  Dzień zaczął się od wyciągnięcia śpiącego Einara z jaskini. Altheia nie mogła spać już od godziny, twierdziła, że ma zbyt dużo do zobaczenia, by spędzić dzień na spaniu, chociaż w rzeczywistości obejrzała już każdy skrawek lisiej ziemi i zna go na pamięć – to był powód dla którego lisica wybrała się nieco dalej. Weszła na tereny, które lisy zazwyczaj nie odwiedzają. Ignorowała swojego brata, który mówił jej, że to zły pomysł i nie powinni wybierać się dalej, w nieznane lasy, tym bardziej, że Einar czuł nie pokój. Może i widział świat swoim sposobem, ale lisia ziemia, ich dom był dla niego dobrze znany i nawet bez tej mocy odczuwania łapami, mógłby się w nim odnaleźć. A tutaj? W tym obcym lesie, do którego nie zachodzą? Nie tylko czuł się niepewnie, ale odczuwał dziwne wibracje, nie pochodzące z ziemi. Zagrożenie nie zbliżało się do nich po lądzie, ale po drzewach. Gdy osobnik skakał na kolejne gałęzie, wibracje docierały do Einara przez korzenie w ziemi, ale niestety z opóźnieniem. To go zmartwiło. 
- Ja wracam – powiedział do siostry, chociaż wiedział, że bez się nie cofnie. Chciał, by się zatrzymała i stwierdziła, że pójdzie razem z nim, ale tylko połowa życzenia się spełniła. Altheia stanęła i odwróciła się do niego, lekko przechylając głowę. Wibracje były coraz wyraźniejsze.
- No… - ledwo zdążyła wypowiedzieć słowo, a strzała, która wyleciała zza konarów drzewa, trafiła samca i wbiła mu się w bok. Alia przerażona tym widokiem, automatycznie użyła manipulacji grawitacją. Wszystko, co znajdowało się wokół niej, zaczęło się unosić do góry: kamienie, gałęzie, liście, tylko drzewa pozostały na swoich miejscach, oraz jej brat. Nie interesując się, kto zadał ten cios, podbiegła do niego i go złapała, nim upadł. Pierwsze, co jej przyszło na myśl, to jego śmierć. Wizja ta była tak bolesna, że nie kontrolując się, wytworzyła kulę sprężonej energii, którą posłała w kierunku drzewa, z której wyleciała strzała. Usłyszała ludzki krzyk, człowiek odleciał do tyłu na parę metrów, a kula wybuchając, rozwaliła wokół trzy drzewa, zostawiając z nich tylko pień. Gdy usłyszała jego jęk, poczuła ulgę: żył. Niestety to nie zmieniało faktu, że w jego boku tkwiła strzała, która mogła go za chwilę zabić. Czy nie trafiła w jakiś narząd? Czy nie spowodowała krwotoku wewnętrznego? Czy nie przecięła jakiegoś mięśnia, co spowoduje brakiem kontroli nad kończyną i dożywotne kalectwo? - Wytrzymaj, proszę – załkała i zwiększyła swą gęstość, co poskutkowało większą siłą. Wtargała Einara na plecy, okryła go swoimi skrzydłami, starając się nie dotykać broni i ruszyła biegiem w kierunku powrotnym.
  Daleko odeszli, to było pewne. Starała się wrócić do stada, ale nawet nie rozpoznała terenu. Możliwe było, że się zgubiła. Stała na polanie, próbując zdecydować, którędy powinna się udać i gdy miała już odłożyć samca na ziemię i wzlecieć w niebo, by wyznaczyć kierunek, jasna kulka futra potoczyła się po górce i wylądowała prawie przed jej łapami. Odsunęła się do tyłu parę metrów, póki osoba nie wstała. Spojrzała w oczy nieznanego wilka.
- Potem się pozabijamy, proszę, pomóż – powiedziała jak najszybciej, po czym zwinęła skrzydła i położyła na ziemi rannego lisa.

Brak?
---
250 PD = 2 poziom
~Mimma

Od Zoli (do Aizena) "Spotykamy się ponownie, panie doktorku" cz. 5

— Dobrze, wszystko za chwilę, stój tam i nie ruszaj się, jasne? — Energicznie pokiwałam głową, mając pewność, że nie ruszę się nawet o milimetr, mając wrażenie, że zaraz cała jaskinia zapadnie się pod ziemię. Nadal w uszach dudniły mi dźwięki wybuchu i odłamujących się ze ścianek skał, a nogi trzęsły się same z siebie, nad czym nie miałam żadnej kontroli. Przestraszona, zirytowana i lekko zdezorientowana, bo jak to możliwe, że już nawaliłam, mogłam jedynie posłusznie wypełniać polecenia starszego doktorka. Który przy okazji zabrał się za sprzątania i opakowywanie wszystkiego, pewnie bylebym tylko nie dała rady niczego więcej nie psuć.
Cóż, nie mogłam mu zarzucić, że nie podjął potrzebnych środków ostrożności, tym bardziej że stare powiedzenie wyraźnie mówiło, że do trzech razy sztuka.
— Dobrze, wszystko zabezpieczone, a więc jeszcze raz, czemu zawdzięczam tę wizytę? — zapytał w końcu, gdy ja rozglądałam się wokoło, próbując zrozumieć, co on tu wyprawiał na dole. Materiały wybuchowe i tak dalej nie przedstawiały się jako bezpieczne w miejscu, które łatwo mogło ulec zawaleniu się. Zdecydowanie nie lubiłam ciasnoty, mroku i cholery, miałam wrażenie, że powietrze ledwo tutaj dociera.
— Przyszłam podziękować za opatrunek i pomóc jako zadośćuczynienie za wszystko, co zrobiłam, ale… — Naprawdę zaczynało chcieć mi się ryczeć. No bo "ale co"? Ostatecznie robić niewiele umiałam, ściskałam w dłoniach ten nędzny koszyczek od Bastiana ze świadomością, że jakby facet był mniej miły, to mógłby mnie pozwać i od razu do Carisy prowadzić. Już nie wspominając o ogromie szkód, jaki wyrządziłam jemu i jego eksperymentom, bo wyglądało na to, że kroiła się jakaś grubsza sprawa, porządniejsza wyprawa naukowa, bo nikt normalny nie bunkrował się w podziemiach.
— No i chuj. No to, w końcu dziękuję i trzymaj pan — wymamrotałam pod nosem, podając mu koszyk. — Może tutaj pomóc posprzątać? Pozmieniać coś tam i tak dalej? Przysięgam, że postaram się niczego więcej nie rozjebać w pobliżu, a przynajmniej, że się postaram.

Aizen?

----
154 PD
Owca

Od Aizena (do Zoli) "Spotykamy się ponownie, panie doktorku" cz. 4

- Uhm, bo ja przeprosić przyszłam - wymamrotała cicho. - I się spytać, czy może pomóc w czymś nie trzeba, czy cokolwiek, za to, co napsułam poprzednio, ale jak teraz przemyślałam, to mi, kurwa, rachunek jedynie rośnie. - Wypowiedź dokończyła głośnym jękiem. No ale co się dziwić, przyszła z zamiarem pomocy, a ledwo się zjawiła i już kolejne zniszczenia. I niech nawet nie wspomina o rachunku, bo kiedy pomyślę, ile pieniędzy zostało zmarnowane, to aż mi się kręci w głowę. Kiedy skończę te badania, muszę się udać na jakieś wakacje, bo to się źle skończy dla mojego zdrowia…
- Dobrze, wszystko za chwilę, stój tam i nie ruszaj się, jasne? - powiedziałem do niej, a ona energicznie pokiwała głową. Okej, to teraz trzeba się zabezpieczyć.
Zacząłem zbierać wszystko i to dosłownie wszystko, do szaf, szuflad. Nie chciałem, by cokolwiek zostało na wierzchu, wiem, że nie robi tego specjalnie, ale trzeba małej przyznać, że przyciąga za sobą, przynajmniej do mnie, niezłego pecha. A ja też nie mam nieskończonych funduszy…
Okej, chyba gotowe, pokiwałem kilka razy głową, kiedy oglądałem otoczenie. Wszystko zostało pochowane, gdzie się da, a same meble zostały zabezpieczone, wszystko powinno być okej… będzie dobrze? Nie mogę przestać się tym martwić… eh…
- Dobrze, wszystko zabezpieczone, a więc jeszcze raz, czemu zawdzięczam tę wizytę? - Zapytałem dziewczynę, która dalej lekko zdenerwowana patrzyła się dookoła. Skup się na swoim najbliższym otoczeniu, to będzie okej.
- Przyszłam podziękować za opatrunek i pomóc jako zadośćuczynienie za wszystko, co zrobiłam, ale… - Pod koniec jej wypowiedzi, wszystkie siły życiowe ją opuściły i pewnie, gdyby mnie tu nie było, padłaby na kolana, by się trochę poużalać nad swoim pechem...

Zola?


----
132 PD
Owca

poniedziałek, 15 października 2018

Od Zoli (do Aizena) "Spotykamy się ponownie, panie doktorku" cz. 3

Dobra, ponownie wywołałam naprawdę dziką reakcję łańcuchową, wprawiając całą jaskinię w drżenie z powodu kolejnego wybuchu. Jedno wielkie, głośne bum rozległo się w powietrzu, raniąc przy okazji moje uszy, nawet jeżeli nie stałam aż tak strasznie blisko źródła dźwięku. Miałam wrażenie, że zaraz całe to miejsce zapadnie się pod ziemię (powiedzmy), grzebiąc nasze szczątki na wieki wieków. Doskonale wiedziałam, jak łatwo wywołać lawinę w miejscu, gdzie głos niesie się samoistnie, a tutaj ściany nie wyglądały na ani trochę stabilne czy bezpieczne. W rogach wystawały szczególnie ostre odłamki, pionowe i ukośne drewniane bele podtrzymujące sufit i ścianki dodatkowo mnie przerażały, nawet jeżeli nie chciałam się do tego przyznać.
Tym razem chociaż mogłam założyć, że wybuch nie był w całości moją winą. Ja tylko się przywitałam, grzecznie i z szacunkiem, czyli dokładnie tak, jak powinno się to robić. Co ja mogłam poradzić na to, że facet odskoczył, sprawiając, że wszystko poszło w ruch. A to coś spadło, a to coś się z czymś zmieszało, niektóre szafki zostały pozbawione szybek w wyniku uderzenia, a z półek pospadały kosze.
Stałam jak głupia wciąż na swoim miejscu, bojąc się poruszyć nawet o milimetr. Przełknęłam głośno ślinę, wpatrując się to w powstały bałagan, to w szalonego doktorka, który pewnie też zachwycony nową sytuacją nie był.
— Uhm, bo ja przeprosić przyszłam — wymamrotałam w końcu cicho, speszona powtórką z rozrywki, gdy doprowadzam do zniszczenia kolejnego, zapewne ważnego i przełomowego, eksperymentu. — I się spytać, czy może pomóc w czymś nie trzeba, czy cokolwiek, za to, co napsułam poprzednio, ale jak teraz przemyślałam, to mi, kurwa, rachunek jedynie rośnie. — Wypowiedź dokończyłam głośnym jękiem, To nie tak miało wyglądać, miałam wparować w pełnej glorii, na bezdechu podziękować za opatrzenie mojej dłoni (i sensowne wskazówki, jak to określił Bastian przy czytaniu listu od naukowca, nawet jeżeli ostatecznie nie powiedział mi, co tam było napisane). Tyle rzeczy z niczego, ot, a tu jedynie dodatkowego kłopotu narobiłam.

Aizen?

----
157 PD
Owca

niedziela, 14 października 2018

Od Szczura (do Alexa) "Zapominam siebie, a ciebie nie potrafię"

W tej części miasta noc zawsze pachniała bogactwem. Pieniędzmi, drogimi perfumami, jedwabnymi sukniami i brylantami wszytymi w nienaturalnie uszczuplone gorsety. Wszystko to krzyczało, aby przykuć uwagę ludzi spragnionych przyjemności i piękna. A Szczura, tego paskudnego gryzonia wywleczonego z kanałów, kusiło najbardziej.
Skryty pod osłoną ciemności kucnął ostrożnie na dachu rezydencji i zgarbił się, wciskając głowę między ramiona. Uważnie obserwował przewijające się przez podjazd białe, złociste albo posrebrzane karoce, które zaprzęgnięto w czystej krwi rumaki z pióropuszami przy uzdach. Z każdej wysiadali eleganccy mężczyźni w dobrze skrojonych frakach i ulizanych włosach albo bogato ubrane kobiety o cerach jaśniejszych od alabastru i kształtach zgrabniejszych od klepsydr. Starsi arystokraci może trochę mniej, lecz młodzi zupełnie jawnie podkreślali swe cielesne atuty, prześcigając się nawzajem w poszukiwaniu przyszłych małżonków.
Choć Szczur również był kawalerem i to wcale starym, nie interesowały go zbyt głębokie dekolty urodziwym dam z wyższych sfer. Patrzył jedynie na smukłe szyje, obite we wspaniałe kolie z rubinów, palce lśniące od pierścieni z wielkimi kamieniami, kolczyki podskakujące wesoło przy każdym ruchu oraz brosze przypięte do puszystych żabotów. Niezliczone ilości razy wkradał się na bale, aby napchać kieszenie biżuterią i portmonetkami, a mimo to nigdy się nie nasycił. Głód, przypominający opętanego straszliwą mantrą wilka, kazał mu sięgać po więcej, więcej, jeszcze więcej, dopóki nie zaczynał krztusić się własną chciwością.
Szczur jednak czuł się szczęśliwy, posiadając i czuł się wolny, igrając z tym, co ludzie powszechnie nazywali sprawiedliwością, więc ciągle popełniał te same błędy. Tym razem jednak nie powinien zapomnieć, po co tu przyszedł, stawka była zbyt wysoka, aby mógł ją ot tak przepuścić.
Powoli zsunął się na balkon, w którym jako jedynym nie tliły się żadne światła. Sprawnie przeskoczył przez poręcz i ześlizgnął się po rynnie na ziemię, pozostając w cieniu masywnego dębu. Warunki niezwykle sprzyjały. Wewnątrz rezydencji panowała wielka wrzawa. Rozbrzmiewał tłum śmiechów, rozmów i śpiewów, a to wszystko wmieszało się w eleganckie brzmienie spokojnego walca, więc nikt nie mógł usłyszeć szmeru zwykłej myszy, a co dopiero wychowanego wśród myszy złodzieja.
Przemknął na tyły rezydencji, ukrywając się w krzewach przed strażnikami w krzykliwych, czerwonych mundurach. Elegancja przeważająca nad praktycznością bawiła Szczura niezmiernie, ale w takich sytuacjach czuł się wdzięczny głupocie gospodarzy. Ostre kolory, widoczne nawet w słabym świetle, już z kilometra ostrzegały, na co powinien uważać.
Przedostał się do tylnego wejścia, które prowadziło do izb dla służby. Otworzył drzwi i zajrzał do środka. Podczas balu wszyscy powinni uwijać się dookoła gości, aby nie sprowadzić na siebie gniewu swojego pana, więc spodziewał się, że nie napotka tłoku. Tuż na początku korytarza uderzył go duszący zapach damskich perfum z najniższej półki. To te, które miały przypominać kwiaty, a śmierdziały jak końskie łajno na grządce konwalii.
Na ścianach w równo wymierzonym odstępach pomiędzy drzwiami, tliły się pojedyncze lampki gazowe, rzucając słabe światło. Przechodząc obok, Szczur mimowolnie wyciągał do nich dłonie i przekręcał małe kurki, aby zmniejszyć dopływ gazu, aż ogień całkowicie gasnął. Z każdym kolejnym płomykiem mniej nabierał więcej pewności, a gdy pogasły wszystkie, poczuł, jak cień wewnątrz niego odżywa.
Dotarł do ostatnich drzwi przed zakrętem i schylił się, zaglądając do środka przez dziurkę od klucza. Wewnątrz panowała ciemność skromnie rozjaśniona jedynie przez blade światło księżyca w pełni. Po lokatorze nie było śladu, ale niezaschnięta plama atramentu na biurku i ostry zapach trochę droższych perfum świadczyły, że jeszcze niedawno ktoś tu się kręcił.
Szczur kucnął wygodnie pod drzwiami, wyciągając z rękawów narzędzia i bez zwłoki przystąpił do działania. Napinaczem nacisnął delikatnie na bębenek, a wytrych wepchnął pod zapadki, po części skupiając się na zamku, a po części na otoczeniu. Był tak wprawiony, że całą robotę wykonywał wręcz machinalnie. Palce same obracały wytrychem, przeskakiwały z zatrzasków na zatrzaski i ściągały sprężynki, przy tym nie tracił czujności.
Spiął się nieznacznie, gdy na drugim końcu korytarza za zakrętem, rozbrzmiały nierównomierne odgłosy leniwych kroków. Pantofelki stukały obcasikami o dokładnie wypolerowaną posadzkę, a pomiędzy tym dźwięczał cichy chichot dwóch młodych trzpiotek, które właśnie obgadywały swoją przełożoną, jak wywnioskował. Szczura nie obchodziły miłosne podchody gospodyni do jednego z baronów, o wiele bardziej był zainteresowany zniknięciem, zanim dziewczęta zorientują się, że dziwny typ w skórzanych łachmanach kręci się tam, gdzie nie powinien. Niestety na tancereczkę na wieczór nie wyglądał.
Wcisnął ostatnią zapadkę i napinaczem przekręcił bębenek. Zamek ustąpił z cichym trzaskiem, a Szczur w ostatniej chwili czmychnął niezauważony do niewielkiej izdebki. Bezszelestnie zamknął za sobą drzwi i nasłuchiwał. Stukoty bucików jeszcze przez parę sekund niosły się po korytarzu, a potem ucichły.
Wcisnął wytrychy pod rękawy, szybkim ruchem poprawił obydwie rękawiczki i zbliżył się do skromnego regału przepchanego książkami. Nieczęste zjawisko w pokojach służby, stąd nim zainteresował się najpierw. Szybko przeglądał opasłe tomy z obdartymi obwolutami, większość dotyczyła ziołolecznictwa, ale znalazły się też dzieła historyczne. Z boku pomiędzy „Avfallen i bogowie” a „Ziołami uspokajającymi” wciśnięto krzywo zszyty pamiętnik. Szczur przekartkował go i wyrwał kilka interesujących stron z kształtami ust odciśniętymi w rogach za pomocą szminki. Wszystkie te kartki pachniały tytoniem, stajnią oraz opium. Na biurku obok plamy niezaschniętego atramentu oraz do połowy pustego kałamarza, stał flakon drogich perfum. Z drewnianego oparcia krzesła zwisała suknia pokojówki, z małej kieszonki w fartuszku zaś wystawała podarta serwetka. Szczur sięgnął po nią i obejrzawszy dokładnie, co było na niej napisane, schował pod płaszcz.
Przy drzwiach omiótł wzrokiem pokój jeszcze raz, upewniając się, że niczego nie przeoczył, po czym ostrożnie wyszedł na pusty korytarz. Ruszył w stronę najbliższych schodów prowadzących na piętro i tak samo, jak wcześniej, gasił płomyczki w lampkach, roztaczając dookoła cień.
Cień go wypełniał w całości, im więcej go miał, tym mocniej istniał Szczur.
Na piętrze starał się omijać wejścia do sali bankietowej. Wokół niej mnogo rozstawiono strażników w tych samych, krzykliwych strojach. Mimo to niektórym parom udawało się wymykać od ciekawskich oczu. Zaszywały się we wnękach w korytarzach, aby oddawać się cielesnym przyjemnościom, których matki oraz babki z pewnością by nie pochwaliły. Szczur wpadł na jedną z takich par i pod osłoną ciemności przemknął za nimi, nie przykuwając uwagi zajętych sobą młodych. Nie mógł się jednak powstrzymać przed zdjęciem z bioder kobiety paska wysadzanego szmaragdami.
To wcale nie kradzież. To męska solidarność.
Przedostał się do ostatniej części korytarza na piętrze. Tutaj nie paliły się żadne lampki gazowe, które mógłby zgasić. Jedynie przez wysokie, prostokątne okna, częściowo zasłonięte grubymi kotarami, wpadały smugi księżycowego blasku. Odruchowo spiął się, wychodząc z bezpiecznej ciemności, prosto w szpony światła. Wyczuł drobny ubytek energii magicznej na skórze, ale nie zawahał się ani przez chwilę. Zwłaszcza że był tak blisko celu, że woń bogactwa uderzyła go prosto w nozdrza.
Szczur schylił się do dziurki od klucza i sięgnął po wytrychy. Tyle lat spędził na otwieraniu drzwi, kłódek i sejfów, że już nic nie powinno być dla niego problemem, ale ten zamek szczególnie mu się nie podobał. Jeszcze mniej mu się podobało, gdy coraz więcej czasu zaczęło uciekać, a szczęknięcie otwieranego mechanizmu wcale nie rozbrzmiewało.
Rozbrzmiały natomiast odgłosy ciężkich kroków w akompaniamencie brzęczenia broni białej u pasa. Szczur zmarszczył brwi i mocniej zacisnął szczęki, skupiając się bardziej na pracy. Wytrych sprawnie wirował w palcach, ale sekundy mijały, tupanie stawało się coraz głośniejsze, a oddech Szczura coraz cięższy. Był odkryty, wystawiony na światło i zagoniony w ślepy zaułek, wystarczyło, że strażnik wyjrzy zza rogu. Zamek szczęknął, ale klamka nie ustąpiła. Szczur wepchnął napinacz i wytrych jeszcze raz, przekręcając je jednocześnie. Nie było czasu.
— Cholera! Złodziej! Złodziej! — Usłyszał przeraźliwy krzyk strażnika, a potem głośne brzęczenie pochew u pasów i tupot butów uderzających podeszwą o posadzkę. Odwrócił się na chwilę, zauważając czterech strażników biegnących w jego stronę.
Nie oderwał rąk od zamka. Liczył na cud, pracując dalej przy mechanizmie. Sprężynki strzelały, gdy zbyt mocno wypychał zapadki wytrychem, ale nie poddawał się. Ostatnie sekundy. Strażników dzieliło od niego zaledwie kilka metrów. Pięć. Cztery. Pojedyncza kropla potu spłynęła za uchem Szczura. Trzy. Dwa.
Pół metra.
Prawie czuł chłodną, skórzaną rękawicę strażnika na karku. Szumiały mu w uszach rozkazy wykrzykiwane przez wszystkich naraz. Magia zawirowała mu na karku w szalonym rytmie. Szczur odwrócił głowę i…
Rozpłynął się w powietrzu. W jednej chwili był, a w drugiej już nie, jakby ktoś wyciął z czasu tę krótką chwilę, podczas której znikał. Zaskoczeni strażnicy rozejrzeli się po sobie, a Szczur w rzeczywistości właśnie przeskakiwał przez ich własne cienie, jako taki sam cień, pnąc się w górę rezydencji. Gdyby mógł, zaśmiałby się lekceważąco i okrutnie, ale wolał nie przykuwać na siebie uwagi, zwłaszcza że strażnicy nie zignorowali zniknięcia Szczura i rozbiegli się na wszystkie strony w jego poszukiwaniu. Dwóch pobiegło tymi samymi schodami.
Przy najbliższym rozdrożu korytarzy, czmychnął w ten, gdzie było mniej światła, aby nakarmić się nową energią. Okna były ciasno zasłonięte kotarami, lampki gazowe nie płonęły, a świecie na komodach stały nietknięte. Nie docierał tu żaden promyk światła. W pośpiechu przybierając z powrotem materialną formę, nie zauważył człowieka stojącego w rogu korytarza i zderzył się z nim, przez przypadek potrącając dodatkowo wazon z kwiatami. Ten zakołysał się niebezpiecznie i spadł ze stolika, a głośny trzask tłuczonej porcelany rozszedł się echem po korytarzu. Potem do uszu Szczura dotarła rozmowa strażników i szybkie kroki.
Chwycił nieznajomego za nadgarstek i razem z nim wpadł do najbliższego, otwartego pokoju. Przycisnął go do siebie, jedną dłonią zasłaniając usta, a drugą przysuwając skromny nóż myśliwski do szyi, który uprzednio wyciągnął spod płaszcza.
— Jeden niewłaściwy ruch, a ten bal zakończy się dla pana wyjątkowo młodą nocą — szepnął do ucha nieznajomemu. Przecież nie musiał wiedzieć, że Szczur był pacyfistą i nie lubił się babrać we krwi.

Alex?

----
929 PD + 5 P
Owca

Od Braka "Tytuł został ucieknięty"

  Obudziło mnie ciche świergotanie ptaków, było wcześnie rano. Jednak nigdy nie miałem większego problemu ze wstawaniem o tak piekielnych godzinach. Mieszkałem w jaskini razem z moją matką, ktoś musi się nią opiekować. Nawet gdyby miała kogoś jeszcze, to bym się nią zajmował. Od zawsze lubiłem pomagać innym. Z tego samego powodu wybrałem ścieżka medyka, no i stanowisko medyka. Spojrzałem na wilczyce śpiącą u mojego boku i cicho ziewnąłem przy okazji rozprostowałem kości przeciągając się.
- No dobra. Brak pójdzie nazbierać ziół, a mama tu spokojnie pośpi. - powiedziałem wstając z lodowatej posadzki jaskini. Po chwili byłem już na dworze, a moje futro smagał delikatny letni wietrzyk. Pomimo wczesnej pory świat już dawno obudził się do życia. Nie podobało mi się, że jestem aktualnie sam, ale zioła w mieszkanku powoli się kończyły. Szybkim tempem ruszyłem więc w stronę lasu na poszukiwania. Już po paru minutach miałem w pysku masę ziół, które teraz będzie trzeba wysuszyć. Spojrzałem na leniwie wschodzące słońce i skocznym krokiem wróciłem do jaskini. Aleya już nie spała, więc jak wszedłem od razu usłyszałem jej ciche witanie.
- Brak też wita matkę. Jak się spało? - spytałem szykując zebrane rośliny do wysuszenia.
- Jak zawsze dobrze. - odpowiedziała. Zaczęła mi opowiadać swoje sny, kiedy ja zajmowałem się swoją robotą. Kiedy skończyłem i chciałem z nią posiedzieć pokręciła głową.
- Nie musisz kochanie cały czas ze mną siedzieć. Po radze sobie sama idź do reszty, pogadaj z nimi. - powiedziała wskazując pyskiem wyjście z jaskini. Lekko niepewnie jej posłuchałem i ruszyłem na jedną z leśnych polanek. Po drodze musiałem się oczywiście wyrżnąć, jak to ja. Niby medyk, a jednak ciapa.

Ktoś, ktokolwiek?
---
157 PD
~Mimma, która kocha Braka

Cokolwiek.

Brak
Nie posiada pseudonimów
Basior | 5,5 roku | Wilk | Łowcy | Medyk
Ścieżka Medyka
Poziom 1 779/1000 PD (779 PD) | 10 punktów
Kontakt: Akuma [HW], Cokolwiek.[Discord], wikusia1331@gmail.com [Gmail]
Art by dNiseb


sobota, 13 października 2018

Od Althei (do Yumeko) "Sekret doliny” Cz. 4

Samica wróciła do brata, który czekał na nią w lesie. Nie wiedział, gdzie Altheia zabrała nieznaną lisicę, ale w tym czasie zbliżył się do nieprzytomnego człowieka, który dostał gałęzią w głowę. Czy umarł? Einar wyczuwał jego puls i bicie serca, chociaż wszystkie te czynności były słabe. Usiadł przy drzewie i czekał. Był wojownikiem, czy powinien go zabić? W końcu to wróg, ktoś, kto za jakiś czas może uderzyć i zabić, ale samiec zdecydował, że tego nie zrobi. To nie on był atakowany, tylko wilk. On w tym miejscu pojawił się przez zrządzenie losu i ciekawską siostrę, która po powrocie powiedziała do niego „Ona jest ogniem”. Altheia często rzucała takimi pojedynczymi zdaniami, nad którymi trzeba by długo główkować, by zrozumieć ich sens, ale on nie musiał. Znał swą siostrę i chociaż nie wiedział dokładnie, co widziała i czuła, wystarczała mu myśl, że ta lisica z drzewa musi mieć coś wspólnego z ogniem.
Pozostawiwszy człowieka na ziemi w lesie samemu sobie, skierowali się na polanę, na której znajdują się najczęściej zające. Mimo wszystko nie upolowali tego dnia nic, a głód doskwierał im od dłuższego czasu. Einar wyczuł obecność dwóch ofiar, najprawdopodobniej tych samych, co wcześniej. Tym razem jednak nic im nie przeszkodziło w polowaniu. Po udanej uczcie udali się na najbliższe jezioro, by ugasić pragnienie, umyć pysk i łapy, a następnie potrenować, jeśli żadne z nich nie wymyśli czegoś innego. Wybrali drogę ścieżką, nie chcieli iść przez las, by nie natrafić na ludzi, którzy by wyruszyli na poszukiwanie swojego nieprzytomnego towarzysza. Altheia używając skrzydeł, ‘skakała’, odpychając się łapami od ziemi i będąc w powietrzu parę sekund, by następnie wylądować na ziemi i to powtórzyć. Einar tylko raz zapytał, dlaczego to robi, ale ona była zbyt zamyślona, by odpowiedzieć. Obserwowała ptaki na niebie, które leciały na wschód. Gdy zniknęły za lasem, stanęła na chwilę i zaczęła iść normalnie, dołączając do swego brata. Zastanawiała się, dlaczego będąc w powietrzu, o wszystkim się zapomina.
Altheia przyspieszyła, goniąc za żabą i doszła pierwsza nad jezioro. Tam spotkała lisicę, którą wcześniej uratowała. Nie sądziła, że się do niej odezwie.
- Dzięki za ratunek – a jednak to zrobiła. Skrzydlata stanęła w miejscu, zostawiając zielonego stwora, który wskoczył do wody. - Yumeko jestem, a ty? - przedstawiła się. Zaczęła jej się uważnie przyglądać, czekała również na swojego brata, który wyręczy ją w rozmowie, a ona będzie mogła zająć się swoimi sprawami. On jednak długo się nie pojawiał, dopiero wtedy Alia zdała sobie sprawę, że zostawiła go daleko w tyle. Spojrzała w kierunku dróżki, którą przyszła. - Jak się nazywasz? - Yumeko ponowiła pytanie, a Altheia wiedząc, że nie wypada nie odpowiadać na pytanie, odwróciła się w jej stronę.
- Alia – powiedziała i odwróciła się do jeziora. Wsadziła pysk do wody i piła tak długo, aż jej brat się nie zjawił.
- Nie sądziłem, że zastaniemy tu kogo – powiedział Einar, czując postać jeszcze jednego lisa. Altheia wtedy podniosła pysk i rozkładając skrzydła, wpadła do wody. Jej brat podszedł i się napił.
- Cześć, jestem Yumeko – odezwała się lisica, a on zareagował, dopiero gdy jego pragnienie zostało ugaszone. Podniósł łeb i odwrócił się w stronę nieznajomej.
- Witaj, jestem Einar, to moja siostra Altheia – przedstawił lisice w wodzie, która stała w cieczy po brzuch i przyglądała się rybom. - Tak, poznałam już ją – Einar zdziwiony tym, że jego siostra się odezwała, podniósł do góry jedną brew.
- Chyba zbyt długo na mnie czekała. Raczej się nie odzywa – po tych słowach samiec odszedł nieco od brzegu i położył się na trawie. Altheia obserwowała dwie ryby, które pływały wokół siebie. Po chwili machnęła pod wodą łapą, a jedna z nich wyskoczyła do góry. Lisica z uśmiechem podbiła stworzenie nosem, jak człowiek podbija piłkę do góry. Za drugim razem zrobiła to zbyt mocno i ryba poleciała do tyłu, lądując na głowie Yumeko. Alia zaciekawiona rozwojem wydarzeń, odwróciła się do nowo poznanej i czekała na jej ruch.

Yumeko? Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci pisanie z 'dwoma lisami'

----
316 PD
Owca

Od Gabriela (do Exana) "Zagubieni w lesie sów" cz. 6

Gdy u Exana, Gabi przypomniał sobie, iż ujrzał rumieniec, na nowo chciał w nim go wywołać. Chciał go speszyć, sprawdzić, a może i głębiej w to wejść. Gab się nieco nakręcił, przez co zmienił swoje umaszczenie na inne. Wyglądał nieco jak samica, nie było wiadome, czemu to zrobił. Czyżby Gabriel oszalał? Wszystko możliwe, iż tak jest. Biedulek.
Gabryś ruszył przodem, nie wiedział też trochę, gdzie ma iść. Bo skąd miałby wiedzieć. Szedł w jakimś kierunku, choć dalej niemiłosiernie, bolał go policzek. Chamsko ze strony samca, że tak go potraktował. Przecież on nic takiego nie robił. Warknął sobie pod nosem i zatrzymał się, dopiero gdy zaschło mu w gardle. Tak, trzeba się napić. Zaczął szukać i nasłuchiwać szumu wody. Gdy znalazł, truchtem pobiegł, aby się napić trochę. Pochylił pysk i zaczął sączyć wodę. Czuł dziwny smak. Jakby pił jakieś kryształy, takie to dziwne.
Dopiero gdy skończył, zaczął widzieć inaczej, jego smak, węch także się zmieniły. Gdy pojawił się jego towarzysz, pomógł mu, aby policzek nie krwawił i zaczął się o niego ocierać. Mruczał, a gdy Exan totalnie został zamotany i wylądował na grzbiecie. Ponownie nad nim Gabryś mógł górować. Polizał jego policzek, a Exan syknął przez ból, który zamienił się w dziwne ciepło.
Gabryś na nowo zaczął ocierać nos o jego nos. Tym razem pewniej i stanowczo czulej. Spojrzał na niego i trzymał mocno, ale tak, aby nie zrobić mu krzywdy.

Exan?

----
115 PD
Owca

piątek, 12 października 2018

Crystal odchodzi!

Z przykrością i łzami w oczach żegnamy ambitną i genialną postać, która umilała nam czas przezabawnymi opowiadaniami z frytkami w roli głównej. Od tej chwili staje się ona NPC, lecz nie traćmy nadziei, bo w każdej chwili jej autorka może do nas wrócić i ją adoptować na nowo! Złóżmy jej ostatni ukłon!


Administracja

czwartek, 11 października 2018

Od Exana (do Gabriela) "Zagubieni w lesie sów" cz.5

  Co on wyrabia! Najpierw ugryzł mnie w ucho, a potem przyłożył swój nos do mojego. Czułem jego niespokojny, zimny oddech, woń jego trafiała do mojego nosa, trzymał mnie mocno! Wierzgałem w jego uścisku, jak bezbronna ryba w sieci.
- Gabriel! Ogarnij się, jakieś moce tobą kierują, to pułapka!! Puść mnie, do chole*y!!
  Ale Gabriel mnie nie słuchał. Była w nim według mojej interpretacji jakaś dzika dominacja, pokazująca, żeby spełniać wszystkie zachcianki Gabriela. Zamarłem, czekałem, aż on zabierze łaskaw swój nos od mojego nosa, trzymał mój pysk mocnymi łapami... nie próbowałem walczyć, czekałem... 
  Ognisko obok nas płonęło nadal, które swoim urokiem sterowało Gabrielem. Basior nie zabrał nosa, ale zaczął nim delikatnie pocierać o mój, co wywołało u mnie rumieniec, później zaczął gryźć mnie w policzek.
- Przestań!!- wyswobodziłem łapę z uścisku, który z czasem stawał się coraz lżejszy. Zdzieliłem napastnika w policzek. Gabriel odskoczył, warcząc. - Gabriel, uspokój się, to te światło tak na ciebie wpływa!
Gabriel otrząsnął się.
- To nie prawda!- warknął, masując czerwony policzek. Podszedłem do basiora.
- Przepraszam cię- mruknąłem i chciałem pogładzić go po policzku, w który go uderzyłem. Prawdę mówiąc, nie uderzyłem go tak mocno, ale ślad był widoczny. Mój policzek był w gorszym stanie... bo krwawił. 
- Spoko- oznajmił Gabi. Uśmiechnąłem się do niego. Nie chciałem go mieć za wroga. 
- A teraz spokojnie wydostańmy się stąd, ok? 
- Tak- rzucił Gabi
- No to chodźmy! 

Gabi? Co ty kombinujesz z tymi noskami?
---
112 PD
~Mimma