piątek, 30 listopada 2018

Od Adrianny (do Venus) "Odsuń się daleko"

   Ktoś mi ukradł torbę. Ktoś ukradł moją jebaną torbę, którą dopiero co kupiłam, i przez którą musiałam odmówić sobie kilku innych przyjemności. Szczęście w nieszczęściu, że nie zdążyłam nic do niej włożyć, a w te lepkie rączki pierdolonego złodziejaszka nie trafiło nic więcej. Jak mogłam nie zauważyć nikogo podejrzanego? Jak mogłam nie zorientować się, że ktoś zabiera mi najcenniejszą rzecz, jaką miałam w tej chwili przy sobie? Oddaliłam się dosłownie na minutkę, a tu – buch! Torby nie ma. Cholera, ile razy muszę się przekonywać na własnej skórze, że na tym świecie żyją tylko takie łachudry?
    Podeszłam już chyba do każdego, kto znajdował się w pobliżu, jednak scenariusz rozmowy ciągle wyglądał tak samo – nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał albo nikt nic nie chciał mi powiedzieć, ponieważ to on został właśnie nowym właścicielem mojej torby.
   Usiadłam na ławce, bezsilnie wznosząc oczy ku niebu. Gdybym tylko miała okazję, bez wahania odcięłabym ręce temu łajdakowi. Niech zgnije sobie z tą torbą. Ludzie w tych czasach nie mają za grosz szacunku do cudzej własności i ciężkiej pracy, która doprowadziła do pozyskania ów własności. Boże, jak to beznadziejnie brzmi, jeszcze w moich myślach.
    – Zapali pani? – Podskoczyłam na dźwięk męskiego głosu, który całkowicie wytrącił mnie z rozmyślań.
    Wzięłam fajkę od nieznajomego, kilka sekund później rozkoszując się momentem ulatującego z ust dymu.
   – Stało się coś? – zagaił mężczyzna. – Wygląda pani na zmartwioną.
   Był chyba niewiele starszy ode mnie. Raz po raz gładził swoją brązową brodę, jego wąs był misternie przystrzyżony, a sam nieznajomy wyglądał na kogoś względnie majętnego.
   – Jeśli już pan pyta – mruknęłam, podając mu fajkę – to przed chwilą straciłam torbę.
   Pokiwał głową, bardzo nieudolnie udając współczucie. Cholera, ludzie są beznadziejni. Mógłby sobie darować.
   – Straszna sprawa – skomentował, a ja zaczęłam zastanawiać się, czy na tym świecie istnieje ktoś bardziej nieszczery. Tak, na pewno istnieje.
    – Straszna czy nie, ja chyba powinnam już pójść – powiedziałam beznamiętnie i poczułam dym okalający moją twarz. Machnęłam ręką, odwróciłam się na pięcie i zaczęłam iść. Nie miałam żadnego planu, chciałam się wyluzować i nie słuchać już żadnych fałszywych wyrazów współczucia.
   Nogi same pokierowały mnie do jednego z barów, w którym ostatnimi czasy dość często bywałam prawdopodobnie dlatego, że tam nikt nikim się nie interesował. Jedni upijali się, a następnie szli podbijać miasteczko, drudzy zupełnie nie przejmowali się tym, że ktoś patrzy jak korzystają z obecności swojego partnera (lub też nie-partnera, to nieistotne).
    Slalomem przemykałam między ludźmi, starając się znaleźć jakiś cichy kącik i w końcu mi się udało. Niemal wcisnęłam się w ścianę, przeklinając pod nosem całe moje życie. Jakaś dziewczyna chyba też chciała spędzić ten wieczór samotnie. Zobaczywszy mnie, wycofała się lekko, jednak po chwili z powrotem ruszyła w moją stronę. Podniosłam brwi. Nie chcę towarzystwa, nie widać? Usiadła obok mnie, kładąc na stoliku kufel miodu, który uprzednio trzymała w ręce. Nie odzywałam się. Wbiłam wzrok w ścianę. Niech sobie stąd pójdzie. Chyba chciała się odezwać. Otworzyła usta, przeczesując włosy ręką, przypadkowo strącając kufel ze stołu. Podniosłam się, patrząc na moją mokrą sukienkę. Kurwa, czy ten dzień nie mógł mi chociaż trochę darować? Wszystko się we mnie skumulowało i czułam, że zaraz wybuchnę. Zacisnęłam ręce w pięści, paznokcie wbiły mi się w skórę jak w gąbkę. Opanuj się, opanuj się, powtarzałam w myślach jak mantrę. Coś do mnie mówiła? Bardzo możliwe, jednak w tym momencie był całkowicie skupiona na poskromieniu moich emocji, aby nie cisnąć w głowę nieznajomej pierwszą rzeczą, która wpadnie mi w ręce.

Venus?
---
339 PD
~Mimma

Od Blade'a (do Ake) "To chyba jakiś żart" cz.6

   Co prawda w pamięci wciąż miałem wyraz pyska lisicy, kiedy to sprzedawałem jej tą jakże zacną historyjkę odnośnie poszukiwania dla niej idealnego partnera mającego zostać ojcem jej dzieci, których rzekomo tak bardzo pragnęła. Wspomnienie to przepełniało mnie nie lada dumą nie tylko ze względu na to, że w pewnym sensie poniżyłem ją przed głową klanu, ale i dlatego, iż tak łatwo dała się wkręcić. Szczerze mówiąc, jeszcze kilka godzin temu w tej mojej chorej makówce pojawił się iście diabelski plan, mający na celu poniżyć ją jeszcze bardziej i to na oczach innych - byłby to odwet za to, że chciała zrobić kompletnego debila ze mnie samego, ze swojego przywódcy. Zanim jednak dopracowałem tą jakże interesującą wizję zemsty, moje plany pokrzyżowane zostały przez inne wydarzenie, jak na ironię mające związek właśnie z Ake.
   Nie zwlekając zatem ani minuty dłużej, czym prędzej opuściłem swoje skromne cztery ściany, chcąc tym samym osobiście sprawdzić, czy informacja przyniesiona przez jednego z Cieni była prawdziwa. Niestety, tak jak się tego spodziewałem, żaden lis nie przyszedłby do mnie ze zwykłą plotką czy też kłamstwem wyssanym prosto z pazura, jak to niekiedy bywa w innych klanach. Stając oko w oko z moim dobrym znajomym, w środku aż skręcało mnie od obelg skierowanych pod jego adresem. To było jednak niczym w porównaniu do wściekłości, jaką odczuwałem w stosunku do jednego z członków mojego klanu, który chyba zapomniał, gdzie jego miejsce. Osobnik ten złamał jedną z naszych najważniejszych zasad, a mianowicie dał się złapać. Dał się złapać tym dzikim psom, które chyba jedynie ze względu na chęć utrzymania pokoju nie rozszarpały go jeszcze na strzępy. A teraz ja muszę świecić oczami przed ich królem wielbiącym świeczniki, próbując się w ten sposób jakoś wytłumaczyć z jego zachowania. I po co to wszystko? Po to, by ten - wysłuchawszy mojego jakże przekonującego wywodu na temat jego niewinności - podsumował to wszystko tym, że chciałby jeszcze porozmawiać z siostrą tego nieszczęsnego lisa na temat jego "wychowania". Nosz kurwa mać, to jest jakiś mój pechowy dzień, niczym dla dwunożnych małp piątek trzynastego? Najpierw jedna samica przychodzi do mnie z niemoralną propozycją, zaraz po niej przychodzi następna, która udawała, że też tego chce, a na sam koniec dnia dowiaduję się, iż jeden z naszych dał się złapać wilkom z klanu Silvera, a ja muszę teraz tak to wszystko rozegrać, żeby mi biedaka na części pierwsze nie rozebrali. Ah, o mało nie zapomniałem o moim jakże cudownym poranku, kiedy to zjadłem jakieś halucynki znajdujące się w trzewiach tego biednego zająca. Gorzej być nie może. A jednak nie, może być - w sumie nie wiem, czemu w ogóle ratuję młodemu skórę, skoro po powrocie na tereny naszego klanu osobiście go zabiję. Nie dlatego, że przyniósł nam swego rodzaju wstyd. Dlatego, że powiedział tym wilkom coś, co uratowało mu życie. Życie, które ja osobiście za te słowa mu odbiorę.
   W taki oto sposób dochodzimy do chwili obecnej, podczas której z czystą obojętnością wymalowaną na pysku z cierpliwością oczekiwałem, aż Ake wyjdzie ze swojej nory. Co prawda z początku spotkałem inną lisicę, łudząco do niej podobną, lecz biorąc pod uwagę zaistniałe okoliczności, wolałem udać się tam nie z jej starszą wersją, ale oryginałem. No i nie ma co ukrywać - zdaję sobie sprawę z tego, że być może to właśnie ona szybciej będzie chciała zatłuc swojego kochanego braciszka, niż ja zdążę chociażby mrugnąć.
   - Wybacz, nie potrzebuję ojca dla moich dzieci, znalazłam już sobie kogoś. - Powiedziała od razu, gdy tylko stanęła na pewnych łapach, pazury kryjąc pod opadłymi, uschniętymi liśćmi.
   Normalnie skomentowałbym ten tekst tak samo głupio, jak odezwała się ona, dorzucając jeszcze do tego coś sarkastycznego czy też uszczypliwego. W obecnej sytuacji nie było mi jednak ani trochę do śmiechu.
   - Wierz mi, mam ciekawsze rzeczy do roboty niż udawanie swatki. - rzuciłem obojętnie, mierząc ją uważnym spojrzeniem - Jeden z naszych został nakryty na węszeniu po terytorium Łowców, pójdziesz teraz ze mną i grzecznie wyjaśnisz im, że nie miał złych zamiarów.
   Ta z początku nie zareagowała, patrząc na mnie jak na niespełna rozumu lisa. Zabrała głos dopiero po kilku sekundach, nie starając się nawet ukryć kpiny ani rozbawienia na moje słowa. Może mi wierzyć, niedługo nie będzie jej do śmiechu.
   - A co ja, polityk jestem? - fuknęła, zadzierając pysk do góry - Ty jesteś naszym przedstawicielem, więc to twój obowiązek, nie mój. Poza tym wybacz, ale muszę jeszcze coś zrobić. - skończywszy, odwróciła się i miała zamiar odejść. Kiedy jednak to ja się odezwałem, chyba kompletnie zapomniała, co to też ważnego było dotychczas na jej głowie.
   - To twój brat, JJ bodajże. - i tak jak się spodziewałem, zamarła w bezruchu, patrząc z przerażeniem w moją stronę - Podobno zapuścił się zdecydowanie za daleko jak na przypadkowe przekroczenie granicy, a i mówić za dużo nie chce. Z początku chciałem sam go zabrać, ale Silver koniecznie chce widzieć się z tobą.
   - Ale... - zacięła się, mijając mnie i chcąc zapewne czym prędzej ujrzeć swoje ukochane, młodsze rodzeństwo. Nie widząc zatem większego sensu w staniu niczym słup, ruszyłem za nią, prowadząc w odpowiednią stronę - Co ja mam z tym wspólnego?
   Spojrzałem przelotnie w jej stronę, dostrzegając wyraźną troskę oraz strach wymalowane na jej pysku. Gdyby ktoś był obok mnie, założyłbym się o swój własny ogon, że za kilka sekund będzie chciała go zamordować równie mocno, jak ja sam.
   - Zazwyczaj intruzi są zabijani, a ciała porzucane na granicy klanów jako swoiste ostrzeżenie dla innych. - zacząłem, nie spoglądając w jej stronę mimo iż wiedziałem, że ta na mnie patrzy - Twój braciszek też o tym wiedział, dlatego wcisnął im pewne kłamstwo, które nie podoba się ani mnie, ani zapewne tobie.
   - Co powiedział? - zapytała z przejęciem, po chwili dodając - Jakie kłamstwo?
   Nim odpowiedziałem, westchnąłem głęboko, chcąc jej w ten sposób pokazać, że i mnie ono niezbyt odpowiada.
   - Powiedział, że jeśli go zabiją, wywołają tym samym wojnę między naszymi klanami. Rzucił podobno tekstem, że Blade na pewno nie będzie zadowolony, jeśli jego największy przyjaciel Silver zamorduje jego przyszłego szwagra.
   Poczekałem przez chwilę, aż Ake przyswoi sobie to, co przed chwilą mówiłem. I jak się spodziewałem, zadowolona zbytnio nie była.
   - Jak to "przyszłego szwagra"? - zapytała w końcu z podejrzliwością.
   - Ano szwagra. - rzuciłem po chwili, słabo się uśmiechając - Chcąc ratować własną skórę, wcisnął wilkom kit, że jego siostra będzie niedługo oficjalną partnerką głowy klanu, czyli moją. - nie mogąc się powstrzymać, spojrzałem w jej stronę i dodałem z kpiną - Dobrze wiedzieć, że już mnie uwiązaliście. Kiedy miesiąc miodowy, słoneczko?

Ake? Wybacz czas oczekiwania ;-;
---
523 PD + 5 P
~Mimma

czwartek, 29 listopada 2018

W chwili, w której cię poznałem, poszedłbym już w drugą stronę.


Adrianna Linde
Znana też jako Cynthia Sorena
Kobieta | 20 lat | Człowiek | Biseksualna | Wojownicy | Krawiec
Ścieżka Wojownika
Poziom 2 232/1500 PD (1232 PD) [Boost +20%] | 10 punktów
Postać NPC
Kontakt: pieciogroszowka [Howrse], Sara#0480 [Discord]
Art by Anna Helme


sobota, 24 listopada 2018

Od Gabriela (do Sorii) "Krwawa rzeka pełna wspomnień utraconych" cz.3

  Gabriel od wczoraj spał jedynie dwie godziny tak normalnie. Nie mógł zasnąć to po pierwsze, po drugie myślał o niej, a po trzecie ganiał go brak senności. Jego myśli wchodziły na niebezpieczny tor. Nie chciał, nie powinien o tym myśleć, ale nie mógł przestać. Był tak ześwirowany, że przez to wszystko przypadkowo trafił pyskiem w drzewo. Uderzył tak mocno, że aż kilka łez mu poleciało. Zawył boleśnie i złapał się za pysk. Bolało.
  Choć to trochę odwróciło uwagę od ciągłych myśli o niej. Bał się jedynie, że zrobił sobie jakąś krzywdę, ale tuż po chwili miał to głęboko. Użył powietrza jak schodów i skrzydeł oraz trampoliny, by móc przenieść się gdzieś indziej, w bardziej przestronne miejsce i jakby to ująć bezpieczniejsze.  Może tym razem nic sobie nie zrobi.
  Bawił się tak do samego rana.
  Później przyszła pora na polowanie, spotkał ja tam. Obserwował ja, ale zajął się swoim zajęciem. Po skończonej robocie ruszył za nią. Akurat też miał iść w tamtym kierunku.
  - Też idę w tym samym kierunku - odpowiedział. Wyminął ją i położył się na polanie. Ziewnął, ale pysk nadal go bolał. Położył ogon bliżej swojego ciała i ogrzewał się na słońcu, mógł zamknąć powieki i chwilę odpocząć.
  - Połóż się, jak chcesz - mruknął.

Soria? Sorki, że tak długo.
---
102 PD
~Mimma

piątek, 23 listopada 2018

Od Ake (do Yumeko) "W świetle księżyca zatoka rozbłyska" cz.8

   Zdrowie Yumeko pogarszało się z minuty na minutę. Zamknęła oczy tak, jakby znowu zapadła w sen – długi i niespokojny, z którego nie tak łatwo się wzbudzić. Trawiła ją gorączka. Mimo starań Robin o ochłodzenie powietrza w lecznicy, Yume pociła się obficie. Wierzgała łapami, czasem bełkotała coś do nosem, jednak nie mogłam zrozumieć ani słowa.
   – Zapewne śni jej się koszmar – mruknęła Robin, nie spuszczając wzroku z miotającej się lisicy. – Przygotuję coś na zbicie gorączki.
   To powiedziawszy, zostawiła mnie sama z pacjentką, która uspokoiła się już nieco. Nie poruszała się tak energicznie, jedynie wciąż mamrotała różne słowa, z których udało mi się rozpoznać jedynie moje imię. Podobno koszmary są nieodłącznym elementem tak silnej gorączki.
  Yume podniosła się niespodziewanie. Pobiegłam do niej, wypytując o samopoczucie i jej zły sen, ta jednak nie była zbyt rozmowa. Odwróciła się i przymknęła oczy. Poczułam się trochę urażona, jednak postanowiłam to zignorować. Trzeba jej wybaczyć, to na pewno nie jest jeden z najprzyjemniejszych momentów w jej życiu.
   Robin wróciła z dziwną substancją, zmuszając Yumeko do picia. Po spożyciu mniej więcej połowy i regularnym krzywieniu pyszczka lisica zaparła się i mimo próśb Robin, nie wypiła ani kropelki więcej. Była cholernie uparta i chyba nie zdawała sobie sprawy z tego, jak ciężki stan jeszcze tak niedawno przejawiała. Miałam wrażenie, że te wszystkie objawy złagodziły się tak szybko jak nasiliły. To zdecydowanie był bardzo dziwny przypadek choroby. Doskonale wiedziałam, że Yumeko potrafi sama poprawić swój stan zdrowia, ale to chyba niemożliwe, aby zrobić to tak szybko. 
   – W takim razie, może ktoś opowie mi, co dokładnie się wydarzyło? – zapytała, siadając na łóżku, na co Robin zareagowała szybkim ,,Połóż się!". – Wiem tylko tyle, że spadłam z jakimś wodospadem.
  – Byłyśmy razem w jaskini – powiedziałam. Yume obserwowała mnie uważnie. – W pewnym momencie odłączyłaś się i poszłaś do jednej z odnóg, która zakończona była dużą salą. Tam znalazłaś wyjście, jednak było tak silnie i strome, że zsunęłaś się i wpadłaś prosto do wody. Znalazłam cię, wyrzuconą na brzeg.
   – Co ci się śniło? – zapytała ciekawska Robin. – Moja mama zawsze mówiła mi, że niektóre sny podczas gorączki są prorocze.

Yumeko?
---
256 PD
~Mimma

Od Venus (do Karo) "Patrząc w gwiazdy" cz. 2

- Chwila, trawię... - Przyjrzałam się niosącemu mnie mężczyźnie. Czarne, przemoczone włosy, z których co jakiś czas skapywały kropelki, opadając na podłogę lub ramiona chłopaka. Oryginalne, czerwone oczy patrzyły na mnie znudzone. - Może zacznijmy od tego co się stało? - mówiłam lekko skołowania tym, że jakiś nieznajomy facet w ogóle mnie dotyka. A co dopiero niesie.
- Wywaliłaś się i rozcięłaś łeb - odparł niewzruszenie. Dotknęłam lekko pulsującego bólem miejsca. Wzdrygnęłam się i impulsywnie odsunęłam palce od szczypiącego miejsca. Gdy spojrzałam na palce, widniała na nich mała, ale jednak plamka krwi. - Oj nieźle przyjebałam. - Zaśmiałam się i odgarnęłam mokre, czyli znienawidzone przeze mnie włosy z oczu. Z uśmiechem spojrzałam na czerwonookiego. - Możesz mnie już postawić?
- Jasne. - Postawił mnie na ziemi i obdarzył ciekawskim spojrzeniem.
- Jak się nazywa... - Chwile się zastanowiłam czy to powiedzieć, ale co mi tam. - Mój wybawiciel? - wymówiłam z głupawym uśmieszkiem na twarzy.
- Ty czasem nie uderzyłaś się za mocną w tę głowę?
- Nie nic mi nie jest, nie musisz się martwić. - Wyszczerzyłam się i dotknęłam po raz kolejny rany. Tym razem nie oderwałam palców. Rana powoli zaczęła się goić. A kilka minut później został tylko strupek. - Więc jak się nazywasz?
- Karo Yakuza - przedstawił się z dumnie podniesioną głową.
- Miło mi poznać. Venus Crow. - oznajmiłam, wyciągając dłoń w geście przywitania. Towarzyszył mi przy tym uroczy uśmiech.

Karo?

----
128 PD
Owca

czwartek, 22 listopada 2018

Od Karo (do Venus) "Patrząc w gwiazdy"

Godzina dwudziesta druga. Kolejna krwawa noc. Kopnąłem jakiś kamień, który przetoczył się na drugą stronę ulicy. Było ciemno (co za zaskoczenie), a już wtedy otwierały się pierwsze bary. Zasiadłem więc w takowym i poprosiłem wodę. W sumie to i tak jej nie dostałem. Barman miał chyba jakiś zły dzień. Wyszedłem więc i zasiadłem na jakiejś ławce. Zaczęło kropić, a później już lać. Miałem minę w stylu "kurwa mać". Nagle jakaś osoba, których było mało, wywaliła się tuż przed moimi nogami. Chyba nie żyła. Szturchnąłem ją, próbując przywrócić ową kobietę (?) do życia. W sumie to nie odpowiadała. Podniosłem ją i położyłem na mokrej ławce. Okazało się, że w kałuży leżał kamień. Tak, ten co go kopnąłem. Przecięła się w łeb. Super. Poszedłem do lekarza z dziewczyną. W sumie to nawet fajny dzień. W końcu dziewczyna po drodze się obudziła. Tylko, że ona sama chyba nie wiedziała, że się obudziła. Nie uwierzyłem, że o tej godzinie, a była dwudziesta trzecia, ktoś będzie siedział w przychodni. Chyba trzyosobowa kolejka przede mną. Wtedy dziewczyna naprawdę się obudziła. I o tym wiedziała!
- Ależ mnie łeb boli... A tak w ogóle kim jesteś i gdzie jesteśmy? - zapytała się.
- Eeeeeeeeeeeee... Gdzieś na północy wioski, a dokładnie u jakiegoś medyka, bo sobie łeb rozcięłaś - odpowiedziałem.

Venus?

----
104 PD
Owca

Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz i tego się trzymaj.

Venus Crow
Nie posiada pseudonimów
Kobieta | 19 lat | Człowiek | Heteroseksualna | Wojownicy | Bezrobotna
Ścieżka Medyka
Poziom 1 973/1000 PD (973 PD) [Boost +20%] | 25 punktów
Kontakt: Demoneczek [Howrse], Demonek#0496 [Discord], monna6@onet.pl [Email]
Art by Vardan


środa, 21 listopada 2018

Od Aniego (do Stephana) "Niecodzienne spotkanie" cz. 3

- Porozmawiać? - Usłyszał zza pleców. - Masz na myśli niezobowiązującą pogawędkę o pogodzie czy przesłuchanie? - Postanowił nie odpowiadać, po chwili usłyszał westchnienie, oraz…
- Dziękuję za pomoc. - Wymamrotał, część napięcia też go raczej opuściła, więc będzie można lekko porozmawiać.
Odwrócił się twarzą do niego z lekkim uśmiechem i wskazał na miejsce przy ognisku, co zdezorientowało nowego znajomego.
Czemu zrobił taką zaskoczoną minę? Pomijając już nawet dobre wychowanie, pacjent nie powinien się przemęczać, czy stać w zimnie.
Mimo dziwnego zaskoczenia, nieznajomy usiadł przy ogniu, a następnie rozgrzał zmarznięte dłonie. Zginał każdy palec, jakby się upewniał, że wszystko działa, jak należy.
W końcu zadał pytanie.
- Czego chcesz w zamian? I co muszę zrobić, by liczyć na twoją dyskrecję? - Popatrzył na niego zaskoczony, przechylając głowę w bok.
Czego chciał w zamian? I dyskrecja? On naprawdę przyjmuje w życiu za dużo stresu.
Chłopak od razu chciał rozwiać jego wątpliwości, ale widząc jego poważny wyraz twarzy, coś przyszło mu do głowy. Zrobił poważną minę oraz podparł brodę na dłoni, wyglądało to, jakby był naprawdę zamyślony. Po jakiś trzech minutach powoli otworzył oczy i z powagą spojrzał na nieznajomego.
- Chcę… - Zrobił dramatyczną pauzę, a jego słuchacz, uważał, by nie przegapić żadnego słowa. - Słonia na łańcuchu! - wypalił nagle chłopak.
Jego słuchacz zrobił minę, która wskazywała na mieszankę szoku, zdziwienia i pytanie w stylu “coooo?”. Żartowniś próbował się powstrzymać, ale niewiele to pomogło.
- Hahaha, przepraszam - Zachichotał. - Ale miałeś tak poważną minę, że nie mogłem się powstrzymać, haha! - Odwrócił głowę od nieznajomego, chcąc powstrzymać falę śmiechu. Mina, jaką zrobił jego pacjent, była bezcenna, tak bardzo różna od tej poważnej, ciężkiej twarzy, jaką miał przed sekundą, że chłopak nie mógł się powstrzymać.
Po krótkiej chwili obcy wybudził się z szoku i chciał coś powiedzieć, ale chłopak, machnął lekko ręką.
- Wiem, że to dla ciebie ważne, ale nie ma pośpiechu, najpierw coś zjedzmy dobrze? - zapytał z lekkim uśmiechem, a następnie sięgnął po garnek, który był nad ogniskiem. Po założeniu rękawic i zdjęciu garnka znad żywego ognia wstał i przyniósł miski, oraz sztućce, dla siebie i nowego znajomego.
Nałożył porcję dla siebie, a następnie podał jedną kompanowi.
- Choć robiłem, co mogłem, by smakowało znośnie, niektóre zioła lecznicze mają jednak za mocny smak, więc będziesz to musiał jakoś znieść, na pocieszenie powiem, że pomoże ci to wyzdrowieć, więc zjedz wszystko - powiedział, przekazując posiłek.
Zupa z warzywami, ziołami i mięsem, była dobrze działającym posiłkiem na rozgrzanie ciała, twarz obcego odzyskała trochę kolorów.
- Cieszę się, że ci się poprawia, miałeś dość poważne rany, więc martwiłem się trochę, ale patrząc na ciebie, widzę, że niepotrzebnie. - Powiedział, podając następną porcję zupy. Kiedy obcy chciał coś powiedzieć, chłopak ponownie mu przerwał.
- Po posiłku, jedz i zrelaksuj się, no, chyba że moje uciszanie da ci się we znaki. - mówił cały czas z lekkim uśmiechem, na co nieznajomy nie wiedział zbytnio, jak zareagować. Uznał chyba, że nie będzie się sprzeczał, bo zaczął w szybkim tempie pochłaniać zupę. Posiłek w końcu dobiegł końca, a chłopak odłożył miski i sztućce w jedno miejsce, by móc je później wymyć, spojrzał na towarzysza, który obstawiał w duchy, czy znowu go uciszy, czy nie.
- Zadałeś mi wcześniej dość ważne pytania, więc pozwól, że odpowiem. - Nieznajomy spoważniał trochę. - Niczego nie chcę w zamian oraz nie wiem, o jakiej dyskrecji mówisz, spotkanie w dziczy podróżnika, który został zaatakowany przez zwierzęta, nie jest niczym dziwnym prawda? - zapytał chłopak ze swoim zwyczajowym lekkim uśmiechem.

Stephan?

----
331 PD
Owca

wtorek, 20 listopada 2018

Od Margo (do Finna) "Krzaki, śledztwa i brak normalności" cz.9

  Kazałam mu skupić się na swoich łapach. Zapewniłam go, że wyglądają jak krzaki, dzięki czemu chętnie przystał na propozycję i miałam go z głowy przez całą drogę. Był cicho, szedł ze spuszczoną głową, nie śpiewał ani nie podchodził do każdego krzaka, tak jak miał w zwyczaju. Czasami miałam wrażenie, że do Grety idę samotnie. Z takim Finnem mogłam podróżować. 
   Wilk przeistoczył się w ,,starego Finna" tuż przy jaskini Grety, która oznaczała koniec naszej wędrówki. 
   – Jesteśmy – oznajmiłam. 
  – Gdzie jesteśmy? – Finn rozglądał się zdumiony po okolicy. Wszędzie tylko drzewa, trawa, kwiatki i paprocie. Czegoś tu brakuje, tylko czego... – Tutaj nie ma krzaków – powiedział rozczarowany, przymrużył oczy i wzrokiem pełnym nadziei próbował dostrzec czy przypadkiem gdzieś dalej nie ukrył się chociaż jeden mały krzaczek. – Po co mnie tu prowadziłaś, skoro nie ma najważniejszej rzeczy? Aha, już wiem! – wykrzyknął radośnie, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. – Chcesz, żebyśmy je razem tutaj zasadzili? Zgadłem?
   – Nie – odpowiedziałam, a cień nadziei w jego oczach bezpowrotnie zgasł. Niewiarygodne, ile te rośliny musiały dla niego znaczyć. – Chodź. Pokażę ci coś lepszego niż krzaki.
   – Nie ma nic lepszego od krzaków – zaprotestował, ale posłusznie poszedł za mną.
 Stanęłam w wejściu do jaskini, przypominając sobie poprzednią wizytę w tym miejscu. Bardzo nie chciałam tam wracać, jednak jakaś część mnie rwała się do tego, by przekroczyć próg i w końcu dowiedzieć się wszystkiego o Finnie.
   – Tutaj też nie ma krzaków – jęknął wilk i zanim się obejrzałam, zerwał się do biegu, rzucając mi na odchodne: – Ja ich poszukam!
   Zaskoczona i lekko przerażona, rzuciłam się za nim w pogoń. Nie chciałam, aby znalazła go Greta. Jako podobno nieprzewidywalna staruszka mogła zrobić mu krzywdę, a przecież nie o to chodziło, przynajmniej nie przed wykonaniem badań. Finn był jednak o wiele szybszy ode mnie i zniknął w jednym z korytarzy. Zatrzymałam się, szybko łapiąc oddech. To by było na tyle z tej szaleńczej pogoni. Teraz pozostało mi tylko czekać na to, aż Greta znajdzie go pierwsza. Usiadłam na jakiejś skalnej półce z wywieszonym jęzorem. O mamo, to nie miało tak wyglądać. Przez chwilę czekałam w ogłuszającej ciszy. Ze stresu zrobiło mi się zimno. Finn, wracaj tutaj jak najszybciej. Gdzieś ty polazł, niedojdo
   Niestety, a może i stety, zamiast Finna zobaczyłam inną postać. Wadera łypnęła na mnie, nie odzywając się ani słowem. Zapewne oczekiwała wyjaśnień, dlaczego znalazłam się w jej jaskini bez pytania.
   – To tak... – odchrząknęłam, zeskakując ze skalnej półki. – Przyprowadziłam do ciebie tego, którego możliwe, że zbadasz. Tylko, że jest mały problem – urwałam na chwilę. Twarz Grety nie zdradzała żadnych emocji. – Ten wilk jest gdzieś w tej jaskini. Chyba, że posiada ona jakieś inne wyjścia, w takim razie może być już na zewnątrz. Uciekł mi zanim zdążyłam powiedzieć, żeby się mnie pilnował.
     Greta nie poruszyła się, ale przez ułamek sekundy miałam wrażenie, że na jej pysku pojawił się delikatny uśmiech.
   – Znalazłam go już – oznajmiła ze stoickim spokojem. – Chodź.
 Poczułam ukłucie w żołądku, ale opanowanie wadery sprawiło, że po chwili już przestałam się stresować. Nie miałam pojęcia, ile będą trwały te badania. Ciekawe, czy w tym czasie Silver będzie szukał swojej przyjaciela. Zupełnie tego nie przemyślałam. Pozostało mi tylko mieć nadzieję, że to wszystko nie będzie trwało długo.

Finn?
---
259 PD
~Mimma

poniedziałek, 19 listopada 2018

Od Ake (do Silvera) "Profesjonalny świecznikowy skrytobójca" cz.6

   Wiadomość o tym, że lisy z wrzosowisk widziały na granicy wilki szybko rozniosła się wśród Cieni. Nie można było zignorować tej informacji, mimo że zanim trafiła do Blade'a przeszła przez setki, a może nawet tysiące osobników gotowych za każdym razem urozmaicić historię choćby jednym zdaniem. Natychmiast na granicę zostały wysłane patrole, aby przekonać się o prawdomówności lisiego społeczeństwa. Po drodze nie zauważyli niczego podejrzanego, miejscowe lisy również nie skarżyły się na wtargnięcie Łowców na ich terytorium, toteż wszczęty alarm, który wywołał niemały popłoch, okazał się fałszywy.
    Jeden z patroli dotarł do samiutkiej granicy, gdzie jego członkowie rozdzielili się i poszli samotnie wrzosowiskami, nie obawiając się wcale jakiegoś zagrożenia ze strony swoich sąsiadów.
    Wszechobecny fiolet sprawiał, że ruda lisica pomału dostawała oczopląsu. Wszystko mieszało się ze sobą i nie potrafiła już odróżnić fioletowego kwiatka od fioletowego motyla, który przycupnął na jednym z nich. Nie wiedziała, ile już tak idzie przed siebie, bo te fioletowe pola zdawały się nie mieć końca. Nic dziwnego, że tajemniczy worek zauważyła dopiero wtedy, kiedy przechodziła tuż obok niego. Był brudny, mokry i ogólnie prezentował się nieciekawie. Czasem widziała podobne rzeczy na granicy z Wojownikami, ale nigdy z wilkami. Kto mógł zostawić tutaj takie coś? Zaciekawiona tajemniczym znaleziskiem, ostrożnie wsunęła nos do środka, a kiedy poczuła, że jej pyszczek zetknął się z czymś zimnym i brudnym, szybko się cofnęła. Chwyciła zębami koniec worka i mocno potrząsnęła, aż wypadło z niego kilka... cosiów. Nie miała zielonego pojęcia, jak to się nazywa ani do czego służy. Po bliskim kontakcie z błotem i ciemną wodą ciężko było określić ich prawdziwy kolor.
   Ake chwyciła w pysk jeden z tych niełatwych do zidentyfikowania przedmiotów. Zamierzała pokazać go innym lisom i może dowiedzieć się trochę o jego pochodzeniu i przeznaczeniu. Zapewne nie był bezużyteczny i mógł się do czegoś przydać. Przez chwilę przemknęło jej przez myśl, że może to należy do okolicznych lisów zamieszkujących wrzosowiska, ale... nie, tutaj ani nigdzie na terytorium Cieni nie używa się czegoś takiego. Wiedziałaby o tym.
   Worek z pozostałymi ukryła gdzieś wśród wrzosów. Jeszcze mogą się przydać, pomyślała i zaczęła iść z powrotem tam, gdzie miała spotkać się z resztą swojego patrolu. Zero wilków, zamiast tego dziwne przedmioty, które wyglądają, jakby leżały w tym worku już jakiś czas – takie patrolowanie terenu lubiła.
   Nagle usłyszała szelest wrzosów. Zastygła w bezruchu. Zbliżało się do niej coś dużego, większego niż każdy napotkany tu lis. Nie chwal dnia przed zachodem słońca, mówili. Wychyliła łebek znad kwiatków i dostrzegła biało-niebieskiego wilka, który widząc ją, zareagował takim samym zdumieniem. Jednak nie z jej powodu, a przez to, co właśnie trzymała w pysku. Jego oczy zdawały się patrzeć na tajemniczą rzecz wygłodniałym wzrokiem, natomiast Ake, niepewna tego, co w tej chwili powinna zrobić, stanęła wyprostowana, nie wypuszczając przedmiotu. Może takie zachowanie w stosunku do przywódcy Łowców nie było odpowiednie, może powinna odstawić znalezisko i wrócić tam, skąd przyszła? Tymczasem patrzyli na siebie i trudno stwierdzić, które z nich w tym momencie było bardziej zaskoczone.

Silver?
---
368 pd
~Mimma

niedziela, 18 listopada 2018

Od Althei'i (do Yumeko) "Sekret doliny" cz.8

  Einar zirytowany zachowaniem obcej lisicy, która położyła sobie głowę na jego łapach, gdy ten chciał sprawdzić, co wyrabia jego siostra, czekał z uniesionym łbem, aż Yumeko się odsunie. Nie chciał kłaść pyska na jej głowę, to nie tylko było w jego stylu, ale w głębi duszy brzydził go jakikolwiek kontakt fizyczny z żywą istotą; nawet z Alią. Na szczęście samica żyjąc we własnym świecie, nie dotykała nikogo, tylko obserwowała. To był jeden z powodów, dla których Einar ją kochał.
  Gdy Yumeko zabrała głowę, odetchnął z ulgą, czując jak mięśnie na karku zaczynają się spinać. Położył łeb na łapach i zasnął. Althei’a w tym czasie dalej bawiła się kolorową wodą. W jej głowie szalało wiele myśli. Wymyśliła sobie historyjkę, dlaczego zbiornik zmienia barwę. Wyobraziła sobie, co by było, gdyby każda ciecz się zmieniała pod wpływem dotyku. Zastanawiała się, jak długo to może trwać. Myślała nad tym, czy są jakieś skutki uboczne. A gdy woda nagle przestała zmieniać barwę, jakby została już zużyta, skrzydlata bez żadnego żalu wyszła ze zbiornika, otrzepała łapy i spojrzała na śpiącą dwójkę. Jej wzrok wychwycił rudą kitę, na grzbiecie samicy. Od razu do niej podeszłą i położyła się dwa metry przed nową towarzyszką i uważnie przyglądała się śpiącemu zwierzęciu. Jakim cudem ofiara śpi na łowcy? Wiewiórki to małe zwierzątka, które lisy mogą zjeść, a ten okaz śpi sobie, jakby był tu bezpieczny. Nie mówiąc o Yumeko, która mogła rzeczywiście być przyjacielem rudej kity, to jednak dla Einara było tylko obiadem. O Ali’i nie można było wspomnieć, żyjąc we własnym umyśle, wiewiórka mogła byś dla niej wszystkich. Może gdyby nie zjedli wcześniej królika, z głodu rzuciłaby się na zwierzę, ale w tej chwili, gdy wcześniejsze śniadanie było jeszcze trawione, zastanawiała się, co siedzi w głowie wiewiórki. Nie wyczuwa zagrożenia? A może jest chora i chce, by ktoś ją zabił?
  W końcu znudzona wszystkim, co było w jaskini, zasnęła, leżąc na plecach, owinięta skrzydłami.
- Alia, wstawaj – do jej umysłu dobiegł niewyraźny głos brata, który próbował ja wybudzić. Na zewnątrz przestało już padać, a słońce przebywało dość sporą część nieba. - Musimy potrenować – dodał, a wyraźniejszy głos doszedł do jej umysłu. Otworzyła jedno oko i przeciągle ziewnęła. Rozwinęła skrzydła, przewróciła się na bok, wstała i się rozciągnęła.
- Woda nie zmienia już koloru – usłyszeli głos Yumeko. Rodzeństwo spojrzało w kierunku zbiornika wodnego, dotykanego przez lisicę. Altheia podeszła do cieczy i stając po drugiej stronie, otworzyła pysk, wpierw ziewając, a następnie mówiąc:
- Wykorzystałam – po tych słowach bez żadnych wyrzutów, ruszyła lekkim krokiem w kierunku wyjścia z jaskini.
- Było trzeba jej tego nie pokazywać – rzucił na odchodne Einar i podążył za siostrą.

Yumeko?
---
215 PD
~Mimma

Od Carisy (do Zero Two) "Niespodziewane spotkanie" cz.15

  Carisa musiała być idealnie na czas, inaczej Zero Two mogłaby się zdenerwować, co nie byłoby przyjemną sytuacją. Przywódczyni chciała zrobić wszystko tak, by przyjść tak jak chciała wojowniczka, wszystko musiało być zaplanowane, a ona musiała wypaść jak najlepiej na treningu. Miała nadzieję, że przebywanie z Zero Two przyniesie jakieś efekty, bo stracenie stanowiska było ostatnim czego chciała.
  Dziewczyna szybko wyszła z domu i zaczęła biec do miejsca, w którym zapewne czekała na nią Zero Two. Co chwilę zerkała na swój zegarek i sprawdzała ile ma czasu. Miała go niewiele. Musiała się spieszyć, by nie zawieść nowej znajomej. Już myślała, że jej się nie uda i że się spóźni, została jej minuta, a bieganie nie było jej ulubionym zajęciem. Zdyszana przybiegła na miejsce, w którym stała już Zero Two.
- Aż tak się zmęczyłaś? - zapytała wywracając oczami. Dla różowowłosej wojowniczki to nie było nic trudnego, a dla Carisy stanowiło duże wyzwanie. Dziewczyna nie lubiła biegać, rzadko to robiła, a jedyną jej aktywnością były spacery po terenach klanu, co nie było zbyt męczące nawet dla ciemnowłosej. 
  Carisa nie umiała wydusić z siebie ani słowa. Chciała odpocząć, a najchętniej wróciłaby do ciepłego domu, a przecież jeszcze czeka ją ten trudny i długi trening z Zero Two. Wiedziała, że to dopiero początek, ale chciała żeby było już po wszystkim. Po chwili dziewczyna zaczęła dochodzić do siebie i wreszcie mogła coś powiedzieć. Jej jedynymi słowami było ciche "możemy zaczynać". Carisa była ciekawa tego, co się stanie i jak będzie wyglądał trening, ale wciąż zastanawiała się czy to dobry pomysł. Zero Two lekko się uśmiechnęła.
***
  Dzisiejszy trening nie był łatwy, ale był znacznie prostszy od wczorajszego. Przywódczyni miała nadzieję, że tym razem Zero Two nie będzie chciała z nią walczyć, wciąż uważała, że to za wcześnie, nie była jeszcze gotowa. 

Zero Two? krótkie i 2/10, ale nie mam pomysłu
---
220 PD
~Mimma

Od Sorii (do Gabriela) "Krwawa rzeka pełna wspomnień utraconych" cz.2

  Wadera wpatrywała się w przybysza w milczeniu, czerpała cichą radość z poczynań gubiącego się we własnych słowach basiora, który nagle wydawał się taki zaplątany a zaraz odważnie nachylił się, nazywając ją "iskierką". Ciekawe skąd ten pomysł. Jednak zaciekawiona typem, podążyła za nim do wody, gdzie gwałtownie zaczął gasić swe pragnienie. Gdy po kilkunastu sekundach uniósł mokrawy pysk znad lustra tafli, znowu rzucał na nią spojrzenia pełne fascynacji. Prawdopodobnie dlatego, że prześniła mu się i wkrótce spotkał ją w świecie rzeczywistym. Samica usiadła z gracją układając ogony wzdłuż jej łap, trwała w tej pozycji z zamkniętymi oczyma. Nie musiała patrzeć, by wiedzieć, że Gabryś obserwuje ją z bliższej odległości.
- Och Gabrysiu - westchnęła kojąco by dodać nuty śmiechu do swej wypowiedzi. - Czemu wpatrujesz się we mnie jak w obrazek?
- Co? Nie! Ja tylko... - słysząc jego kolejne pogubienie się, otworzyła oczy, patrząc na niego rozbawiona z lekkim uśmiechem. Nagle się otrząsnął. - Nie znam twego imienia.
- Śniłam ci się, ale nie poznałeś mej tożsamości - lekko się zaśmiała, zasłoniła pyszczek łapą. - To tajemnica.
- Przedstawiłem ci się, czas na ciebie.
- Czyli chcesz, bym zdradziła ci sekret? - Kiwnął głową. Podeszła do niego całkiem ignorując przestrzeń osobistą, oparła łapę o jego ramię zbliżyła swój pyszczek do jego ucha. Szepnęła dwa słowa. - Jestem Soria.
  Po czym robiąc krok w tył, wycofała się.
- Zobaczymy się rano,miłej nocy, Gabrysiu - pożegnała się Soria, gdzie przy tym przejechała jednym z ogonów wzdłuż jego brody a końcówka lekko uderzyła go w czubek nosa.
***
  Nastał przyjemny dzień, jesienna pogoda była wówczas łaskawsza. Chociaż na niebie błąkało się kilka chmur, było nawet ciepło, wiatr łagodnie dawał o sobie znać. Soria prowadziła dyskusje podczas chodu z innym basiorem, który oprowadzał ją po nieznanej jeszcze części terenów, ponieważ miała dziś pomóc przy łowach, współpracując z innymi wilkami, które miała również dopiero poznać. Wśród oczekujących na wydanie poleceń zakresu strategii, zauważyła głównie basiorów oraz Gabrysia, który na jej widok wydawał się lekko spłoszony. Soria uśmiechnęła się ku niemu ale nie podeszła rozpoczynając rozmowę, z racji trwania we wcześniejszej. Wydawała się być bardziej zaciekawiona innymi wilkami i słuchaniem przydzielanym trasom działań niż samym Gabrielem. Po przydzieleniu jej pozycji przy rozmówcy z wcześniej, wolno kierowali się na łowy. Tak, stado się pasło w pierwszym obstawianym punkcie, dlatego rozdzielono się na pomniejsze grupy dla upolowania większej ilości pożywienia. Wiatr działał na korzyść wilków, bowiem przywodził im zapach celów, nie zdradzając ich pozycji. Soria z wolna zbliżała się na swoją pozycję, kiedy wszyscy dostali znak do ataku. Wystartowała z zadziwiającą prędkością jak na waderę, podobno ogony pomagały jej przy tym, kontrolując z swojej strony bieg ku ucieczce tej jednej sztuki z zwierzyny, kierując ją przy tym do wilków, którzy mieli za zadanie wykończyć cel. Soria w biegu patrzyła się wyłącznie na uciekającą zwierzynę, dlatego zignorowała to, że poznany nocą basior rzucał jej spojrzenia. Zatrzymała się dopiero po wykonaniu swojej roboty, odrzucając przy tym włosy do tyłu, podczas gdy gratulowano sobie wzajemnie dobrej pracy. Kiedy nadeszła pora wadery, kilkoro basiorów wydawała się lekko speszona.
- To jak Soria? Co powiesz na świętowanie? - Zapytał się jeden z nich. Uśmiechnęła się lekko flirtująco.
- To naprawdę kusząca propozycja. Niestety, mam trochę do załatwienia. Wybaczcie mili panowie - rzekła odwracając się i odchodząc spoglądając przy tym na mijanego Gabrysia z uśmieszkiem. Po kilku minutach, będąc już z dala od tamtego ugrupowania, przystanęła. - Dlaczego podążasz za mną?
  Spytała się odwracając głowę ku wylotowi, gdzie akurat stanął zaskoczony wilk.

Gabryś?
---
335 PD
~Mimma

sobota, 17 listopada 2018

Od Gabriela (do Sorii) "Krwawa rzeka, pełna wspomnień utraconych"

- Mały Rysiu, czas na opowieść. Prawda, dusze utraconych? - zwrócił się do nich Gabriel. Te jednak wygodnie zasiadły, o ile to było możliwe. Mały Ryś czekał niecierpliwie, aż zacznie swoją opowieść. Jak zawsze chciał posłuchać.
- Zacznijcie już! - warknął. Dusze chciały już zagarnąć jego duszę, jak i ciało. Zdobyć nowe, ale nie, to na inny raz.
- A więc czas na historię. Jak to było - powiedział.
- Wiele lat temu... - odezwała się dusza.
- Wiele lat temu, przed tym, co miało nastąpić... - dodała druga.
- Wiele lat temu, przed tym, co miało nastąpić, pojawił się znak... - dodała trzecia dusza.

~Wróćmy więc do początku~

Pewnej księżycowej nocy Gabryś wybudził się ze snu. Był wystraszony. W jego śnie pojawiła się przepiękna wilczyca, aż iskierki tańczyły w ślepiach na jej widok. Miała trzy wspaniałe ogony. Jej umaszczenie też było zupełnie inne, ale jednocześnie wyjątkowe. Jakby czekało tylko na niego. Jednakże wiedział i czuł, że kryje w sobie coś wielkiego.
Gdy miał to odkryć.
Gdy biegł w jej stronę.
Gdy droga pod jego łapami była nad wyraz miękka...
Wnet się obudził, gdyż zaczął spadać w otchłań. Udało mu się wybudzić, a przez to musiał wyjść i się przejść po terenie. Nie mógł, o tym myśleć. Choć jakąś część niego nieubłaganie pragnęła więcej. Nawet więcej pożądała jej, tej aksamitnej i zabójczej sierści. Tego wspaniałego doznania, jakie mógł z nią przejść. To było tak silne, iż biedny wilk musiał zacząć biec. Ile tylko miał sił w swoich łapach. Poczuł wiatr, aż skoczył w przepaść. Wiatr na czas go odrzucił. To jednak było mało, musiał wylądować na czymś żywym i miękkim. Nie chciał, się podnosić, więc jedynie zamruczał i się wtulił.
Dopiero gdy otworzył swe ślepia, odskoczył jak poparzony od tej wspaniałej samicy. Zamurowało go, a może nawet sparaliżowało.
Jego oczy się powiększały, przelatywał ją swoim spojrzeniem. Jakby chciał wywiercić w niej dziurę na wylot. Ona tak samo, jak on, miała wielkie oczy i żadne z nich nie odezwało się nawet słowem. Cisza ciągnęła się w nieskończoność. Żadne z nich jej nie przerwało.
Dopiero Gabryś po dobrych kilku dłuższych chwilach się otrząsnął. Musiał się uspokoić. Co w niego wstąpiło, on się przecież tak nie zachowuje.
Nabrał dużo powietrza, aby następnie je wypuścić. Siedział na swoim miejscu nieco rozluźniony.
- Em... J-ja... Ty... - jąkał się jak mało kto.
- Co cię do mnie sprowadza? - spytała. Jej głos był taki kołyszący, choć wciąż coś miała do ukrycia. Czemu miałby być taki podejrzliwy? Czyżby to przez ten sen? Możliwości jest sporo.
Musiał zebrać w sobie odwagę, aby jej powiedzieć. Wytłumaczyć swoje zachowanie.
- Śniłaś mi się - wyrzucił z siebie na jednym oddechu. Przez co na nowo zamilkł. Gabryś, ty debilu, ale żeś palnął - próbował jakoś dojść do siebie, aby zacząć jakoś, tę nową znajomość. Co z nim jest? To przez ten sen? Przecież nie raz ani nie dwa rozmawiał z samicami, a teraz go zatyka.
Musiał od nowa zacząć i to jak najszybciej.
- Hej, jestem Gabryś. Przepraszam, że tak na ciebie wpadłem - powiedział. Starał się być kulturalny, ale no, był speszony.
Gdy na nowo usłyszał jej głos, tym razem byli bliżej siebie. Nawet nie zdawał, sobie sprawy z tego, jak to musi głupio wyglądać.
- Śniłam ci się Gabryś? - spytała. Tak jakby czuł jej głos na karku, jej oddech. Nieco się wystraszył, ale nie odsunął.
Wnet wstąpiła w niego jakby odwaga. Coś go drgnęło, to aż dziwaczne. Choć też fascynujące.
Zbliżył się do niej i spojrzał w jej oczy z lekkim uśmiechem.
- Tak śniłaś mi się, iskierko - rzekł.
Ona wydawała się... zaciekawiona? To dobre słowo, a może tylko udawała, a tak naprawdę się go bała. Może było jej to obojętne.
- A co to był za sen? - ponownie usłyszał pytanie. Tym razem mógł na nowo wyrwać się z myśli i spojrzeć na nią.
- Stałaś na drodze - przerwał i zbliżył się do niej. - Wnet wokół ciebie można było dostrzec jakieś dusze... - dodał i ponownie przerwał, zbliżając się do niej.
Spojrzała się... podejrzliwie? Może nie umie zbyt dobrze jej rozczytać.
- No dobrze, już kończę. Biegłem do ciebie, ale ty nieubłaganie zaczęłaś zanikać, jakby te dusze próbowały się wydostać. Wtem droga zaczęła być miękka, czuć było krew, aż w końcu spadłem w otchłań i się obudziłem - skończył swoją wypowiedź. Ruszył do pobliskiego strumyka, by się napić i na nowo położyć. Był wyczerpany.
- Idziesz? - spytał. Samica, chyba się zastanawiała, ale w końcu ruszyła za nim. Gdy doszli do strumyka, samiec niemal od razu zaczął pić. Czuł pragnienie. Po wypiciu odpowiedniej ilości usiadł nieopodal, aby następnie się położyć. Umieścił pysk na łapach i ziewnął, po czym lekko przymnożył oczy.

Soria?

----
372 PD
Owca

Od Stephana (do Aniego) "Niecodzienne spotkanie" cz. 2

Jak to możliwe?
Oddychając głęboko, Stephan de Vort wstrzymał konia i odwrócił się, by spojrzeć na starą cytadelę. Jej mury górowały nad zasłoną świerków i modrzewi, nad nimi zaś górowały zryte rozpadlinami fałdujące masywy pasma Dheor. 
Popędził konia i podjął dalszą ucieczkę. Późnym popołudniem minął przerażająco zimną i rwącą rzekę. Dopiero wtedy miał pewność, że zgubił pościg. I dopiero wtedy poczuł potworne zmęczenie i przenikliwy, rwący ból. Spojrzał z lękiem na rozległą ranę na ramieniu.
Kurwa.
Potem skierował wzrok na złamaną strzałę tkwiącą w zakrwawionym udzie.
Kurwa!
Krzywiąc się z cierpienia, zeskoczył z konia. Wydał z siebie pełen boleści jęk, gdy wraz z momentem zetknięcia się rannej nogi z ziemią przez jego ciało niczym uderzenie pioruna rozszedł się palący ból. Z trudem utrzymał pozycję pionową, oparł ciężar ciała na prawej nodze, przytrzymał się łęku.
Koń zwiesił głowę, chrapał ciężko, zmęczony długą drogą. Stephan sam się dziwił, że nie zajechał wierzchowca tą szaloną ucieczką. Gdy pędził go cwałem, słyszał świszczący oddech, huk jego serca. Potem zwierzę protestowało, zwalniało, zbaczało ze ścieżki, by pod koniec zacząć się potykać. Skrytobójca poklepał go po spoconej, lepkiej szyi; rozejrzał się, spojrzał w niebo pokryte kłębiastymi chmurami, które stopniowo zaczęło przybierać cieplejsze barwy. Słońce chyliło się ku zachodowi.
Przywiązał smukłego gniadosza do drzewa, na którego pniu rozrosły się mnogo opieńki. Usiadł na wilgotnej ziemi i nerwowo, trzęsącymi rękoma zaczął rozrywać koszulę. Obwiązał prowizorycznie rany, by choć trochę zatamować leniwie płynącą krew. Pozwolił sobie na zbawienną chwilę odpoczynku, by odzyskać spokój, narzucić rozumowi dyscyplinę. Las był cichy, ptaki śpiewały słodko. I tylko jego charczący oddech i huk serca zakłócały błogość.
Podniósł się wreszcie, podszedł do roziskrzonego w słońcu strumienia i ukląkł na jego brzegu. Woda, którą uniósł do ust, była bardziej orzeźwiająca i słodsza od innych. A może po prostu takie tylko miał wrażenie, bo spękane, wysuszone usta od kilku godzin nie smakowały płynów. Obmył twarz, schłodził rozognione rany, po czym ponownie dosiadł wierzchowca.
Zjechał granitowym zboczem prosto w dziką gęstwinę.
Kluczył w mrocznym borze między potężnymi, wiekowymi dębami, wśród ciszy mówiącej o długiej nieobecności człowieka. Koń parskał, gdy ciernie kaleczyły jego nogi. Siły uciekały z każdym oddechem, ogromne drzewa trzeszczały targane silnym wiatrem. Bujał się niemrawo w siodle, otoczenie pochwyciło go, zniewoliło, poruszało nim i koniem w rytm własnego tchnienia.
Gniady nagle zarżał wściekle, gdy tuż przed nim przebiegła młoda łasica. Zadrobił w miejscu, stuknął kopytami w mokrą ziemię, gwałtownie stanął dęba. Stephan szarpał się z nim chwilę, po czym zupełnie pozbawiony sił spadł na ziemię.
Jęknął, gdy jego ciało zderzyło się z twardym podłożem. Głowa niefortunnie przyjęła znaczną część impetu. Poczuł tylko, jak lekko zakrzepłe rany ponownie się otwierają i tryskają krwią.
Stephan zesztywniał z przerażenia, gdy usłyszał ludzkie kroki, a zaraz potem głos.
– Wszystko w porządku?
Odetchnął z ulgą, zdając sobie sprawę, że na pewno nie był to nikt z pościgu. Ktoś pomógł mu wstać, jak przez mgłę zobaczył młodego chłopaka o długich ciemnych włosach i łagodnej, niemal niewieściej twarzy.
Koń. Gdzie koń?
Rozejrzał się zdezorientowany, świat wciąż wirował mu przed oczyma. Ciało niczym z ołowiu, równie nieruchawe, co jego myśli.
Chłopak powiedział coś jeszcze.
Co?
Gdzie mój cholerny koń?!
Czarnowłosy wciąż go podtrzymywał.
– Przeklęty koń! Tyle czasu razem, a on po prostu uciekł! – wybełkotał, z trudem wypowiadając słowa.
Cóż za nonsens.
– Proszę się nie ruszać, rany chyba się pogorszyły.
Stephan skupił się na moment na twarzy nieznajomego.
Jaki ładny...
Zaraz potem został posadzony na ziemi; oparł głowę o wilgotną, chropowatą powierzchnię drzewa. Plątanina czarnych gałęzi na tle burzowego, sinego nieba. Zagubił się w ich kształcie, w ścieżce, jaką kreśliły w powietrzu – cienkie, mocne linie, które kradły z nieba tyle pustki.
Jakie piękne.
Ktoś się nad nim pochylił, zasłonił mu widok. Miał ochotę pluć. Chłopak przytknął mu do ust drewniany kubek.
Gdzie mi z tym?!
Spróbował podnieść rękę, ale była jak z waty. Skrzywił się, odwrócił głowę, doświadczył strasznego uczucia przewagi fizycznej nieznajomego. Naparł dłonią na jego pierś, a on się uśmiechnął jak ojciec droczący z synem.
Jak to możliwe?
Taki młody, taki delikatny, taki silny.
Wstrętna gorycz wody, którą mu podano, sprawiła, że wargi mimowolnie wykrzywiły się w grymasie. Coś przyćmiło zmysły jeszcze bardziej. Niebo przed jego oczyma zawirowało, a na jego miejscu pojawiła się wielka, czarna plama.
Świat zatrzymał się na przerażająco długi moment.

***

Świt. Stephan obudził się z drżeniem. Słyszał szum liści.
Przez nieokreślony czas leżał nieruchomo, miażdżony ciężarem tępego bólu. Ciężkie kończyny zdawały się przykuć go do ziemi. W ustach wciąż czuł gorzki smak środku nasennego. Poczuł okropne mdłości. Musiał się mocno uderzyć w głowę.
Gdzie jestem?!
Świadomość zupełnie obcej sytuacji i obecności nieznajomego spadła na niego z przytłaczającym ciężarem.
Rozejrzał się nerwowo wokół siebie. Jego rzeczy leżały obok prowizorycznego posłania, rany miał precyzyjnie opatrzone.
Medyk? Co do cholery robi w środku dziczy?
Zdołał się podnieść na kolana, podpierając ciężkimi jak ołów ramionami. Ból rozsadzał czaszkę. W sztywne palce chwycił jeden ze swoich puginałów.
Gdy stanął na nogi, omal się nie przewrócił. Musiał odczekać kilka sekund, by przywołać swoje ciało do porządku. Spojrzał przed siebie; wzrok wciąż miał mętny. Długowłosy chłopak siedział przy ogniu; grzał białe, delikatne dłonie.
Stephan podszedł do niego, nieszczególnie dyskretnie. Sztylet wciąż trzymał w ręce, ale nie czuł szczególnej potrzeby wymierzania go w plecy obcego.
– Pańskie rzeczy położyłem obok posłania, więc nie ma się czym martwić. Może chciałby pan porozmawiać? – Jego głos był cichy, kojący, wibrował spokojem.
– Porozmawiać? – Stephan oparł się o pobliskie drzewo, z powątpiewaniem spoglądając na długowłosą postać. – Masz na myśli niezobowiązującą pogawędkę o pogodzie, czy przesłuchanie?
Nie słysząc odpowiedzi, westchnął ciężko i spuścił z tonu. Poczuł wstyd.
– Dziękuję za pomoc – wymamrotał wreszcie. Dopiero wtedy nieznajomy obrócił się do niego twarzą. Uśmiechnął się łagodnie, po czym wskazał miejsce obok siebie, przy ogniu.
Dezorientacja. Stephan nie pamiętał, kiedy ostatnio zaznał takiej bezinteresownej życzliwości. Czy faktycznie była to bezinteresowność? Czego może chcieć? Kim jest? Czy to podstęp?
Mimo to wiedziony jakimś dziwnym przeczuciem usiadł przy ogniu, potarł skostniałe dłonie. Obserwował swoje palce, zginał je i prostował, jakby nie potrafił poradzić sobie z nerwami.
W końcu zadał pytanie.
– Czego chcesz w zamian? I co muszę zrobić, by liczyć na twoją dyskrecję?

Ani?

----
512 PD
Owca

piątek, 16 listopada 2018

Od Saoi (do Kudiusza) "Lisie spotkanie" cz.2

  Zazwyczaj Saoi włóczy się po ludzkim mieście, ale dziś postanowiła przejść się, po granicy pustyni z lasem. Idąc za zielonymi jeszcze krzaczkami, zauważyła lisa w stawie, widząc, że zmierza w jej kierunku ruszyła pędem przed siebie, a on za nią, by go zgubić wskoczyła na gałęzie drzewa. Widząc, że pustynny lis nie daje za wygraną, wskoczyła na drzewo i po chwili spowrotem na lisa.
- Śledzisz mnie!? -warknęła do lisa.
- Nie, nie śledzę - odparł lis, a ja tylko fukała.
- Wiec po co za mną lazłeś?
- Byłem ciekawy, kim była istota w mojej okolicy.
- Niech ci będzie - Zeszłam z niego ostrożnie, a on wstał na równe łapy.
- Wybacz, nie za bardzo przepadam z innymi lisami.
- Czemu?
- Powiedzmy, że nasze zasady są głupie, a w ogóle to dość skomplikowane – odparła lisiczka, kierując swoje kroki ku granicy.
- Gdzie idziesz? - zapytał zaciekawiony mały lis.
- Na mój ulubiony teren. 
- Czyli?
- Do miasta ludzi, nawet nie wiesz jak tam jest ciekawie - odparła nie zdając sobie sprawy, że ów pustynny osobnik bywa w mieście.
- Bywam w mieście, ale nie zapuszczam się zbytnio. 
- To chodź ze mną - powiedziała, a następnie przekroczyła granicę, idą podświadomie machała ogonkiem na każdą możliwą stronę. Tuż po wejściu na niewielkie wzgórze, ujrzeli nekropolie ludzi. Zbiegli pośpiesznie na dół i wtargnęli do miasta, huk i zapach ludzi, to było to co Sou lubiła najbardziej. Przeszli z dwie przecznicę skręcili w ciemniejszą uliczkę, tam z jednego budynku wystawała rura, Saoi weszła do środka. - Tędy! - zawołała lisa widząc że się wacha, lecz po chwili wszedł. Zielono oka zauważyła, że jej towarzysz ma mały problem wchodzeniu po rurach, więc kazała mu się złapać jego ogona. Ten, po chwili zawahania, to zrobił, gdy wyszli na zewnątrz, ich oczą ukazał się piękny widok miasta z góry i okolicznych terenów.
- Witaj w moim królestwie! - w pewnym sensie, lis zażartował sobie.

Kudiusz?
---
179 PD
~Mimma

Od Stephana (do Szczura)
"Jeden wart drugiego
choć obaj pazerni
jak jeden tak drugi
śliskiej pracy wierni" cz. 3

Stephan czerpał osobliwą przyjemność z zastałej sytuacji. Wcale nie dlatego, że uwielbiał, gdy ktoś czegoś od niego potrzebował. Po prostu niesamowicie bawiła go świadomość, że wyciągnięciu dłoni z pierścieniem towarzyszy nerwowe drganie powieki zamaskowanego mężczyzny.
– Nie za szybko na oświadczyny, kolego?
– Liczyłem, że polecisz na błyskotkę i nie będę musiał się starać.
– Jak ty mnie doskonale rozumiesz.
Ujął pierścień między kciuk a palec wskazujący, obejrzał go z nieskrywanym zachwytem, po czym wcisnął do sakwy u pasa.
Jego twarz przybrała nagle niezwykle cierpiętniczy wyraz. Jakby świadomość beznadziei spadła mu prosto na głowę.
– Niezwykle niewygodna sytuacja – oznajmił gwałtownie i chwilę odczekał dla zwiększenia dramatyzmu. – Nie-zwy-kle. Mamy na karku dwóch rozjuszonych braci, starego Bagscolla, który pewnie zaczyna powoli dochodzić do siebie, wzmożoną czujność strażników, wciąż ujadające psy, magiczną barierę i prawdopodobnie dokumenty schowane głęboko w dupie samego Eijeha. A wszystko szło tak gładko, póki...
Złodziej uciszył go gestem, po czym zeskoczył z murku. Przez chwilę wpatrywał się uparcie w czubki swoich butów, co rusz zerkając na Stephana z ukosa, nerwowo. Na ułamek sekundy ogarnął go dziwny bezwład, jakby jego myślom brakowało impetu, by stać się mową.
Cisza. Tylko coś cicho zgrzytało, jakby gdzieś niedaleko znudzone dziecko bawiło się łyżką w śmierdzącym piasku leżącym po bokach jednej z ciemnych alejek.
– Te przygłupy myślą, że uciekamy z podkulonymi ogonami – mruknął wreszcie.
– Każdy mądry by tak zrobił. Prośmy bogów, by głupcy nie musieli umierać za swoje głupstwa.
Zamaskowany rzucił mu chytre spojrzenie, odzyskując dawną ikrę.
– Mówisz o bogach, biorąc pieniądze za ludzkie życia? – Zaśmiał się, ale nie czekał na odpowiedź. Odchylił lekko głowę; maska odbiła metalicznie kilka refleksów. – Wejdziemy kanałami. Zatkaj nosek, księżniczko.
***
Nie minęło wiele czasu, a Stephan zaczął żałować, że nie odmówił złodziejowi współpracy.
Gęste, smrodliwe powietrze kanałów szczypało w oczy. Śliskie, mokre kamienie zdawały się przemieszać wraz z nimi; momentami czuł, że traci równowagę. Zmęczenie, duchota i potworny odór przyprawiały go o mdłości, a za każdym razem, gdy nadepnął na coś miękkiego i piszczącego, z jego gardła wydobywało się siarczyste przekleństwo.
Z trudem potrafił się skupić na wyznaczonej trasie, ale był pewien, że są już blisko. Każdy bodziec szargał jego nerwy. Powtarzał sobie, że musi być metodyczny i zdyscyplinowany. Zawsze w takich momentach powątpiewał w swoje umiejętności i słuszność wykonywanej pracy – zwłaszcza kiedy byle złodziej krzyżował jego plany i jeszcze śmiał kpić z niego w żywe oczy – ale przez szesnaście lat, które spędził pod pieczą Vamara, nigdy nie zawiódł.
I tym razem nie zawiodę.
Unurzał buty w wodzie i błocie, która teraz mlaskała irytująco między skostniałymi z zimna palcami stóp. Zdechły kot leżący koło jego nogi poruszył się nieznacznie. Ujrzał tłustego szczura wypełzającego z rozerwanego brzucha. Uderzył go wstrętny smród padliny.
Wzdrygnął się obrzydzony, ciałem targnął spazm. Gwałtownie zdarł z twarzy chustę i zwymiotował do gęstej, brunatnej wody płynącej leniwie w kanale. Przezornie uniósł ramiona, by choć trochę ukryć głowę przed wścibskim spojrzeniem złodzieja. Mimo to czuł na sobie jego czujny wzrok. Otarł usta grzbietem dłoni, po czym ponownie zasłonił twarz.
Wymruczał pod nosem przekleństwo, wycierając zimny pot z czoła.
– Teraz to i mi chce się rzygać – skwitował złodziej, skręcając w lewą, wąską odnogę labiryntu podmiejskich kanałów. Obserwował skrytobójcę z lekkim zdziwieniem. Jak to możliwe, by idący obok mężczyzna, zdegustowany i trzęsący się z obrzydzenia, był tą samą osobą, która w domu Jorslona Bagscolla zamordowała z zimną krwią co najmniej pięciu strażników? Tamten człowiek był zdyscyplinowany, niepowstrzymany, skupiony. Spoglądał z dziką przebiegłością, zachowywał spokój mimo pogarszającej się sytuacji.
Teraz płatny morderca szedł obok; mały, chudy, przygarbiony ze zmęczenia i niepewności.
Jak mógł tak nagle przekształcić się w żałosny strzęp tamtego człowieka?
Dotarli wreszcie do kraty, która stanowiła główny odpływ dla kilku rynien posiadłości Jorlona Bagscolla. Oboje odchylili na moment głowy, by nacieszyć się chłodnym powiewem świeżego powietrza. Woda lała się strugami do kanału, mocząc ich ubrania jeszcze bardziej.
Do ich uszu dotarły powarkiwania psów i ciche, nerwowe rozmowy strażników, tłumione szumem deszczu.
Stephan wytężył słuch; powietrze wibrowało od dźwięków. Niedaleko snuł się strażnik z ogarem. Stopy obute w ciężkie buciory z mlaskiem odrywały się od grząskiego trawnika. Pies węszył, co chwila otrzepując mokrą, cuchnącą sierść.
– Niedługo odejdą – wyszeptał do złodzieja, wciąż nasłuchując. Jego własny głos zabolał w nadwrażliwe uszy. – Podsadzisz mnie.
Spodziewał się protestu ze strony rabusia, ale ten tylko kiwnął lekko głową.
Gdy uznał, że teren jest czysty, skinął na wspólnika, po czym wypchnął się od jego dłoni i ostrożnie naparł na metalową, ciężką kratę. Skrzywił się, gdy ta ani drgnęła.
– Szlag by to trafił... Jest przykręcona.
– Teleportuj się.
– Nie mogę teleportować się do miejsca, którego nie widzę.
– Gówno – mruknął złodziej, omiatając otoczenie wściekłym spojrzeniem.
Stephan miał przez chwilę wrażenie, że wszystkie cienie gęsto kładące się w labiryncie kanałów miotały się rozpaczliwie i na moment zbladły. Spojrzał na złodzieja i cofnął się o krok, widząc, że jego ciało stopniowo zaczyna pochłaniać gęsta ciemność, by sekundę po tym całkowicie stracić go z oczu.
De Vort zmarszczył czoło, przez cały czas milcząc; nie próbował ukrywać pogardy.
A więc tak udało się mu mnie zaskoczyć.
Uniósł głowę i tuż przy kracie, na zewnątrz, dostrzegł materializujący się zarys sylwetki zamaskowanego mężczyzny, który rozejrzał się nerwowo, odchylił połę płaszcza i wyciągnął śrubokręt. Mimo iż w pobliżu stali strażnicy, pozbywał się kolejnych śrub spokojnie i metodycznie. Odsunął wreszcie kratę, która zaszurała cicho i metalicznie. Złodziej omiótł wzrokiem ogród, po czym pochylił się i wyciągnął rękę do wspólnika.
Gdy oboje znaleźli się na powierzchni, zasunęli kratę i przylgnęli do szarej w ciemnościach ściany. Stephan szybko zaczął oceniać sytuację. Drzwi tarasowe były zamknięte, podobnie jak wszystkie okna w pobliżu.
– Jakieś pomysły? – wyszeptał, nerwowo spoglądając na wartowników. Jeden szczał prosto na piękny krzew ognika szkarłatnego.
Prymityw.
Złodziej myślał chwilę, rozglądając się, po czym skinął głową, dając do zrozumienia, by podążał za nim.
Ostrożnie stawiając kroki, ruszyli po wilgotnej trawie. Gęsto lejący się deszcz był zbawienny; tłumił większość odgłosów. Nawet strażnicy musieli się przekrzykiwać.
Zatrzymali się gwałtownie, widząc łysego dryblasa stojącego przy schodach prowadzących do piwnicy. Stephan zbliżył się powoli, sięgnął po jeden ze swoich puginałów, po czym szybkim, mocnym ruchem uderzył go głowicą w skroń. Złapał obezwładnione ciało i szybko zaciągnął schodami w dół. Złodziej przeskoczył balustradę i miękko wylądował tuż przed wejściem. Przyjrzał się ciężkiej kłódce wiszącej przy zamku. Sięgnął po wytrychy i wprawnie, metodycznie, z godną podziwu rutyną pozbył się blokady.
Wewnątrz panowała głucha cisza i mrok.
Wsunęli do środka, ciągnąc za sobą ciało nieprzytomnego strażnika. Zamknęli ciężkie drzwi.
Grobowe ciemności wcale nie przeszkodziły rabusiowi w obmacywaniu wszystkich skrzynek i półek w poszukiwaniu cennych łupów.
– Przestań. Nie wydaje mi się, byś znalazł tu coś więcej poza słoikami i stertą starych gratów – syknął Stephan, stawiając złodzieja do pionu.
Ten wzruszył tylko ramionami.
– Zboczenie zawodowe – odparł o ton za głośno, za co skrytobójca spiorunował go wzrokiem.
Przeszli przez piwnicę, co rusz wymijając bele materiałów, stare, bogato zdobione krzesła, skrzynki z poukładanymi słojami, zasłony rzucone w nieładzie, a nawet starego konia na biegunach.
Stephan znieruchomiał na moment, gdy pod jedną ze ścian dostrzegł fragment obrazu.
– Niemożliwe – wyszeptał z zapartym tchem.
Odsunął ostrożnie skrzynkę, która zastawiała obraz w prostej, złotej ramie. Nawet ciemność nie utrudniła mu rozpoznania autora. Przez moment wpatrywał się z nabożną czcią w płótno zamalowane złoto granatowymi plamami formującymi się w pole kukurydzy na burzliwym, ciemnym tle. Oszałamiająco piękny ślad malarski zdawał się płynąć, dryfować po poruszanym przypływami silnego, wichrowego powietrza polu.
– Ten głupiec trzyma van Rava w piwnicy... – z trudem wydusił z siebie słowa, a oczy zaszkliły mu się, nie wiedział, czy od kurzu, czy żalu.
– Doskonale. Skoro nie potrafi docenić sztuki, to musi ją przejąć ktoś, kto zna jej wartość. Jak myślisz, ile będzie wart? – zapytał złodziej, wyciągając z jednej z kieszonek skalpel.
– Co ty robisz? – Stephan warknął gniewnie, marszcząc czoło.
– No jak to co? Chyba nie wezmę go z całą ramą?
– Uszkodzisz płótno!
Rabuś spojrzał na niego z góry z kpiną w oczach.
– Odsuń się. Ma to twoje dzieło sztuki tu leżeć i nabierać wilgocią, bo grubas nie wie co dobre? Chyba lepiej go sprzedać komuś, kto lepiej się nim zajmie, hm? Tylko ktoś, kto nic nie wie o pięknie, pozwoliłby van Ravowi gnić w piwnicy... – Kąciki jego oczu zmarszczyły się, prawdopodobnie pod wpływem szerokiego uśmiechu. Wyminął niższego mężczyznę i zabrał się za robotę.
Cóż za policzek.
Stephan zgrzytnął zębami.
Obserwował, jak złodziej wycina płótno z ramy, a każde cięcie skalpela zdawało się ciąć również jego skórę.
– Jest wart jakieś sto pięćdziesiąt sztuk złota. Nie oddawaj go za bezcen...
– Nie martw się, skarbie – westchnął jak znużona kochanka, z czułością zwijając płótno. – Już ja dobrze wiem, jak się tym zająć.
Stephan słyszał, prawdopodobnie tylko w swojej głowie, dźwięk pękającej i kruszącej się farby.
– Jesteś potworem – fuknął wściekle i nie chcąc tracić więcej czasu, ruszył po schodach wyłożonych starymi, zadeptanymi chodnikami, które mimo to zbawiennie tłumiły kroki. Z niezadowoleniem dostrzegł, że drzwi nie mają dziurki. Przyłożył ucho do drewnianej płaszczyzny i wsłuchał się.
Przywitała go pełna zdumienia cisza.
Dopiero gdzieś dalej dosłyszał czyjś kaszel, kroki i strzępy rozmowy na piętrze.
Uchylił drzwi i wysunął na korytarz. Pod schodami prowadzącymi na pierwsze piętro panował półmrok, światło dochodziło dopiero z jasno oświetlonego holu. Na piętrze trwała ożywiona rozmowa. Stephan rozpoznał głosy braci dyskutujących z Jorlonem Bagscollem.
– Są na górze – szepnął do wspólnika.
Zamaskowany skinął lekko głową, a potem ruszył przodem, powoli zmierzając w kierunku schodów. Na skronie Stephana wstąpiły krople potu, gdy na kilka sekund znaleźli się w mocnym, białym świetle. Miał wrażenie, że słychać krew z rykiem płynącą w jego żyłach. Jeden ze strażników poruszył się niespokojnie, ale podrapał tylko tył swojej głowy i ponownie oparł o jedną z marmurowych, bogato zdobionych kolumn.
Gdy wreszcie stanęli na wielkich, odgrodzonych balustradą stopniach poczuli ulgę. Piętro było oświetlone, ale zdecydowanie nie tak intensywnie jak hol. Stephan wychylił się zza ściany i omiótł wzrokiem korytarz. Schował się równie szybko, widząc dwóch strażników stojących na końcu korytarza, pod jednymi z drzwi.
– To gabinet Jorlona – wyszeptał złodziej.
– Domyślam się. Nie możemy ryzykować walki. Dasz radę znowu się... przemienić i ich podsłuchać?
– Nie. Nie na tak długo. I wszędzie pełno światła.
Stephan skrzywił się i zmełł w ustach przekleństwo.
– Szlag by to. Ukryj się gdzieś, miej ich na oku – rzucił tylko, a potem zniknął z oczu złodzieja.

***

Ulewa nadeszła niespodziewanie, gdy wchodzili do kanałów, przysłaniając wszystko całunem mroku i trwała dotąd. Woda lała się z nieba strumieniami, wsiąkając w trawę, spadając z szumem na gołą ziemię i odbijając się od ciemnych dachów. Nagłe podmuchy wiatru zmieniały krople deszczu w mgiełkę. Mokre sztandary zdobiące mury willi trzepotały jak ryby na hakach. Drzewa jęczały przenikliwie.
Gdy dotarł pod okno gabinetu Bagscolla, przemókł już do suchej nitki. Otarł grzbietem dłoni wodę lejącą mu się do oczu i spojrzał w górę. Nie mógł wspinać się po śliskich, mokrych kamieniach. I tak cały czas ryzykował życie.
Skoncentrował się na naczółku zdobiącym okno gabinetu Bagscolla i w tej samej chwili właśnie tam się znalazł. Jak zwykle teleportacji towarzyszyło nieprzyjemne uczucie rwania każdej części ciała. Otrząsnął się i upewnił, że nikt nie dostrzegł niczego podejrzanego.
Przysunął się jak najbliżej okna, skupiając się na rozmowie wewnątrz gabinetu.
– ... zabił pięciu strażników.
– Nalej mi jeszcze wina, Ryzek.
Dźwięk alkoholu wlewanego do kryształu.
– Co w takim razie skrytobójca robił w moim domu? – Ciche siorbnięcie. – To cud, że wciąż żyję.
– Prawdopodobnie dostał zlecenie nie na ciebie, a na twoje dokumenty, bo to o nie szarpał się z tym drugim. Współpracować zaczęli dopiero, gdy wznieśliśmy barierę. – Niski głos Eijeha roznosił się tępym echem po całym gabinecie.
– To źle, gdy już nawet gangi zaczynają się o nie bić – mruknął stary Bagscoll. – Na szczęście Latsar przyjeżdża jutro po południu, zabierze to cholerstwo poza granice tego przeklętego miasta.
Stephan drgnął.
A więc to dla niejakiego Latsara przygotowany jest pokój gościnny i bynajmniej nie przyjeżdża tu wyłącznie na herbatę. Zapewne szybko się również zmyje. Po pierwsze dlatego, że nikt normalny nie wytrzymałby w takim domu dłużej, po drugie, znając obecną sytuację i duże zainteresowanie przestępczego światka, długo nie będzie chciał zabawić.
Z trudem powstrzymał szczękanie zębów i ponownie skoncentrował się na podsłuchiwaniu.
– ... te śmierdzące szczury ukradły sygnety mojego ojca. – Szlachcic splunął wściekle, po czym z trudem podniósł się z fotela i zrobił kilka kroków. Drewniana podłoga zaskrzypiała cicho. – Masz, schowaj je. Eijeh za mną, trzeba oszacować straty i wysłać najszczersze kondolencje i rekompensaty do wdów po moich strażnikach.
Do uszu Stephana dotarły ciężkie kroki Jorlona i Eijeha, a zaraz potem dźwięk zamykających się drzwi.
Ryzek został sam.
Siorbnął wina, po czym poniósł się cichy szczęk przekręcanego zamka szyfrowego. Serce Stephana zabiło szybciej.
Głupcze.
Mimo iż rozum podpowiadał mu, że to istne szaleństwo, chwycił puginał, osunął się z naczółka, bezszelestnie stanął na parapecie i przeteleportował się tuż za Ryzeka otwierającego właśnie sejf.
Młody Bagscoll nie zdążył nawet mrugnąć.
Ostrze wbiło się w potylicę, rozorało mózg, zatrzymało się w miękkich czeluściach ust.
Stephan odetchnął, gdy nie usłyszał zaalarmowanych strażników. Ułożył ciężkie, bezwładne ciało na bordowym dywanie. Podszedł do okna, powiódł palcami po tłoczonej skórze teczki. Zawładnął nim niezwykły chłód, monolityczne samolubstwo, właściwe tylko szaleńcom.
Przez ułamek sekundy był zachwycony.
Zachwyt zniknął tak samo szybko, jak się pojawił. Nigdy by nie uwierzył, że uda mu się umknąć wyrachowanej przebiegłości złodzieja.
Ciche chrząknięcie za jego plecami.
– Mam nadzieję, że o mnie nie zapomniałeś – wyszeptał brązowooki mężczyzna, przyglądając się z niepokojem zwłokom. Jego zachowanie i ruchy zdradzały dziwną niepewność, kłócącą się ze zwykłą u niego arogancją. Wszystkie jego kieszenie przeładowane były nowymi łupami.
- Miałeś stać na czatach.
- Stałem. Przez chwilę.
Stephan posłał mu tylko wściekłe spojrzenie i przyłożył smukły palec do ust.
Otworzył, najcieszej jak potrafił okno, po czym zszedł po śliskich kamieniach na trawę w ogrodzie. Poczekał, aż złodziej do niego dołączy, po czym ostrożnie skierowali się w kierunku kanałów.

***

Wyraźny szum deszczu, chłodny wiatr.
Wreszcie powietrze, pomyślał Stephan. Wreszcie świeże powietrze.
Odetchnął głęboko – po raz pierwszy od kilku godzin bez lęku. Czuł, jak krople wody obmywają jego ciało z gęstego, lepkiego smrodu kanałów – przynajmniej w jakimś stopniu. Przyłapał się na odruchowym obmacywaniu pasa, za którego wsunął skórzaną teczkę. Miał wrażenie, że za każdym razem, gdy to robił, złodziej uśmiechał się z kpiną./div>
Stanęli w cieniu starej, zrujnowanej kamienicy, daleko poza obrębem zamożnej części miasta. Niemal wszystkie okna pałały pustką i ciemnością, na palcach jednej ręki można było zliczyć te, w których wciąż paliły się blade, ciepłe płomienie świec.
Jedna, stara latarnia kołysała się na wietrze niczym martwe, suche drzewo. Stephan przebijał wzrokiem mrok uliczek i cienie postawianych w alejkach skrzyń, w nieświadomym odruchu doszukując się zagrożenia. Z niewiadomych powodów czuł się obserwowany.
Tłusty kot przebiegł mu obok nogi niczym wielki, gęsty cień. Odsunął się i odwrócił do chudego złodzieja, rzucając mu niechętne spojrzenie. Odrobinę za długie. Mężczyzna oddychał płytko, ale nad wyraz spokojnie.
– Odbiorę zapłatę za zlecenie i spotkamy się w...
– W Ostatnim Groszu. Jutro po zmroku.
Stephan wykrzywił pogardliwie usta.
– Niech będzie. – Pomyślał mimo woli o ostrzu schowanym w prawym rękawie.
– Liczę na ponowne spotkanie. – Złodziej skinął prześmiewczo głową. Gdyby odjąć od tego gestu nadmiar kpiny, można by go uznać, za całkiem uprzejmy.
Stephan obrócił się na pięcie i ruszył szybkim krokiem w tylko sobie znanym kierunku.
– Jakbyś zbłądził, pytaj o Szczura! – usłyszał niski, schrypnięty głos.
Nie widział twarzy mężczyzny, ale był pewien, że ten właśnie wykrzywia ją we wrednym uśmiechu.
Jeszcze ci zetrę ten uśmieszek z mordy.
To Stephan mógł mu obiecać.

***

– Wiedziałeś, że ktoś jeszcze dostał to zlecenie.
– Wiedziałem.
– Niech cię szlag, Vamar! – Rozwścieczony Stephan cisnął teczkę z dokumentami na biurko pośrednika.
Mosiężna figurka czapli uderzyła głośno o posadzkę.
Pośrednik, nieszczególnie wzruszony, z namaszczeniem podniósł ozdobę, postawił ją z powrotem na swoim miejscu, obrócił nieco, tak, by jej dziób skierowany był prosto na niego, po czym oblizał wargi. Przysunął do siebie safianową teczkę i powoli, ale skrupulatnie zaczął przeglądać dokumenty.
– Wiedziałem, że dasz sobie radę lepiej, niż którykolwiek z moich złodziei. Choć, nie powiem, sądziłem, że zrobisz to ciszej. Eijeha słychać było aż tutaj. – Pociągnął łyk aksamitnego wina. Nawet w ciepłym świetle świec, barwiącym mu twarz rumieńcem, wydawał się zmęczony, jakby od dawna trawiła go choroba. Odruchowo podrapał się w ucho, dotknięte – jak wiedział Stephan – chroniczną łuszczycą. Potem niespodziewanie odwrócił się i spojrzał w cień gabinetu – na skrytobójcę. – Wielka szkoda, że nie zabiłeś tego Szczura. Wielka szkoda.
– Szpiegowałeś mnie?
– Oczywiście. Te zlecenia są w takim samym stopniu moje, jak i twoje, najdroższy.
Stephan usłyszał łomot swego serca. Złość i zmęczenie rozsadzały mu głowę.
– Nie twój interes, kogo zabijam, a kogo nie. Zlecenie zostało wykonane.
– Martwię się o każde pieniądze przechodzące przez dłonie moich wspólników. Również o twoje.
– Szpiegów też trzeba opłacać.
– Drobiazgi! – Machnął lekceważąco ręką.
Drobiazgi?! Stephan z wysiłkiem zachował spokój. Vamar od dawna zaślepiony był władzą i dostatkiem, ale ostatnimi czasy jego impertynencje przekraczały wszelkie granice.
– Wiesz, że nie lubię zabijać ponad to, co konieczne. Wolałem... dobić z nim targu.
– Targu?
– Owszem.
– Nadzwyczajna transakcja! A jej szczegóły?
– Lękam się, że to tylko i wyłącznie moja sprawa.
Pośrednik westchnął głęboko, jakby zamierzał skarcić swojego wspólnika, ale najwyraźniej się powstrzymał.
– Dobrze więc – odezwał się sucho. – Wasza zapłata. – W jego głosie wyczuł nieskrywaną przez nic ironię. Uśmiechnął się lekko; bruzdy na jego twarzy jeszcze bardziej się pogłębiły. Wyjął z szuflady ciężki mieszek złota i rzucił go na kraniec biurka. Nie pofatygował się nawet, by przeliczać jego zawartość przed Stephanem.
Skrytobójca sięgnął po pieniądze, nie zaszczycając Vamara nawet przelotnym spojrzeniem. Odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi.
– Uważaj na niego Stephanie. To nie może się skończyć dobrze – powiedział jego pośrednik. Jak zwykle jadowicie prawdomówny.

Szczurze?

----
1717 PD + 10 P
Owca