sobota, 9 lutego 2019

Zamknięcie

Przepraszam i dziękuję osobom, które należały i pisały na TWoF.

środa, 23 stycznia 2019

Od Luciena (do Stephana) "Pod Wyuzdaną Służebnicą" cz.3

  Księżycowy blask, wpadając przez niewielkie okno na poddaszu, odbijał się w geometrycznych wzorach złotych spinek. Lucien obracał swą zdobycz w palcach i choć powieki ciążyły mu ze znużenia, nie mógł oderwać od nich wzorku. Muskał opuszkami gładką powierzchnię, czuł na skórze fakturę zdobień. Żadna z jego dotychczasowych zdobyczy nie zaabsorbowała go w podobny sposób, może dlatego, że te błyskotki zdobył w dość nietypowy, jak na niego, sposób. Rzucił im ostatnie tęskne spojrzenie, a potem z lekkim ociąganiem schował je w szczelinie między deskami. Położył się znów na wznak, a następnie skrzywił, kiedy belki skrzypiącego niemiłosiernie stelażu zaczęły gnieść go w kręgosłup mimo płóciennego worka wypchanego słomą. Przekręcił się na jeden bok, potem na drugi, a kiedy po dłuższej chwili wiercenia znalazł wreszcie w miarę znośną pozycję, zamknął oczy i zapadł w sen niemal natychmiast.
  Następnego dnia zwlekł się na dół o w miarę przyzwoitej porze. Lysa, zapewne od świtu już na nogach, krzątała się po głównej sali speluny, przelewając do dzbana niedopite resztki. Przywitał się z nią skinieniem głowy, ale kobietę musiały pochłaniać własne myśli, bowiem nawet nie zwróciła na niego uwagi. Ziewnął, przeciągnął się, pozwolił, by coś chrupnęło mu w kościach.
  Wbrew pozorom słaby ruch mógł nieść ze sobą pewne wymierne korzyści, takie jak chociażby ograniczona dewastacja przybytku. Mężczyzna przytachał wiadro z mętną wodą, chwycił po drodze za kawał ściery i wziął się do pracy. W przeciwieństwie do Lysy nie posiadał żadnych pedantycznych zapędów, a zmywanie cuchnących plam ze starych desek specjalnie go nie odprężało. Umysł wciąż miał jednak nieco ospały, w dodatku zmącony wczorajszą niecodzienną wizytą. Jak my było? Samuel? Stuart?
  Stephan. Stephan de Vort.
  Lucien zanurzył szmatę w letniej wodzie, a potem odcisnął poszarzały materiał z jej nadmiaru.
  Skrzywił się. Dziwny człowiek, ten Stephan. Jakiś taki wypiękniony, z babską manierą, a jednak panoszący się, jakby był u siebie. Wygadany, obrotny... I bogaty, dodał w myślach, znów mając przed oczyma złote spinki. Przerwał sprzątanie i przycupnął na piętach, odłożywszy ścierę na bok i puściwszy luźno ręce.
  Gdzie tkwił haczyk?
  - Jeśli przylazłeś tu się modlić, zamiast pracować, to wara to świątyni - usłyszał za plecami poirytowany głos Lysy.
  Bez słowa wrócił do pracy. Przez dłuższy czas w ciszy zajmowali się swoimi sprawami, nie wchodząc jedno drugiemu w paradę, każde pochłonięte własnymi myślami. Aurę pełnego spokoju skupienia przerwał dopiero zgrzyt zawiasów, a następnie szybkie kroki przekraczające próg speluny. Lucien podniósł się na nogi w celu opróżnienia wiadra, właścicielka zaś, by zbesztać przybysza.
  - Nowy, czy co? Nie wie, że rano nie pracujemy?
  Niepoinstruowany gość całkowicie ją jednak zignorował.
  - Ty - syknął i zanim Lucien zdążył jakkolwiek zareagować, doskoczył do niego kilkoma susami i złapawszy pracownika karczmy za fraki, przyparł go do ściany. W całkowitej dezorientacji i zaskoczeniu mężczyzna rozluźnił uchwyt. Wiadro uderzyło głucho o ziemię, a woda z pluskiem rozlała się pod dwoma parami butów. W przypływie adrenaliny zaspany umysł natychmiast się ożywił, dłonie mimowolnie chwyciły za obce nadgarstki, ale napastnik był silniejszy. Lysa krzyknęła i chwyciła za miotłę, ale była na tyle samozachowawcza, by na tym poprzestać w swoich działaniach.
  - W czym mogę pomóc? - Lucien zachował spokój, nie bez trudu.
  Mężczyzna parsknął.
  - Powinienem obić ci tę złodziejską gębę, aż wyplujesz wszystkie zęby...
  - Gdzie mi! Toż to pracownik! A kto mi będzie się karczmą zajmował?
  Kochana Lysa. Jak zawsze praktyczna do bólu.
  - ...ale bez zębów za wiele nie powiesz - dokończył zbir i szarpnął Luciena raz jeszcze, na wypadek, gdyby jego groźba nie zrobiła wystarczającego wrażenia.
  - Mogę gadać, jak chcesz, jestem dobry w gadaniu - zapewnił Lucien, unosząc dłonie w uspokajającym geście. - Gadam w dzień i w noc, to moja specjalność.
  Napastnik zmarszczył brwi. Zlustrował Luciena spojrzeniem zwierzęcych oczu, dzikich, choć mało rozumnych, a potem rozluźnił nieznacznie uścisk, lecz w jego w postawie czuć było raczej ciszę przed burzą aniżeli nadzieję pojednania.
  Karczmienny zamiatacz podłóg kątem oka dostrzegł, jak Lysa przesuwa się w stronę schodów prowadzących na piętro, gdzie Halvar, ich rzekoma ochrona, spał w najlepsze.
  - Któreś z was, obszczymury, położył swoje brudne łapska na czymś, co należy do mnie - warknął, owiewając swym cuchnącym oddechem twarz mężczyzny. - Złoty pierścień z drogim kamieniem, mówi ci to coś?
  Lucien przełknął ślinę i natychmiast pokręcił głową.
  - Żaden pierścień, panie. Żaden kamień. Ja tu tylko sprzątam.
  Liczył, że odpowiedź zbira będzie bardziej pokojowa niż miażdżący ucisk palców na jego krtani. Chyba nie był aż tak bystry, jak mu się wydawało.
  - Chyba mógł rzucić mi się w oczy jakiś pierścień - wyrzucił na jednym tchu, próbując wyswobodzić się z uścisku. Był jednak niższy, wątlejszy i zdecydowanie słabszy, więc jego wysiłki nie zyskały nawet uwagi napastnika, nie mówiąc już o choćby cieniu skuteczności.
  - No widzisz - mężczyzna uśmiechnął się paskudnie i rozluźnił uścisk. Pracownik speluny nabrał gwałtownie powietrza. Półuśmiech, który wkradł się na jego napiętą twarz, nie miał niczego wspólnego z radością. - To teraz grzecznie po niego pójdziesz i przyniesiesz mi go w zębach, a potem…
  - Do kurwy nędzy, czy w tej pierdolonej melinie nie można nawet zmrużyć oka!?
  Lucien znowu odetchnął głęboko, tym razem zgoła innego powodu. Nieczęsto cieszył się na widok Halvara. To była właśnie ta chwila.
  Bezimienny zbir, którego kanciasta gęba zaczęła właśnie majaczyć gdzieś na dnie pamięci Luciena, puścił go w końcu i obrócił się w stronę nadchodzącego rodzeństwa - zawodowego obijacza gęb w nocnej koszuli i pospiesznie naciągniętych portkach oraz Lysy, wciąż dzierżącej słomianą miotłę. Jasnowłosy mężczyzna nie omieszkał wykorzystać tego obrotu spraw, zaczynając ostrożnie i powoli sunąć wzdłuż ściany, byle dalej od centrum wydarzeń.
  - To sprawa między mną a tym tu - warknął i splunął prosto na wyszorowane przez Luciena dechy.
  - Nie w mojej pierdolonej karczmie - Halvar, zupełnie nie przejmując się swą aparycją, sunął na zbira niczym taran. Dorównywał mu wzrostem i posturą, lecz gdy piastun porządku „Wyuzdanej Służebnicy” wpadał w gniew, niewielu mogło się z nim równać. Nieprzyjazny gość musiał o tym wiedzieć, gdyż zupełnie jak Lucien, zaczął się wycofywać. Jednak w przeciwieństwie do swojej ofiary, próbował zachować resztki godności i wizerunku.
  - Jeszcze tu wrócę, ty pierdolony złodzieju! - zawołał, wymachując rękoma, lecz ustępując w stronę wyjścia. - Wrócę, cholerna szumowino, a jeżeli nie dostanę mojego pierścienia z powrotem, powyrywam ci ręce i wsadzę ci w dupę tak głęboko, że wyjdą gębą!
  Rozsierdzony zbir z pewnością miał na podorędziu wiele gróźb, którymi mógłby podzielić się z Lucienem i rodzeństwem, ale Halvar wystawił głowę za drzwi, wypluł z siebie zgrabną jak na jego standardy wiązankę, a potem zatrzasnął je z hukiem.
  - Twoja karczma, dobre sobie - mruknęła Lysa, wspierając się na drzewcu. - Tygodnia by nie pociągnęła, gdyby była twoja. Przynajmniej ojciec to wiedział.
***
  Luciena ogarniał strach. Choć z pozoru mogłoby się wydawać, że działało to na niego stymulująco, w istocie kłębek nerwów, w jaki zamieniał się mężczyzna po utracie kontroli, jedynie zaciemniał mu pole widzenia.
  Potrzebował kilku dłuższych chwil, by odreagować. Tak to już jest z tymi, którzy przez większość czasu egzystują jako oazy spokoju. W końcu wybuchają.
***
  Stephan de Vort wspomniał, że jest malarzem. Gdzie można znaleźć malarza?
  Nieczęsto Lucien wychodził poza granice Pirytu, ale okoliczności, w jakich się znalazł, mógł zaliczyć do nadzwyczajnych. Czuł się bardzo nieswojo, stojąc przed gmachem galerii sztuki, otoczony wyperfumowanymi paniczykami w kretyńskich perukach i wypomadowanych wąsach, ale to było jedyne, co przyszło mu do głowy. Na szczycie kamiennych stopni prowadzących do świątyni próżności i farby olejnej stało dwóch strażników. Mężczyzna zacisnął pięści. Od tego, czy uda mu się wślizgnąć, zależał stan jego rąk i kilku innych części ciała, do których zdążył się bardzo przywiązać. Odetchnął głęboko i ruszył pewnym krokiem w stronę przestronnych drzwi.
  - Zaraz, a ty to kto? - odezwał się jeden z wartowników.
  - Ja od przesyłki - odparł bez zająknięcia.
  Wąsaty mężczyzna w średnim wieku spojrzał pytająco na swojego towarzysza. Ten wzruszył tylko ramionami.
  - Przesyłki? Jakiej przesyłki?
  Jakiej przesyłki? Jakiej przesyłki?
  - Dla Stephana de Vorta.
  Wąsaty strażnik parsknął, drugi zaś zdawał się nie wiedzieć, o kogo chodzi. Lucien zaśmiał się nerwowo. Czyżby coś pomylił? Czy Stephan de Vort nie był malarzem? Tylko po co miałby kłamać? Mężczyzna poczuł narastającą w nim złość. Złość ukierunkowaną nie tyle na rechoczącego strażnika, nie tyle na tamtego fircyka, przez którego Lucien znalazł się w owej beznadziejnej sytuacji, co na samego siebie. Jak mógł dać się tak porobić? Jak mógł być tak nieostrożny?
  - Stephan de Vort!?
  Lucien obrócił się na pięcie, jakby to jego wołał piskliwy głos. Przed jego oczyma stanął przysadzisty mężczyzna odziany w koszulę z bufiastymi rękawami i wzorzyste pantalony. Na głowie miał przyozdobiony piórkiem kapelusz z szerokim rondem w kolorze, który Lucien nazwałby czymś na kształt przejrzałych malin, na które ktoś chlusnął solidną porcją atramentu. Może gdyby nie poranny incydent, karczmienny zamiatacz podłóg śmiałby się teraz wraz z wąsatym strażnikiem, lecz w tych okolicznościach nie było mu ani trochę do śmiechu.
  - Znasz go?
  - Czy go znam!? Gdyby niebiosa oszczędziły mi tej wątpliwej przyjemności, byłbym najszczęśliwszą istotą na świecie! Żałosna wręcz, desperacka próba wyjścia poza kanon… I po co to!? Trzeba się trzymać klasyki, sztuka nie może być chaotyczna, agresywna! Jak można nazywać się artystą, jak można mieć czelność bluzgać na dobry, nie, nie dobry, wspaniały pejzaż, kurnymi chatami! Kurnymi chatami! I to samemu bazgrząc jakieś esy floresy! To już nie żart, to już nie wstyd... To czysta hańba! A jego gęba… Gęba równie prymitywna, co te bazgroły! „Kupa mięcha”, ha! „Bogacenie się na hołocie”! A co on może wiedzieć? Sfrustrowana szuja kisząca się na poddaszu jakiejś obskurnej meliny. Zresztą, swojego ciągnie do swoich. Może to i lepiej, nie będzie szpecił nam widoku swoją facjatą i swoją parodią malarstwa!
  - Poddaszu meliny? Więc nie znajdę go tutaj?
  - Wielkie nieba, bynajmniej. Ku mojej uldze zwykle szwenda się w pobliżu klasy średniej. Mam nawet tę nieprzyjemność wiedzieć, gdzie dokładnie. Po cóż marnujesz na niego czas?
  - Muszę dostarczyć przesyłkę.
  - Bogowie, byle nie płótna! Równie dobrze mógłbyś je wyrzucić w błoto, a potem…
  - Nie, nie płótna - Lucien próbował jakoś uspokoić rozhisteryzowanego szlachcica, niestety z dość marnym skutkiem. - Czy mógłbyś mi powiedzieć, gdzie dokładnie go znajdę?
  - Mógłbyś? - fuknął fircyk w absurdalnych pantalonach. - A od kiedy my jesteśmy na „ty”?
  Mężczyzna był już zbyt zrezygnowany, by walczyć o choćby strzęp godności.
  - Wybacz, panie.
  - Ma pracownię w Kardanie, przy latarnianej. Skoro już tam idziesz, to przekaż mu ode mnie, że tylko istota o prawdziwie wrażliwej duszy, głęboko związanej z naturą, jest w stanie dostrzec piękno sielankowego pejzażu, ale by to zrozumieć, trzeba najpierw wyczołgać się z rynsztoka!
  Lucien nigdy nie rozumiał zbyt wiele z wywodów artystów, ale im dłużej miał z nimi do czynienia, tym większą niechęcią ich darzył.
  Było już grubo po południu, kiedy mężczyzna dotarł do właściwego rejonu miasta. Nigdy jakoś szczególnie nie włóczył się po dzielnicach, toteż nie wiedział zbytnio, gdzie znajdzie ulicę latarnianą. Część swojego sukcesu zawdzięczając drogowskazom, część mniej lub bardziej rozgarniętym przechodniom, dotarł w końcu do zamkniętej w kleszczach kamienic brukowanej drogi. W bocznej odnodze głównej ulicy nie zastał zbyt wielu ludzi. Podszedł do najbliższego z nich, palącego fajkę dziadka w nieco przetartym płaszczu.
  - Szukam Stephana de Vorta, mam dla niego przesyłkę.
  Podstarzały człowiek spojrzał z powątpiewaniem na jego puste dłonie.
  - To naprawdę mała przesyłka - dodał Lucien, na co starzec wzruszył ramionami.
  - Te drzwi - wskazał kciukiem na wejście tuż obok - i na samą górę. Ale wydaje mi się, że wyszedł.
  Mężczyzna poczuł w żołądku coś na kształt ulgi pomieszanej z ekscytacją. Powstrzymał wpełzający na twarz uśmiech.
  - Nie szkodzi, spróbuję zapukać.
  Skinął głową na pożegnanie i wszedł na śmierdzącą kocimi szczynami klatkę schodową. Wspiął się po skrzypiących stopniach, po drodze mijając kobietę prowadzącą kilkuletniego chłopca w przydużym kapeluszu i pierzchającą przed uzbrojoną w pazury łapą mysz. Gdy dotarł na sam szczyt, z trudem udało mu się zachować spokój. Wziął głęboki oddech, upewnił się, że w pobliżu nie ma żadnych potencjalnych świadków, po czym nachylił się, by obejrzeć zamek. Był to jeden z trudniejszych, ale miał już parę razy do czynienia z podobnymi. Gdy był młodszy, często włamywał się do cudzych mieszkań, grzebał w zabezpieczonych szufladach, myszkował wśród pozatrzaskiwanych skrzyń. Potem mu się znudziło. Nigdy nie odszedł od przywłaszczania sobie cudzych dóbr. Nie potrafił odejść od tego dreszczyku emocji, ale zrezygnował z bardziej spektakularnych przekrętów. Może to trochę na wyrost, ale można powiedzieć, ze się ustatkował. Albo zestarzał.
  Mimo upływu czasu wytrych sam układał mu się w dłoni. Tego się chyba nie zapomina, pomyślał. Wsunął ostrożnie delikatne narzędzie w otwór w drzwiach i zabrał się do pracy. Trwało to dłużej, niżby tego chciał, ale nie potrafił stwierdzić, czy to przez wyjście z wprawy, czy może z powodu szalejącej adrenaliny, czas płynął dla niego inaczej. Kiedy ostatnia zastawka ustąpiła, a cichy szczęk zasygnalizował, że mieszkanie stoi dla niego otworem, Lucien na chwilę zamknął oczy i pozwolił sobie zaśmiać się bezgłośnie. Przez chwilę uwierzył, że to wszystko dobrze się skończy. Wejdzie, zabierze pierścień i nie da sprać sobie gęby. To był dobry plan.
  Wślizgnął się najciszej jak umiał i zamknął za sobą drzwi. Znalazł się w wysokim, przestronnym pomieszczeniu, w całości zawalonym puszkami z farbą, pędzlami, paletami, płótnami i obrazami, zarówno tymi skończonymi, jak i ledwie napoczętymi. Ów rozgardiasz ostudził znacznie jego entuzjazm, musiał się jednak śpieszyć. Szczęście było dziś dla niego wyjątkowo przewrotne, Stephan w każdej chwili mógł wrócić. Lucien zaczął buszować po pomieszczeniu, co ze względu na złożone konstrukcje rupieci stanowiło nie lada wyzwanie. Przetrząsnął szuflady ustawionego pod ścianą topornego biurka, oddzielający łóżko od pracowni regał z książkami, pociągnął za klamkę przeciwległych drzwi, które okazały się zamknięte, a samo rzucenie okiem na zamek wystarczyło, by oszczędzić sobie marnowania cennego czasu na bezskuteczną walkę ze skomplikowanym mechanizmem. Kiedy zbliżył ponownie zbliżył się do biurka, w oczy rzuciło mu się coś, czego nie dostrzegł wcześniej.
  Jego karty.
  Leżały w na tyle równym, na ile pozwalały wyświechtane krawędzie, stosiku. A obok nich znajdowały się trzy inne, niezwykle podobne, lecz zbyt zadbane, by mogły należeć do talii. Lucien wziął jedną z nich do ręki i obejrzał dokładnie. Kartonik przedstawiał wzór, z którego mężczyzna niewiele potrafił odczytać. Sięgnął po następną kartę, lecz zanim jego palce dotknęły gładkiej powierzchni, sparaliżowało go ciche skrzypienie otwieranych drzwi.
  Na krótką chwilę czas zwolnił dla niego gwałtownie. Był tak blisko…

Stephan?
---
1144 PD + 10 P
~Mimma

poniedziałek, 21 stycznia 2019

Adrianna, Ake i Margo odchodzą!

Serca nam się krają, gdy żegnamy jedną z pierwszych członkiń The World of Fiction wraz z jej trzema postaciami. Dziękujemy za wspólnie spędzone chwile na blogu uwiecznione w niesamowicie długich i szalonych opowiadaniach oraz spamowaniu na serwerze na discordzie. Chociaż Napatrzynt i Grzipnoj nie zdołali zawitać w naszym szalonym świecie, mamy nadzieję, że jeszcze kiedyś się pojawią. Będziemy o Tobie i Twoich dzieciach pamiętać.
(A tak na marginesie, dziękuję za cudowne spiski.
/Owca)



Adrianna Linde




Ake




Margo

Administracja

środa, 16 stycznia 2019

Zero Two, Gabriel i Yumeko odchodzą!

  Dzisiaj opuszcza nas kolejna osoba i zabiera ze sobą wszystkie swoje postacie. Tandy, jest nam bardzo przykro z powodu twojego odejścia i będziemy wyczekiwać powrotu. Wszystkie postacie autorstwa Tandy zostają NPC. Powodem opuszczenia naszego bloga jest brak weny i pomysłów. 




~Administracja

sobota, 12 stycznia 2019

Od Silvera (do Ake) "Profesjonalny świecznikowy skrytobójca" cz. 7

  Oba osobniki wpatrywały się w siebie z najwyższym zdumieniem. Szczerze mówiąc, Silver zaczynał mieć poważne wątpliwości, czy kiedykolwiek odnajdzie swój skarb, a tym czasem on sam tu do niego przywędrował. No, przynajmniej częściowo.
  Podczas gdy tak na siebie patrzyli, basior zastanawiał się, czy nie zaatakować lisicy i odebrać jej świecznika siłą, ale zaraz porzucił ten pomysł. Przecież nie chodziło o jeden, a cały worek pozłacanych tworów, a być może ta o to członkini Cieni widziała resztę i będzie w stanie mu pomóc.
Bardzo śmieszne, lisy dbają tylko o siebie.
Kiedy tak bił się z myślami, w oczach nieznajomej zaczęło pojawiać się zniecierpliwienie. Wiedział, że musi w końcu zacząć rozmowę, jednak nadal nie wiedział, jak ma się do tego zabrać, aby pokojowo (w miarę możliwości) załatwić sprawę.
- Skąd masz ten świecznik? - wyrzucił z siebie. Będąc osobnikiem z natury bezpośrednim, Silver nie za bardzo znał się na dyplomacji. 
- Co mam? - zdziwiła się liszka, próbując zerknąć na przedmiot trzymany w pysku, co sprawiało, że wyglądała komicznie. Silver siłą powstrzymywał się, aby się nie zaśmiać. W końcu, wyśmianie dziwnej mimiki nieznajomej raczej nie sprawi, że będzie bardziej skora do pomocy.
- Świecznik. - powtórzył, a gdy samica nadal nie rozumiała, dodał: - To coś, co właśnie trzymasz. - zerknął jeszcze raz na drogocenny przedmiot i skręcił się w środku na widok swojego skarbu w tak fatalnym stanie.
  Tym razem to lisica nie wiedziała, co powiedzieć. Bystre oczy basiora wnet zauważyły niepewność wymalowaną na pysku, a intuicja wyczuła, że lisia wadera zastanawia się, czy powiedzieć mu prawdę.
- Znalazłam. - powiedziała wreszcie, a raczej wymamrotała, patrząc na fakt, że nadal nie wypuściła świecznika z uścisku swoich szczęk. Biały wilk chciał ją poprosić, aby położyła go na ziemię, bo ledwie ją rozumiał, ale uznał, że członkini Cieni może uznać to za podstęp.
- Okej... a nie widziałaś gdzieś może wypłowiałego worka z większą ilością tych rzeczy? - zapytał, a serce zaczęło mu bić mocniej. 
- Nie, a coś się stało? - odparła liszka, tym razem bez cienia wahania. Z Silvera na te słowa jakby uszło całe powietrze. Brał pod uwagę możliwość, że kłamała, ale nawet jeśli, nie ma jej za bardzo jak tego udowodnić, a na teren Cieni nie wejdzie. Na jego korzyść przemawiało tylko to, że wrzosowiska były jednym z niewielu terenów nieoddzielonych rzeką czy chociażby małych strumieniem od terytorium sąsiedniego klanu. W związku z tym, często kręciły się tu lisy i wilki, czasem też, naumyślnie lub nie, wchodząc na terytorium obcych. Parę lat temu, gdy Silver objął władzę, było to źródłem kłopotów i poirytowania zarówno dla niego, jak i Blade'a, ale w końcu obaj władcy, wydaje się, odpuścili sobie i nie wszczynali kłótni międzyklanowych o kilka zagubionych dusz na nieswoim fragmencie pola porośniętego wrzosami. Jedynie, gdy ktoś z Cieni zawędrował w pobliże obozu stacjonującego tuż przy spornym kawałku terenu, zostawał przeganiany. 
  W każdym razie, przeszukanie wrzosowisk nocą było jedyną szansą na sprawdzenie prawdomówności lisiej wojowniczki.
- Nic, po prostu ktoś z obozu ogłosił kradzież i postanowiłem dołączyć do grupy poszukiwawczej. Pewnie zaraz do mnie dołączą. - odpowiedział. Postanowił zataić swoją rangę i miejsce zamieszkania*, by nie wzbudzać podejrzeń. Nie był pewny, czy nieznajoma dała się nabrać, ale kiwnęła głową i zaczęła odchodzić. Pragnął za nią zawołać, by zostawiła biedny świecznik, ale nie mógł.
  Pozostawało tylko czekać na zmierzch.

Ake?

---
+267 PD
~Maggie

*Zwykli członkowie klanów, ze względu na brak wspólnych zgromadzeń i rozległość terytorium znają władców tylko z imienia, zatem w zdecydowanej większości nie znają liderów obcych klanów (a czasem nawet i własnych) z widzenia. Przez wzgląd na bezpieczeństwo przywódcy nie podaje się też, gdzie obecnie zamieszkuje, w związku z tym sąsiedzi nie mają pojęcia o tym i liderzy mogą swobodnie maskować swoją tożsamość.

piątek, 11 stycznia 2019

Od Aniego (do Stephana) "Niecodzienne spotkanie" cz. 5

Po tym, jak mój gość zrozumiał, że nie ma wielkiego wyboru, zdecydował się pojechać ze mną do miasta. Nie dziwię mu się, jestem pewny, że myśli, kiedy by uciec ode mnie, boi się, że go wydam, ale niepotrzebnie. Nie jestem strażnikiem sprawiedliwości, nie wiem, co zrobił, ani kto ucierpiał, a jeśli to nie była osoba, którą znam, to tym bardziej nie będzie mnie to zbytnio interesowało. Okrutne, ale tacy są ludzie, większość z nas nie przejmuje się, gdy dzieje się coś złego, dopóki nie stanie się to w bliskim nas otoczeniu, lub nie będzie dotyczyło kogoś nam bliskiego. A poza tym mam co do niego dobre przeczucia, przynajmniej sądzę, że nie jest do szpiku kości złą osobą.
Nie mogę jednak pozwolić mu też uciec, nie zamierzam go nikomu wydać, ale to byłoby problematyczne, gdyby ukradł mi konia czy coś w tym rodzaju. Mam jednak już plan, jak temu zaradzić. Nie można też zapominać, że jest ranny, moja duma medyka nie pozwoli mi go zostawić na pastwę losu, przynajmniej dopóki nie zregeneruje części sił.
Podczas kiedy ja szybko skończyłem swoje myślenie nad planem i skupiłem się na podziwianiu widoków, Garland cały czas był spięty. Ciągle się rozglądał na wszystkie strony, jakby bał się, że zaraz coś wyskoczy z krzaków. Trochę mi go szkoda, może powinienem mu dać coś na uspokojenie? Chociaż mam wrażenie, że nie ważne, jak bardzo by tego potrzebował, nie zaufa mi na tyle… Trochę mi smutno…
Zostawiłem ten pomysł gdzieś z tyłu głowy i ponownie wróciłem do podziwiania natury. Garland też zaczął powoli zwracać uwagę na inne rzeczy niż miejsca, gdzie może się schować człowiek z kuszą bądź łukiem.
- Nie przejmuj się tym aż tak, gdyby ktoś miał nas zaatakować, już by to zrobił, a jeżeli cię dalej nie przekonałem to kawałek dalej, zaczyna się niezwykle gęsta część lasu, więc nikt się raczej nie pokusi na strzelanie z daleka. - Spróbowałem go jakoś uspokoić, ale patrząc na jego minę, raczej mi się nie udało… Smutek po raz drugi…
Dalej jechaliśmy w milczeniu, aż do wcześniej wspomnianej części lasu, kiedy zobaczył, że nie kłamałem, zaczął skupiać się tylko na bliskim otoczeniu… Chwila, to nie tak miało wyglądać. Spojrzałem na niego i westchnąłem…
Czas nam mijał i nic się nie działo. Kompletnie nic, żadnych rabusiów czy pościgu, od czasu do czasu przylatywały do mnie ptaki, chwilę się z nimi bawiłem, a później one odlatywały, nie powiem, jako kupiec jestem z tego zadowolony, ale… Garland wyglądał, jakby zaraz miał wyjść z siebie, czeka na atak, który nie nadchodzi, sam się wykańcza psychicznie.
- Kawałek dalej będzie mała polana, zatrzymamy się tam, by odpocząć i coś zjeść. - Powiedziałem do niego, ale on tylko skinął głową, nie patrząc w moją stronę… Aż tak bardzo mnie ignoruje? Eh…
Po jakiś dziesięciu minutach jazdy naszym oczom ukazała się polana na poboczu drogi, była wystarczająca, by rozbić obóz i coś zjeść, jak dalej pójdzie nam tak dobrze, to bez problemu dojedziemy jeszcze dziś do miasta. Po zatrzymaniu się zacząłem przygotowywać mały obóz, Garland się chyba obudził, bo zaczął trochę zdenerwowany mi pomagać, przepraszam, ale wyglądało to trochę śmiesznie.
- Smacznego - powiedziałem i zacząłem jeść swój posiłek, Garland też długo nie czekał i zaczął się zajadać, cieszę się, że mu smakuje.
Posiłek minął szybko i przyjemnie, a po zebraniu całego mikro-obozu i jeszcze chwili odpoczynku, ponownie wskoczyliśmy na wóz, choć mój towarzysz trochę się ociągał, kiedy już mieliśmy ruszać, nagle głowa Garlanda opadła na moje ramię.
- Naprawdę, przepraszam, ale jakbyś miał się sam doprowadzać do szaleństwa przez resztę drogi, to nic dobrego by z tego nie wynikło. - Powiedziałem do śpiącego Garlanda, źle się czuję, że musiałem go uśpić, ale już patrząc na jego wygląd, można było stwierdzić, że jego siła mentalna spadła na samo dno. Ułożyłem mu posłanie na wozie i przykryłem kocem. A następnie ruszyłem w drogę.

***

- Wszystko sprawdziliśmy, nie ma problemów i życzymy miłego pobytu i dobrych interesów - powiedział do mnie strażnik po tym, jak sprawdzili mój wóz przed wjazdem do miasta. Dziwne tylko, że…
- Pański kolega ma naprawdę mocny sen, sprawdziliśmy cały wóz, a on dalej śpi - odezwał się strażnik, drapiąc się po głowie. Tak, Garland dalej spał, mogę z ręką na sercu obiecać, że nie dałem mu jakiegoś super mocnego leku, to tylko mocne lekarstwo leczące bezsenność, a fakt, że miało taki mocny efekt, wynika tylko z wielkiego zmęczenia Garlanda.
- Był bardzo zmęczony i choruje na bezsenność, więc zrobiłem mu lekarstwo, jednak nie sądziłem, że będzie na nie aż tak podatny - odparłem z krzywym uśmiechem.
- No cóż, nie zawracam już panu głowy, do widzenia - odpowiedział strażnik i ruszył w kierunku następnego wozu, kiedy nagle odwrócił się w moją stronę. - A właśnie, mogę zapytać o jedną sprawę?
- A co chodzi? - Mam złe przeczucia…
- Widział pan może kogoś podejrzanego? Podobno jakiś przestępca kręci się w tamtejszych lasach - powiedział poważnym tonem.
- Podejrzanego? Hmm… - No pewnie chodzi o Garlanda. - O! Widziałem, jak koń obładowany jukami pędził przez łąki, możliwe, że przestępca spadł z konia, jeżeli moje podejrzenia są słuszne, pewnie dalej się gdzieś tam kręci, ale nie wiadomo jak długo.
- Naprawdę?! - Jego twarz się rozradowała. - Zaraz przekaże informację ludziom odpowiedzialnym za pościg, dziękuję bardzo! - I poleciał.
Wsiadłem na powóz i wjechałem do miasta.

- Przez jakiś czas masz pościg z głowy - powiedziałem cicho to “śpiocha”, który nie spał, od kiedy strażnik zaczął rozmowę na jego temat. 

Stephan?

----
438 PD
Owca

wtorek, 8 stycznia 2019

Od Szczura (do Stephana)
"Jeden wart drugiego
choć obaj pazerni
jak jeden tak drugi
śliskiej pracy wierni" cz. 4

Czarny Łabędź mieścił się w głównej ulicy Złotych Ogrodów, jak powszechnie nazywano część miasta, która podlegała władzy Mistrza Złodziei. Zawsze panował tu zgiełk przeżarty zapachem alkoholu i brzękiem gubionych monet – dla uszu Szczura była to muzyka najwspanialsza. Wobec niej nijak się mieli nawet artyści toczący po ulicach gibkie ciała odziane w barwne wstęgi. Przez usta muzyków skakały pijackie piosnki. Głównym tematem większości były panny i mężatki; które stale łasiły się na cudze łoża. Prozaiczny temat, według Szczura, lecz w tutejszym otoczeniu niewielu potrzebowało wykwintnych utworów do zabawy.
Dźwięki instrumentów ginęły pośród gardeł setek ludzi w tak wymyślnych strojach, że ich widok przywoływał na myśli stado papug w czasie godów. Lśniące aksamity i jedwabie falowały pod ciężarem piór, kamieni i woalek. Pozłacane brokatem rzęsy plątały się w ustach mężczyzn. A skądś docierało głośne zawodzenie naśladujące wycie szakala. Rzadko kto decydował się przyjść bez kostiumu. Można było zatem dostrzec w tłumie zwiewne sylfy, zgrabne rusałki, wielkie pawie, wilkołaki, dusiołki oraz inkuby.
A na szyi każdej z tych nadnaturalnych istot niczym złote węże ślizgała się zgrabna biżuteria. Jej śliczne brzęczenie było jak miód na zszargane uszy i choć Szczur zdołał już tej nocy ograbić Bagscolla z połowy majątku, chętnie znów rzuciłby się w wir pasji. W ryzach trzymała go jedynie świadomość, że zmierzał na spotkanie z człowiekiem, którego umiejętności złodziejskich nie należało lekceważyć, jeśli miało się chociaż za grosz rozsądku.
Za głównym placem, gdzie panował ruch największy, Szczur skręcił w wąski przesmyk między Karmazynową Łuną a Szachownicą. Kilka budynków dalej znajdował się Czarny Łabędź, którego złocista kopuła górowała nad okolicą. U frontu, przed strzelistymi kolumnami z białego kamienia, jak zwykle zbierał się ogrom tłumu spragnionego rozrywki.
Szczur ruszył w stronę bocznego wejścia dla personelu. Na schodach do piwnicy obok zgromadziło się kilku krupierów w czarnych, błyszczących frakach z ogromnymi piórami przyszytymi do rękawów. Paląc tanie cygara i głośno dyskutując, czynili wrażenie niewielkiego stada rozwrzeszczanych wron. Ani trochę nie przypominali łabędzi, toteż najczęściej pracowników Czarnego Łabędzia określano mianem tych pierwszych.
Jeden z mężczyzn rozpoznał Szczura i z zawadiackim uśmiechem uniósł pierzaste ramię na powitanie.
— Wracasz w samą porę! — zawołał niskim, dźwięcznym głosem, który nijak pasował do rechotu wrony. — Właśnie podpisał umowę z Lisami, ma świetny humor!
Szczur bez słowa wyminął grupę roześmianych ptaszysk i jedynie mężczyznę zaszczycił krótkim, nonszalanckim spojrzeniem, jakby musiał zniżać się do poziomu niższej warstwy społecznej. Lecz prawie natychmiast się zreflektował, rozpoznawszy człowieka, którego kilka razy spotkał przy stole do bakarata. Wspólne rozgrywki prowadzili w sposób na tyle się szanujący, że obecnie siebie znosili lepiej niż pozostałych pracowników Czarnego Łabędzia.
— Może na tyle dobry, że pozwoli mnie pochować — odparł lekkim tonem, chociaż wraz z wypowiedzianymi na głos obawami, uderzyła go świadomość, że wkrótce mogą przerodzić się w rzeczywistość. Zignorował nieprzyjemne ściśnięcie w żołądku na myśl o stryczku oraz osobach, których nie chciałby tam wysłać i pofatygował się skinąć na pożegnanie głową, zanim zniknął w sieni.
Już od wejścia uderzył Szczura zapach tytoniu zmieszany z wonią drogich, damskich perfum i oparami opium. Ogień żwawo tańczył w gazowych lampkach, przecinając złocistymi łunami ciemnoczerwone ściany i doskonale wypolerowane, czarne kafle na podłodze. Było zbyt jasno dla oczu Szczura, lecz zacisnął szczęki, nie czekając, aż się przyzwyczai do światła i ruszył przed siebie.
Przemknął wąskim korytarzem dla służby. Wyminął główny hol skąpany w odcieniach czerni, bieli i złota, gdzie pomiędzy rozciągniętymi na kanapach gośćmi, eleganckim krokiem lawirowali kelnerzy. Na tacach nosili kryształowe kieliszki i butelki z winem, aby umilić czas oczekiwania na miejsca przy stołach. Aż przyjemnie się robiło na oku, gdy z wręcz magiczną gracją przelewali alkohol między naczyniami, nawet pomimo doczepionych do czarnych fraków piór. Tańczyły przy każdym ruchu jak łabędzie skrzydła w chmurach, stąd nie lada wyzwaniem było ich opanowanie. W każdym geście jednak z łatwością czynili wspaniałą ucztę dla wielbicieli estetyki i tańca.
Szczur również zaczynał jako jedno z tych ptaszysk. Posada ta uchodziła za iście uwłaczającą wśród przestępczej świty Mistrza Złodziei, więc nigdy się nie przyznał, że to pierw od Wron uczył się poruszać bezszelestnie i z lekkością godną ptasiego puchu na wietrze. Podążył dalej. Wszedł po schodach na piętro. Tutaj panował przyjemny półmrok rozpędzany jedynie przez samotne świece na świecznikach przybitych do ciemnoczerwonych ścian. W doskonale wymierzonych odstępach pomiędzy drzwiami wisiały portrety poprzednich właścicieli kasyna, którzy zerkali z pogardą na wędrującego leniwie Szczura.
Według plotek starszych pracowników jeszcze kilkadziesiąt lat temu to miejsce nie było Czarnym Łabędziem, a Gniazdem Srok. Podobno słynęło z najtańszych dziwek i obrzydliwych krupierów, którzy nie potrafili zapewnić rozrywki nawet na przeciętnym poziomie, a oszustwa wypaczyli z wszelkiej sztuki i piękna. Powiadają, że dopiero czasy Mistrza Złodziei okazały się czasami świetności tej niegdyś zawstydzonej własnym upadkiem rudery. Szczur nie do końca w to wierzył. Znał możliwości swojego nauczyciela i wiedział, że był do tego zdolny, skoro podporządkował sobie całe Złote Ogrody, ale prostszym rozwiązaniem wydawało się puścić odpowiednie języki i czekać, aż same stworzą legendy o żebraku, co władcą się stał.
Szczur skręcił w korytarz po lewej. Prawie całkowicie panowała tu ciemność. Wszystkie świece wypaliły się kilka godzin temu i pozostał tylko jeden samotny język ognia, który słabo migotał na małym, drewnianym stoliku obok lustra. Szczur, przechodząc koło niego, zgasił płomyk jednym ruchem ręki. Palce z przyjemnością wchłonęły nową ciemność.
Przystanął przed drzwiami na końcu korytarza, które wyraźnie odmalowywały się nawet w ciemności. Przez kilka minut przepełnionych jedynie ciszą wpatrywał się w cień przed sobą. Choć od niepamiętnych czasów tworzył razem z nim jedność, tutejsze mroki wywoływały w nim poczucie niepokoju, a płynąca od nich energia zdawała się pożerać skórę Szczura aż do kości. Zacisnął dłonie w pięści i nabrał powietrze w płuca dla otuchy, po czym naparł na drzwi.
Otworzyły się z cichym skrzypnięciem, ukazując skromny w wielkości pokoik zupełnie różniący się od wykwintnego klimatu Czarnego Łabędzia. Po jasnych, kremowych ścianach tańczyły wesołe ogniki w żelaznych lampkach gazowych i świecach. Ich blask wpadał w słaby cień rzucany przez regały wypchane po brzegi książkami i mapami. W kącie stał metalowy kwietnik z wysuszoną paprocią. Drewniane panele skrzypiały wdzięcznie przy każdym kroku, zdradzając nawet eteryczną naturę Szczura. Zawsze czuł się tutaj bardziej człowiekiem niż zjawą, jakby kruszec, z którego zbudowano ściany w tym pomieszczeniu, wysysał z niego całą kwintesencję.
Mężczyzna siedzący za grubo ciosanym biurkiem poruszył się nieznacznie i podniósł wzrok znad dokumentów, gdy Szczur bezszelestnie zamknął za sobą drzwi. Leniwie poprawił opadające na nos okulary, po czym niedbałym gestem ręki pozwolił mu się zbliżyć, lecz Szczur, zgodnie z nauką nabytą wśród Wron, nie skorzystał.
Człowiek, który nigdy nie widział Mistrza Złodziei, nie zdołałby odgadnąć, że został nim okrzyknięty ten chudy, pomarszczony mężczyzna wyglądający na wiek, w którym wypada zacząć szukać miejsca do pochówku. Miał jednak przedziwną czerń w tych pozornie zmęczonych i otoczonych purpurowym sińcem oczach, która nie pozwalała nawet głupcowi powierzyć mu swego zaufania. Stosowny dystans był wręcz konieczny, aby nie zawisnąć głową w dół.
Z głośnym westchnieniem wyprostował się na krześle, leniwie omiatając znudzonym wzrokiem rozłożone na blacie papiery. Błyszczącymi od wielkich sygnetów palcami, które pokrywała gęsta siateczka fioletowych żyłek, zastukał kilka razy w drewno, zanim westchnął po raz drugi. Nie zaszczycając Szczura spojrzeniem, sięgnął do szuflady z boku. Wyciągnął z niej cygaro oraz paczkę wypalonych w większości zapałek. Nie spieszył się, gdy powoli obrócił ją w dłoni i nie spieszył się, gdy szukał całej główki pośród dziesiątek sczerniałych od ognia. Znalazłszy idealną, wreszcie odpalił cygaro, a resztą płomienia nakarmił knot świecy stojącej w rogu biurka.
Nie była wcale potrzebna, ponieważ panowało tu tyle światła, że Szczur już czuł się, jak mysz wciśnięta pod miotłę. Tradycji jednak musiało stać się zadość. Ezar nigdy nie odmawiał sobie drwin z Wron, a zwłaszcza z jego faworytów.
— Nie sądziłem, że postąpisz tak… — zaczął i zamilkł na chwilę, szukając odpowiedniego słowa. — Głośno. To raczej nie w twoim stylu. — Zaciągnął się dymem.
— Mogłeś uprzedzić, że będę miał konkurenta.
— Jednego? Spodziewałem się co najmniej trzech. — Ezar obrzucił Szczura znudzonym spojrzeniem i dmuchnął dymem prosto w jego stronę, jednak szara chmura rozczepiła się po całym powietrzu w gabinecie, zanim do niego dotarła. Próbując zachowywać się naturalnie, Szczur założył ramiona na piersi i zacisnął zęby, aby nie dać ujścia irytacji.
— Kpisz sobie ze mnie?
— Jestem raczej zawiedziony, synu. Za bardzo się rozleniwiłeś.
— A ty za bardzo sobie schlebiasz. Ptaki to nie kundle. Nie utrzymasz ich na smyczy. Pewnie nawet nie zauważyłeś, kiedy kilka srok przewinęło się między wronami — odrzekł Szczur, siląc się na spokój w głosie, choć wewnątrz gotował się od gniewu. Ezarowi nie umknęło, że z całej siły wbił palce w ramię.
— Zważaj na słowa, synu. Chociaż jesteś gryzoniem pośród ptaszysk, nie chciałbym przyłapać cię w przebraniu jednej z tych srok. — Uśmiechnął się, ukazując obrzydliwe, zżółkniałe zęby i pogłębiając zmarszczki pod oczami. Ze wpadającym pomiędzy nie cieniem przypominał przez chwilę potwory z bajek, którymi straszy się dzieci przed snem.
— Kradnę z głową.
— Może i z głową. — Westchnął ciężko i odruchowo przejechał dłonią po wyłysiałym czole. Na starość zostały mu tylko zsiwiałe, przerzedzone włosy dookoła czaszki, które najczęściej zaczesywał tak, aby wydawało się, że jest ich więcej niż w rzeczywistości. — Ale głowa bez wiedzy. Gdybyś naprawdę chciał się zorientować w sytuacji, wiedziałbyś, że Bagscoll wplątał się w kupiecką intrygę i teraz jak nie tuzin siedzi mu na ogonie. — Przerwał, aby zaciągnąć się dymem z cygara. — Nasz klient nie jest jedynym, który chce jego głowy.
— Zatem ode mnie jej nie dostanie. Jestem złodziejem, nie katem.
— Twoje poczucie moralności mnie zadziwia, synu. — Ezar zmarszczył krzaczaste, siwe brwi. — Mam zatem rozumieć, że misja zakończyła się fiaskiem?
— Nieoczekiwanym zwrotem akcji — poprawił go Szczur, powstrzymując się przed nerwowym przestąpieniem z nogi na nogę. Starał się brzmieć na opanowanego, nie miał wiele do stracenia, wszak już był w beznadziejnej sytuacji.
— Niedobrze, synu, bardzo niedobrze. — Pokręcił głową z niezadowoleniem i zgarbił się na krześle z cygarem w ustach. W pomieszczeniu zapanowała ciężka cisza przerywana jedynie przez chrapliwy oddech Ezara, gdy nabierał i wypuszczał dym z płuc. Szczur czekał cierpliwie, wpatrując się w drwiący z niego płomień świecy na biurku. Cienie tańczące pomiędzy regałami z każdą chwilą wydawały się rozjaśniać i uciekać spod palców. Nie miał, gdzie zniknąć. Łaska zjaw go opuściła. — Sądziłem, że po ostatniej wpadce już więcej mnie nie zawiedziesz. — Westchnął z przesadzonym dramatyzmem.
Ezar rzadko sięgał po przemoc, zatem Szczur już dawno przestał się obawiać, że pewnego dnia któryś z jego tęgich darmozjadów wywlecze go za nogi z Czarnego Łabędzia i wychłoszcze aż do utraty przytomności. Jego reputacja również nie mogła ulec zniszczeniu, ponieważ Ezar za bardzo cenił sobie dobre imię swojej przestępczej świty. Szczur spiął się jednak na wspomnienie ostatniej zwalonej roboty. Mistrz Złodziei wiedział wszystko. Wiedział również, gdzie szukać rodzin każdej ze swoich wron i wiedział, co mogłoby im zaszkodzić.
Wstał z krzesła, wciskając cygaro do popielniczki. Zaczął się leniwie przechadzać dookoła pomieszczenia, a każdy krok stawiał z niebywałą gracją oraz lekkością, o jaką było trudno, a szczególnie człowiekowi w jego wieku. Z dziwną dokładnością poprawiał książki na regałach, świece porozstawiane dookoła i obrazy na ścianach. Jako Mistrz Złodziei, wydawał się doskonale bezbłędny w każdym ruchu. I to tak bardzo przerażało Szczura, chociaż czuł ekscytację, gdy patrzył na poczynania Ezara. Nieustannie dążył do osiągnięcia tej samej fascynującej perfekcji. Wtedy wróci do swego mistrza i odpłaci mu się pięknym za nadobne.
— Synu — podjął znów Ezar, splótłszy ręce za plecami. — Zgarnąłem cię z ulicy, kiedy przymierałeś z mrozu. Nakarmiłem. Ubrałem. Wyuczyłem profesji i wychowałem jak swojego. — Krążył dookoła Szczura, udając w głosie żal i smutek. Był doskonałym aktorem. Nagle Mistrz Złodziei zmalał do rozmiarów zmęczonego życiem staruszka. — A ty mi się tak odpłacasz? — rzekł tonem zakrawającym prawie na rozpacz, którą można porównać do rozpaczy ojca po stracie dziecka. Wrócił na miejsce za biurkiem i już nie tak perfekcyjnym, wręcz starczo nieporadnym gestem przysunął do siebie plik dokumentów. Spojrzał na Szczura. Prawdopodobnie, gdyby nie znał Ezara, uwierzyłby, że naprawdę pragnie dobra dla swoich wron. — Niezwykle mi przykro, synu, lecz aby nauczyć cię odpowiedniego zachowania, zmuszony jestem podwoić twoją miesięczną ratę spłaty długu. — Zanurzył czubek pióra w atramencie i starannie napisał kilka słów na pustej kartce. — I niestety muszę doliczyć spłatę odszkodowania. Chyba że jesteś w stanie unormować ją teraz? — przerwał, zerkając pełnym drwiny wzrokiem na Szczura, lecz on milczał. I milczał tak przez następne dwie minuty, dopóki Ezar go nie przerwał. — Tak myślałem.
Znów zapadła ciążąca na ramionach cisza. Wślizgiwała się pod płaszcze i przenikała przez ubrania, aby wtopić się w skórę.
Przeklinał Ezara z głębi najgorszego cienia i życzył cholerze, aby w nocy zeżarły go szczury. Czekał, dopóki starzec nie wyprostował się znad dokumentów, zaszczycając Szczura jadowitym spojrzeniem, w którym roiło się od wyższości i pychy. Z tajemniczym uśmiechem sięgnął w stronę świeczki, po czym zgasił płomień palcami.
— Oby więcej takich sytuacji nie było — rzekł.
Szczur odwrócił się w stronę drzwi bez słowa ugody ani pożegnania, jedynie w myślach poprzysiągł kolejną już zemstę za każdą trutkę dla niego zostawioną. Położył dłoń na klamce, lecz przed wyjściem powstrzymał go zimny ton Ezara:
— Synu...
Niechętnie skierował wzrok w jego stronę i zajrzał prosto w spowite otchłanią oczy. Ezar skinął ostrzegawczo głową, a brzmienie jego głosu stało się jeszcze groźniejsze, gdy znów powtórzył to jedno, upokarzające słowo:
— Synu.
Szczur nie silił się nawet na piękne, złodziejskie ruchy. Z dużą dozą niechęci podszedł do Ezara i przyklęknął na jedno kolano obok krzesła, na którym siedział. Przyjął pomarszczoną dłoń ciężką od sygnetów we własną i z udawanym ukorzeniem oparł na niej czoło. Obrzydzenie do siebie samego przyprawiło Szczura o odruch wymiotny, więc czym prędzej odszedł, ale przedtem skupił w sobie całą siłę i pomimo napierającego zewsząd światła, zmusił jeden z cieni, aby strącił świecę z biurka. Świecznik zabrzęczał głośno, gdy uderzył o podłogę, zagłuszając cichy trzask zamykanych drzwi.


Przemknęło mu przez myśl, że powinien dokładniej sprecyzować, co miał na myśli przez „po zmroku”. Znudzony zatoczył miedzianą monetą między palcami i kolejny raz spojrzał na zegar wiszący na przeciwległej ścianie. Westchnął ciężko i nie siląc się na uprzejmości, zgrabnym ruchem położył nogi na stoliku, co nie umknęło piersiastej, ale niezbyt urodziwej córce gospodarza.
Stali goście Ostatniego Grosza często powiadali, że jej czasem wypadało bać się bardziej niż jej ojca. Szczur nigdy temu nie zaprzeczył, wszak nie raz widział, jak podczas pijackich bijatyk awanturnicza natura córy świetnie się sprawdzała. Kobieta na moment przerwała wściekłe szorowanie ścierą blatu za barem i spod ciemnych, krzaczastych brwi posłała Szczurowi karcące spojrzenie. Wolał nie przykuwać niczyjej uwagi sprzeczkami, więc zignorował jej nieuprzejmość i udawał, że jest zafascynowany obserwowaniem młokosów rozgrywających partyjkę pokera przy stole obok.
Ostatni Grosz był mało popularną gospodą, która od niecałych dwóch lat zagrzewała miejsca na jednej z ulic uważanych za terytorium neutralne. Niewtajemniczeni rzadko zerkali w jej stronę przez brak szyldu i nazbyt pospolity wygląd z zewnątrz, który ginął w morzu dziesiątek takich samych zarzyganych i oplutych aż po same okna karczm. Opinią nie cieszył się szczególnie serdeczną, podobnie jak atmosferą, lecz na miano speluny nie zasłużył, zwłaszcza że zazwyczaj nie gościła tu zgraja pijaczyn ani narwanych hazardzistów. Ot skromny, wysunięty na margines zakątek z w miarę przyzwoitą obsługą i piwem, które nie smakowało skwaszonymi szczynami aż tak bardzo.
Szpiedzy Ezara również rzadko się tu kręcili, Szczur jednak bywał na tyle często, że mógł mówić o dobrych kontaktach ze stałymi bywalcami. Gdyby jego koledze przyszło do głowy knuć przeciw umowie między nimi, miał pewność, że będzie bezpieczniejszy. Odruchowo rozcapierzył palce w skórzanej rękawiczce. Przebiegł opuszkami po ostrzu noża wciśniętego za pas, jakby upewniał się, że szczęście go dziś nie opuści. Potrzebował tych pieniędzy i nie miał zamiaru z nich rezygnować. Każdy grosz czynił go bliższym odejścia od długu.
Przeklęty Ezar.
Zwrócił głowę w kierunku wejścia do karczmy, gdy nienaoliwione zawiasy zaskrzeczały niewdzięcznie, a drzwi z hukiem wparły do środka. Przez próg przecisnął się porywisty wiatr niosący w falach zgniłe liście i jesienny ziąb poprzetykany nocną wilgocią. Zaraz za nimi wtoczył się mężczyzna w czarnym płaszczu.
Jego strój wydał się Szczurowi zbyt elegancki, jak na odwiedziny w karczmie i zbyt porządny, aby zakładać go w taką pogodę, lecz wszystko było niczym w porównaniu do szmaragdowego szala z misternie wyszytym wizerunkiem pawich piór.
Gość z impetem trzasnął drzwiami, zanim ogień w palenisku zdążył prawie całkiem zgasnąć. Córka karczmarza, nie przerywając szorowania blatu, rzuciła przybyłemu mężczyźnie jedynie krótkie, niezbyt uprzejme spojrzenie i splunęła prosto na blat, aby rozetrzeć ślinę ścierą. Najwyraźniej było to nie w smak gościowi, bo wzdrygnął się nieznacznie i Szczurowi nie umknął wykwitły na jego twarzy grymas przerysowanego obrzydzenia.
Przez moment przypominał rozkapryszonego smarkacza nad misą taniej zupy, lecz gdy wyprostował się z dumnie uniesioną głową, ten obraz znikł bezpowrotnie. Powiódł rozleniwionym wzrokiem po gospodzie, jakby w ten sposób wyrażał należną mu wyższość nad bandą mało kurtuazyjnych szumowin. Zapewne nie przegapił czujnie śledzących go co najmniej kilku par oczu, jednak słusznie to zignorował i skrzyżował spojrzenie ze wciśniętym za stół pod ścianą Szczurem. On zaś był pewien, że dostrzegł w ciemnych oczach kolegi okrutny cień pogardy. Mimowolnie uśmiechnął się pod maską, nie był to bynajmniej uśmiech sympatyczny, ale i jadu mu zarzucić się nie dało, wszak potraktował ten gest jako przyjemne wyzwanie na koniec dnia. Dla odreagowania stresu związanego z Ezarem.
Mężczyzna wygładził fałdy szarej kamizelki, po czym teatralnym gestem zdjął skórzane rękawiczki ze smukłych, zręcznych dłoni i powolnym krokiem ruszył w stronę Szczura, który uważnie obserwował jego ruchy. Był nie tyle ostrożny, ile zaciekawiony. W posiadłości Bagscolla ten człowiek wydawał mu się zwykłym opryszkiem, jakich niemało w Avfallen, lecz teraz nie potrafił odgadnąć, z kim ma do czynienia.
— Sądziłem, że działasz w pojedynkę — rzekł mężczyzna, przysiadając się do Szczura i poluzował trochę węzeł szala. Z bliska wyglądał jeszcze gorzej.
— Tylko wtedy, gdy moi przyjaciele nie stanowią wyzwania. — Skinął ironicznie głową, parodiując przesadnie uprzejmych arystokratów, którzy mieli to do siebie, że lubili wyglądać na pięknych, ale ich myśli po miłym przywitaniu bywały wyjątkowo obrzydliwe. Zsunął kaptur płaszcza z głowy, lecz nóg z blatu zdjąć nie raczył.
— To dla mnie zaszczyt, słyszeć, że jestem dla ciebie wyzwaniem. — Uśmiechnął się drwiąco i wyprostował plecy, nie opierając ich o niewygodne, drewniane oparcie.
— A dla mnie zaszczyt tytułować cię moim przyjacielem. Mam nadzieję, że po zakończeniu spotkania tego zaszczytu nie stracę.
— Zatem pozwól, że dam ci przyjacielską radę. — Z nieodgadnionym uśmiechem zakręcił na palcu sygnetem, który Szczur natychmiast rozpoznał. Zacisnął zęby, dusząc wspomnienie upokorzenia, jakie zakiełkowało w nim, gdy niesłownie pieczętowali chwilowy sojusz. — Rozumiem, że nosisz tę maskę, żeby się nie wyróżniać. Przykro mi, ale to tak nie działa. Może sprawdziłaby się lepiej na balu przebierańców.
— Nie, mój drogi kolego, ona nie służy mi kamuflażem. Ludzie mają wiedzieć.
— Nie jesteś zbyt skromny.
— To dobrze, mamy ze sobą coś wspólnego.
Zdawało się, że trafił w czuły punkt towarzysza, jakby wyjątkowo brzydził się utożsamianiem z jednym z tych niewiele wartych rabusiów wychowanych na ulicy. Szczur dostrzegł nieznaczny cień irytacji i oburzenia na twarzy mężczyzny, zniknął jednak tak szybko, jak się pojawił, gdy odzyskał rezon.
— Nie jestem szczurem. Nie wychowałem się w kanałach — rzekł z pogardą w głosie, zarzucając zamaszystym ruchem brzydki szal na ramię.
— Co to za różnica? I tak wszyscy w nich żyjemy. — Szczur wzruszył ramionami.
Człowiek mógł mieszkać nawet w pałacu, lecz to wcale nie wykluczało, że w ukryciu przed ciekawskimi spojrzeniami gnił po cichu w ściekach zbudowanych z niespełnionych marzeń, przerośniętych ambicji i zmarnowanego potencjału.
— Kto w nich żyje, ten żyje — odparł mężczyzna po dłuższej chwili milczenia, dalej tocząc sygnet Bagscolla w palcach. Szczur starał się nie wpatrywać w wielki, czerwony kamień, który cudownie błyskał w nikłym świetle płomyków w lampach gazowych. Nie zamierzał nikomu dawać satysfakcji ze swoich słabości.
— No tak, można jeszcze nie żyć. — Założył ramiona na piersi i wygodniej usadowił się na krześle.
— Nie sądziłem, że jesteś taki inteligentny, kolego. — Mężczyzna udał zaskoczonego.
— A ja nie sądziłem, że istnieje na tym świecie człowiek na tyle głupi, żeby założył tak paskudny szal.
— Wypraszam to sobie — oburzył się mężczyzna. — To najnowszy projekt Diccusa Pavisa.
Szczur o mało nie zachłysnął się powietrzem, gdy usłyszał, z jaką czcią ten człowiek wypowiadał tak krzywdzące imię. Nigdy nie rozumiał rodziców, którzy w podobny sposób nazywali swoje dzieci i jeszcze się nimi chwalili.
— Wybacz, ale nie będę rozmawiał o modzie z facetem, który nosi buty na wysokich obcasach — rzekł, odzyskawszy panowanie nad głosem, chociaż wciąż w gardle kotłował mu się śmiech. Towarzysz zmarszczył brwi, uważnie przyglądając się Szczurowi.
— Co ty knujesz? — spytał, po czym pochylił się nad stołem i oparł łokcie na blacie.
— Nie ufasz mi? — Głos Szczura rozbrzmiał teatralnym dramatyzmem uzupełnionym o bolesną żałość histeryzującej gąski na wieść zdrady kochanka.
— Zaufanie to przedmiot handlu. Nie stać cię na nie.
— Gdy mi dasz moją część nagrody, może będzie mnie stać.
Mężczyźni przez chwilę mierzyli się wzrokiem niczym dzieci wojujące na spojrzenia. Chociaż dookoła rozbrzmiewały rozmowy lekko wciętych gości, Szczur miał wrażenie, że panuje nieprzenikniona cisza gotowa przerodzić się w burzę. W myślach chwytał za nóż ukryty za pasem i jednocześnie odliczał, ile czasu zajęłoby mu dosięgnięcie do najbliższej lampki gazowej, a ukradkiem koncentrował się na cieniach zgromadzonych w kątach gospody.
Nagle mężczyzna parsknął cicho i wstał z krzesła. Z kieszeni płaszcza wyciągnął sakiewkę, po czym z przyjemnym brzękiem pieniędzy położył ją na stole. Szczur jeszcze przez chwilę wpatrywał się czujnie w towarzysza, lecz kiedy ten obdarzył go jedynie litościwym, drwiącym uśmiechem, przysunął sakiewkę bliżej siebie.
— Wiesz, że jeśli kantujesz, to może się dla ciebie źle skończyć? — zagadnął niby pogodnym głosem Szczur, odwlekając moment poluzowania szpagatu w sakiewce. Mężczyzna prychnął pogardliwie.
— Ty też mi nie ufasz.
— Wolę się upewnić, że wyjdziemy stąd jako przyjaciele — odparł i wyjątkowo leniwym ruchem rozwiązał szpagat. Zadowolony uśmiechnął się pod maską, gdy złaknione bogactwa oko, nasyciło się widokiem pieniędzy.
— Miło się z tobą pracowało — zagaił mężczyzna i jeszcze raz zarzucił szal, a do nozdrzy Szczura dotarła silna woń drogich, męskich perfum. — Pozostaje mi tylko życzyć spokojnej nocy. Oby szczury ci jej nie zakłóciły. — Uśmiechnął się zgryźliwie, odwracając w stronę wyjścia.
— Tobie życzę bezpiecznego powrotu do domu. Oby ci się obcasy nie połamały — odpowiedział z cieniem uśmiechu w oczach. — I jeszcze jedno. — Szczur zatrzymał mężczyznę, zanim odszedł od stolika, po czym wyciągnął zza płaszcza drugi sygnet skradziony Bagscollowi i rzucił mu prosto w ręce. — Niech to będzie moja przyjacielska porada. Kup sobie ładniejszy szalik.
Wymieniwszy ostatnie spojrzenia i niezbyt uprzejme skinięcia głowami, mężczyzna wyszedł z gospody, a Szczur pomyślał, że miło było chociaż raz spotkać kogoś, kogo po zakończeniu współpracy wciąż będzie mógł tytułować przyjacielem.


Koniec wątku, dziękuję za super przygody <3

----
1829 PD + 15 P
Owca

niedziela, 6 stycznia 2019

Od Karo (do Morrigan) "...wtedy słyszę czyiś śpiew" cz.5

  Nie wiem co we mnie wstąpiło. Od czternastego roku życia byłem aseksualny po tym jak jedna dziewczyna mnie wystawiła. Wtedy właśnie zacząłem zabijać. Dziewczyna nie odwzajemniała mojego uczucia. Szybko dostałem ciosa w twarz, co było jawnym sygnałem, że nie mam tego kontynuować. Odsunąłem się od dziewczyny, chwyciłem za paczkę fajek i wyskoczyłem przez okno. Nie zauważyłem, że byłem we własnym domu, ale ok. Przywołałem Gołąba, a ten szybko przyleciał na me ramię. 
  - Witaj, przyjacielu - powiedziałem do Gołąba.
  Ten zaskwierczał, a ja wyciągnąłem papierosa. Zapaliłem go swoją super długą zapałką. Nagle przede mną pojawił się ten sam Łysy. W ręce miał swoją laskę.
  - Żarty sobie ze mnie robisz?! - krzyknął.
  - O co ci chodzi? - zapytałem.
  - Nie udawaj! Wiem, że zabrałeś te informacje! - krzyknął znów i zamachnął się swoją laską. Znowu walka... 
  - Sorry, ja już z tym skończyłem! - powiedziałem parując cios. Nagle Łysy kopnął mnie w klatę, a ja runąłem ziemię. Coś wbiło mi się w rękę, na którą się spojrzałem i ujrzałem krew. Wtedy poczułem coś dziwnego, napływ mocy. Spojrzałem na ręce, a te promieniowały czymś fioletowym, w dodatku miały szpony.
  - Co to jest?! - krzyknął (znów).
  Nagle w gościa runął Gołąb. Podbiegłem do Łysego i zapodałem mu ciosa w brzuch. Padł na kolana, wyciągnąłem laskę z jego ręki. W rękojeści był ukryty sztylet, który wpadł w moje ręce. Przebiłem jego serce srebrnym szpikulcem, a ten upadł. Wykrwawił się, a ja w kałuży krwi zobaczyłem swoje odbicie, które nie wyglądało jak ja... Cały "skafander" momentalnie zniknął. Wróciłem do chaty, przez to samo okno, przez które wyszedłem. W moim domu nadal była dziewczyna, która spała, bo jednak nieźle się nawaliliśmy.

Morrigan?
---
134 PD
~Mimma

Od Antoniego (do Venus) "Zagubiona"

*Godzina piąta rano*

Czarnowłosy siedział przy swoim ulubionym stoliku w kącie baru ze swoim nowym zleceniodawcą. Tym razem nie chodziło o zabójstwo, tylko o kradzież. Brat zleceniodawcy miał mieć dziś sprawę w sądzie. Sędzia będzie szedł do sądu między godziną 6:00, a 6:45. W torbie powinien mieć teczkę z dowodami obciążającymi oskarżonego. Zadaniem czarnowłosego było wykradnięcie owej teczki podczas drogi do sądu i następne przyniesienie jej do zleceniodawcy przed 14:00. Antoni wziął zaliczkę i powoli wyszedł z baru. Usiadł na ławce z gazetą w mniej więcej połowie drogi i zaczął czekać. Po zaledwie godzinie na ulice miasta zaczęły wychodzić tłumy ludzi, co stanowiło mały problem w wykonaniu zadania. Shadow przez to będzie musiał wykonać zadanie bardziej skrycie niż planował. Po kilku kolejnych minutach oczekiwany sędzia pojawił się na widoku. Czarnowłosy powoli wstał z ławki i trzymając gazetę, powoli udał się w jego kierunku. Przeszedł obok niego i szybkim ruchem ręki delikatnie wyciągnął teczkę z jego torby i szybko schował pod płaszcz, by ten tego nie zauważył, po czym się oddalił. Z każdym metrem przyspieszał coraz bardziej, aż do marszobiegu, żeby podejrzenia nie poszły w jego stronę, gdyby sędzia-debil skapnął się, że nie ma papierów. Mężczyzna trochę zwolnił dwie ulice dalej przy rynku. Jeszcze było dużo czasu, więc postanowił dokupić kilka rzeczy na kolejne zlecenie, na które miał umówić się za tydzień. Gdy przechodził przez zakręt obok ratusza, wpadła na niego jakaś rozpędzona blond-włosa dziewczyna. Przewróciła się, a ten pod wpływem wstrząsu wypuścił teczkę spod płaszcza. Dziewczyna patrzyła w jego stronę lekko przestraszona, a ten wyciągnął rękę w jej stronę i pomógł jej wstać.
- Mogłabyś następnym razem patrzeć, gdzie idziesz?

Venus?
~Yay, udało się coś napisać ^^ 
Spokojnie, jeszcze się rozkręce.

----
137 PD
Owca

Podsumowanie eventu świątecznego

Hej hej, wprawdzie event skończył się w tamtym roku, ale z tego powodu, iż trzeba było wykonać ładne dyplomy dla uczestników podsumowanie pojawia się dopiero dzisiaj. Może w takim razie od razu przejdźmy do rzeczy.

Na sam początek dziękujemy wszystkim osobom za udział - otrzymają one obiecane P oraz dyplomy, które zostaną wywieszone w "Kąciku Osiągnięć". Niestety, biorących udział nie było za wielu, aczkolwiek cieszymy się, że zainteresowały się eventem nawet osoby spoza bloga.
Tu drobna uwaga - zmieniłyśmy punktację za Finna do 25 P z powodu tego, iż postanowiłyśmy go ukryć i zaszyfrować zagadkami, które miały dość wysoki pozom trudności (*patrzy na Owieczkę*).


sobota, 5 stycznia 2019

Od Venus (do Adrianny) "Odsuń się daleko" cz.2

  Bar, przychodzi się tu, żeby się nachlać, zyskać odwagę czy raczej podnieść poziom swojego debilizmu lub tak jak ja po prostu posiedzieć i pooglądać otaczające społeczeństwo. Ale mam wrażenie, że patrzę od tej gorszej strony. Rozglądałam się po przebywających w lokalu osobach. Niby nic szczególnego. Barman zmęczony życiem i znudzony przecierając kufle wysłuchiwał kolejnej fascynującej, ale widocznie nie dla niego, historii. Parka liżąca się gdzieś z boku. Nawaleni faceci pod stołem, na stole, obok stołu. W skrócie: dużo ludzi. Duchota panująca w pomieszczeniu byłaby nie do zniesienia, ale leciutko chłodnawy miodek wszystko balansował. Miejsce pod ścianą prawie perfekcyjne, tylko trochę daleko do wyjścia. Z doświadczenia, opowieści innych czy też nadgodzinowej pracy mojej wyobraźni, bo standardowo wtedy, kiedy jest potrzebna, to się nie odzywa. Zerknęłam w kufel lekko kręcąc jego zawartością. Mało. Niby alkohole czy inne tego typu pierdoły do mnie nie pasują, ale jedno trzeba przyznać - smaczne. Po pomieszczeniu roznosi się dźwięk otwieranych co chwila skrzypiących drzwi, a raczej dźwięk musi się przebić przez panujący w barze gwar. Chwile potem pomiędzy klientami przeciskała się czarnowłosa, wysoka dziewczyna. Nic nie zamówiła. Przedarła się miedzy tłumem do stolika w rogu niedaleko miejsca, w którym stałam. Była sama, usiadła wciskając się w ścianę jakby była ona jej jedynym, niezastąpionym przyjacielem. Jej wyraz twarzy wskazywał na to, że życia niczym księżniczka z bajki to ona nie posiada. Postanowiłam podejść, może pogadać. Zawahałam się przez chwile, ale lekko przybrałam odwagi przez działanie alkoholu w mojej krwi. Przysiadłam się do niej, odstawiłam swój kufel na drewno. Odgarnęłam przeszkadzające kosmyki moich jak zwykle irytujących włosów i już chciałam coś powiedzieć, ale mój niefart i niezdarność znów postanowiły się ujawnić. Strąciłam kufel. Jego złocista zawartość wydostała się poza naczynie i wylądowała na sukience nieszczęsnej nieznajomej. Dziewczyna gwałtownie wstała.
  - P-przepraszam! - była widocznie zdenerwowana. - Wybacz, wybacz - ciągle powtarzałam. W końcu otrząsnęłam się z lekkiej paniki w którą wpadłam i już opanowania ogarnęłam plan naprawy swojego błędu. Wyjęłam zapałki odpaliłam jedną. - Nie ruszaj się teraz.
  - Co, czemu? Co ty chcesz zrobić?! - pytała zdenerwowana i lekko podniosła głos.
  - Po prostu się nie ruszaj, osuszę ją. - wskazałam na mokrą plamę na sukience. Zebrałam płomień z drewienka i przeniosłam jego cienką warstewkę na wilgny materiał. Ten powoli przestawał być mokry, a w okół zaczął roznosić się przesłodzony zapach z palonego miodu. Czułam na sobie zdziwione ale i pomieszane ze zdenerwowaniem spojrzenie dziewczyny. Gdy skończyłam suszyć materiał przeszłam wzrokiem na twarz dziewczyny. Na moich policzkach pojawiły się zaczerwienienia spowodowane zażenowaniem.
  - Moje pierwsze wrażenie nie wyszło najlepiej... - odezwałam się cicho i z lekko opuszczonym wzrokiem. - Więc może zacznę jeszcze raz jestem Venus. Przepraszam cie jeszcze raz.

Adrianna?
---
216 PD
~Mimma

Od Venus (do Karo) "Patrząc w gwiazdy" cz.4

  Zaczęłam reanimację. Odchyliłam głowę Yakuzy, by udrożnić jego drogi oddechowe, dodatkowo w międzyczasie przyśpieszałam regeneracje prawdopodobnej przyczyny niefortunnego stanu mężczyzny. Po niecałej minucie Karo odzyskał oddech, jego organizm pracował już w całkowicie poprawny sposób. Czarnowłosy odzyskał przytomność. Nadal leżąc na ziemi brał głębokie oddechy. Po chwili podniósł się do siadu i z przytłumieniem próbował rozgarnąć się w sytuacji. Trudno mu się dziwić, jego serce na chwilę stanęło, a do tego zaczął się dusić. Ciężko przy tym zachować jasność umysłu. Nadal łapiąc głębokie oddechy, Karo powoli się uspokajał. Rozgoniłam gapiów krótkim "Wszystko już w porządku". Zdobyłam szklankę z wodą i wróciłam do mężczyzny. Przykucnęłam do siedzącego wciąż na ziemi Karo i podałam mu przedmiot z bezbarwną cieczą.
  - Jak się czujesz? - zadałam pytanie z troską w głosie.
  - Łeb mnie boli. A tak to dobrze. - odburknął.
  - Pokaż. - Przeszłam za niego i odgarnęłam włosy. Po analizie stwierdziłam, że to nie jest nic poważnego mimo, że upadek wydawał się być opłakany w skutkach. Przyłożyłam dłonie do czarnych włosów. Rana utworzona przez upadek powoli zaczęła się sklepiać. Następnie jako pamiątka po bolesnym na pewno spotkaniu z podłogą został tylko strup. 
  - Coś jeszcze?
  - Nie.
  - To dobrze. Uważaj na siebie nie zawsze będę obok - powiedziałam z głupim wyszczerzem na twarzy. Pomogłam mu wstać.
  - To co? Dług spłacony mogę spadać. No to pa niezdaro
  - Kto to mówi... - syknął.
  - Ja się przynajmniej nie zabijam. - pomachałam mu jeszcze na pożegnanie, po czym wyszłam z baru. Nocne niebo przyozdabiały połyskujące gwiazdy. Z westchnięciem powróciłam do wcześniej przerwanej wędrówki. Patrząc w gwiazdy poznawałam nową okolice. Ciekawe czy jeszcze kiedyś się spotkamy?

Wątek zakończony.
---
129 PD
~Mimma

Od Sfory (do Karo) "A złoto toczy się w krąg - z rąk do rąk" cz. 6

Skulił się mocniej pod ścianą, gdy wstrząsnęła nim fala obrzydzenia. Podciągnął kolana pod brodę, a dłońmi zasłonił oczy, aby nie widzieć krwi rozlewającej się strumieniem po drewnianym podłożu. Stale słyszał jednak obrzydliwe charczenie mordowanych mężczyzn poprzeplatane z krzykami rozpaczy, gdy ból rozdzierał ich ciała na kawałki. Niedaleko upadło truchło, chwilę potem rozbrzmiał przyprawiający o mdłości chrzęst łamanych kości. Ktoś wrzasnął przeraźliwie, aż Sforze zadzwoniło w uszach. Błagał, aby to był jedynie zły sen.
Powóz zatrzymał się z silnym szarpnięciem, mocniej wgniatając Sforę w deski. Z zewnątrz docierały krzyki woźniczych, którzy wydawali sobie szybkie polecenia. Kazali chwytać za kusze, bełty, uważać na jeńców i nie dać się zabić. Coś szczęknęło, coś stuknęło, coś zabrzęczało. Kłódka opadła.
Zacisnął mocniej powieki, próbując powstrzymać się od płaczu. Oparł czoło o zimną ścianę i walczył z potwornymi dreszczami. Nie był już dzieckiem. To wstyd płakać – nawet po cichu; ukrywając się w kącie przed oczami ludzi. Płakali jedynie słabi, a słabych zawsze zjadali silniejsi, więc jeśli chciał przeżyć, musiał ukryć głęboko w sobie wszystkie słabości i zachowywać się jak prawdziwy mężczyzna. Otworzył jedno oko, lecz na widok czyjejś gałki ocznej tuż u stóp, pisnął jak dziewczynka. Mocniej przycisnął plecy do ściany. Wręcz modlił się, aby drewno pochłonęło go w całości i nie pozwoliło oddychać. Skomlał żałośnie. Wydarte z gardła dźwięki ginęły w pobojowisku agonii.
Usłyszał głośne skrzypnięcie zawiasów podczas otwierania drewnianych skrzydeł do powozu. Potem zabrzmiał brzęk metalu i chrzęst naciąganych cięciw w kuszach. Parę strzał śmignęło z głośnym świstem i groty wbiły się w ścianę, obok której Sfora zwijał się w kłębek. Zawył przestraszony, nerwowo drapał połamanymi paznokciami w drewno pod nim. Zaciskał mocno oczy, aby nie widzieć, kiedy i jego przeszyje śmierć, a ból rozpromieni się w całym ciele.
Kulił się jeszcze długo po tym, jak w powozie zapanowała cisza i słychać było tylko gwizd wiatru szalejącego pomiędzy szczelinami drewnianego wozu. W nozdrza wciąż kuł go paskudny swąd ludzkich wnętrzności oraz wymiocin, lecz nie swoich. Tym razem udało mu się utrzymać żołądek na wodzy.
— Nie maż się. — Usłyszał niski głos Karo stojącego na drugim końcu wozu.
Wzdrygnął się przestraszony, ale szybko skarcił się w myślach za tę słabość i zacisnął wychudłe dłonie w pięści. Uchylił powieki, próbując unikać patrzenia na martwe ciała porozrzucane po całym powozie. Wystarczyła mu sama świadomość, że otaczają go posiekane na plasterki trupy. Prawie natychmiast złapał przenikliwe spojrzenie Karo. Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach, a umysł objął paraliżujący strach, lecz usilnie starał się przybrać równie poważną minę, co on. Zapewne Sfora nie wyglądał nawet w połowie tak groźnie, chociaż żywił dziecinną nadzieję, że przynajmniej można go potraktować poważnie.
— Tak lepiej — powiedział wreszcie Karo po długiej chwili milczenia. Sfora odniósł wrażenie, że ciśnienie w powozie raptownie opadło i wszystko stało się trochę lżejsze do zniesienia, nawet panująca dookoła śmierć.
Podparł się o jedną ze ścian i z trudem stanął na chwiejnych nogach. Kręciło mu się w głowie od szoku, jednak zmusił mięśnie do ruchu. Zaczął zastanawiać się, w jaki sposób ominie porozrzucane dookoła kończyny, jednak mężczyzna nagłym gestem ręki kazał mu się zatrzymać i sam podszedł bliżej.
— Najpierw trzeba zdjąć te łańcuchy, młody — rzekł, podrzucając w dłoni klucz zabrany głównemu celnikowi, a w jego głosie zabrzmiała wyraźna kpina, która oburzyła Sforę do tego stopnia, że zawarczał gardłowo z irytacji. — Mogę cię tu zostawić, jeśli sobie życzysz — mruknął gniewnie.
Dla własnego dobra Sfora zdecydował się zamilknąć, lecz wzrok odwrócił jak obrażona trzpiotka i fuknął cicho pod nosem. Po chwili usłyszał tylko głośne westchnięcie, a wraz z nim nadszedł cudowny szczęk puszczanych kajdan. Ogromna ulga wstąpiła mu na skronie, gdy metal opadł z brzękiem na podłogę, a zaczerwieniona skóra wreszcie przestała piec.
— Teraz możemy uciekać — powiedział Karo, ruszając po zwłokach w stronę wyjścia z wozu.
Sfora zawahał się i przełknął narosłą w gardle gulę. Pot wstąpił mu na kark, gdy niepewnym krokiem podążył przed siebie, uważając, aby nie nadepnąć na części ciała. Dłonią zasłaniał usta, a wzrok skupił na rozplątanych sznurówkach w za dużych butach. Żołądek w najlepsze tańcował kankana i Sfora nie sądził, aby wytrzymał dłużej w tym pogorzelisku.
Ledwo przytomny dotarł do wyjścia i zeskoczył na chwiejnych nogach w piach. Może ze szczęścia, może z nadmiaru wrażeń zakołowało mu się w głowie, zarył kolanami w ziemię, straciwszy równowagę. Mimo to od razu poczuł się lepiej. Świeże powietrze wpadło z impetem w szczypiące od smrodu oczy. Oddech złapał pełną piersią. Pierwszy raz w życiu dziękował za jesienny chłód i wiatr pachnący żywicą, przez które jeszcze parę dni temu szczękał zębami i kulił się po kątach.
Znajdowali się w środku gęstego lasu iglastego. Sfora go nie znał, ale podejrzewał, że nie mogli odjechać za daleko od miasta. Czas, jaki upłynął, odkąd zostawili za sobą głośny zamęt i wielki hałas przeludnionych uliczek, wynosił nie więcej niż półtora godziny. Powrót na pieszo zajmie dłużej, ale Sfora nie miał zamiaru narzekać, pragnął jak najszybciej wrócić do swoich psów, choć wciąż czuł się osłabiony przez uprzednie wydarzenia.
Z trudem podniósł się z piachu i uczynił krok w przód pełen determinacji. Szczęście wypełniło przekrwione oczy i językiem smakował słone powietrze.
Nagle ktoś rozwiał nadzieję Sfory. Złapał za kołnierz kurtki, po czym poderwał z ziemi.
— Lady Madeline dobrze zrobiła, że posłała mnie razem z tymi idiotami. W obecnych czasach większość najemników nie potrafi nawet zasznurować sobie buta. — Tuż obok ucha usłyszał chrapliwy, nosowy głos nieco przypominający rechot ropuchy. Sfora zaskomlał, próbując wyszarpnąć się z uścisku wysokiego, patykowatego mężczyzny. — Nie wspominając o upilnowaniu byle dzieciaka i byle przestępcy — dodał po chwili z wyraźną pogardą w spojrzeniu. Patrzył na umorusaną twarz Sfory, który nieudolnie kłapał szczękami jak wściekły pies. Wyglądał bardziej komicznie niż groźnie. — Obrzydlistwo — skwitował krótko, po czym rzucił chłopca prosto w kałużę błota z boku drogi. Pełnym lekceważenia gestem poprawił równo ścięte kosmyki blond włosów i elegancki, skórzany kaftan, po czym sięgnął do kieszeni po dwa wielkie sztylety. Spojrzał wyzywająco na Karo. — Ty również nie wyglądasz na kogoś wartego uwagi, ale skoro lady Madeline życzy sobie waszej obecności w laboratorium, jestem skłonny zadbać o bezpieczny transport towaru.
Mężczyzna odepchnął się butem od ziemi, wystrzeliwując do przodu jak hart na polowaniu. Szerokie plecy napięły na skórę ubrania i żyły wstąpiły na chudą szyję. Dźwięczny syk ostrzy zabrzmiał, gdy broń starła się z bronią. Karo sprawnie zablokował szarżę i odepchnął mężczyznę do tyłu, po czym zaatakował cięciem prowadzonym od biodra wzdłuż piersi. Drasnął jedynie kombinezon. Mężczyzna odskoczył do tyłu, nim Karo zdążył pchnąć całe ostrze. Zgrabnie przewinął się pod nim i sztyletem ciął bok.
Sfora przełknął ślinę, podnosząc się z błota.
Mężczyzna odsunął się na bok, ukradkiem dłonią sięgnął do kieszeni po małe noże do rzucania. Zamachnął się nimi, celując prosto w Karo, lecz on uniknął ataku, a ostrza wbiły się w ziemię za nim. Ruszył na mężczyznę, a Sforze przerażenie stanęło w piersi, gdy dostrzegł, jak noże do rzucania unoszą się nad ziemię i zaczynają wirować niczym śmiertelny deszcz ze stali.
Krew w żyłach chłopca szumiała mocno, zagłuszając wszystko dookoła. Serce tłukło o żebra w niewyobrażalnie szybkim rytmie, natomiast oddech zdawał się nie nadążać w jego szaleńczym tańcu. Czuł, że drży, pot zaś wstępuje na rozgorączkowane skronie i wpada w rzęsy sklejone od błota oraz płaczu.
Dopiero co uciekł z wozu przeklętego rzeką krwi. Dopiero co udało mu się zrzucić metalowe kajdany i nabrać świeżego powietrza w płuca. Nie wróci tam. Nie wróci! Nie da sobą pomiatać jak głupim szczenięciem! Nie da się znowu zakuć w żelazo i służyć jak niewolnik! Nie da się! Nikt go nie pogoni miotłą! Nie pozwoli sobą wycierać żwiru ani murów! Nie utraci więcej krwi na rzecz uciechy ludzi nieskorych do litości!
Nie pomyślał o Karo, gdy rzucał się w szaleńczą ucieczkę w głąb lasu, uprzednio chwytając w kruchą dłoń kuszę i kilka bełtów porozrzucanych dookoła niej. Nie było mu szkoda człowieka, który dwa razy ocalił mu życie i nie czuł wyrzutów sumienia, gdy zostawiał go samego. Chociaż Sfora miał na karku lat tyle, co kot napłakał, mógł już mówić z doświadczeniem starego człowieka, jaka nieopłacalna wartość skrywała się pod altruizmem.

Koniec wątku, zgodnie z życzeniem. ;)

----
659 PD + 5 P
Owca

Od Sfory (do Bastiana) "I na co to wszystko?"

Otworzył szeroko oczy na widok srebrnej figurki wilka z pięknie lśniącymi rubinami w zagłębieniach na oczodoły. Dumnie wypięta pierś i naprężone do granic możliwości łapy wykonano z tak niesamowitą starannością, że wydawały się wręcz prawdziwe, a śliczne refleksy słońca tańczyły po gładkiej powierzchni masywnego grzbietu i żłobieniach imitujących futro na ogonie. Figurka stała wyeksponowana na jednej ze skrzynek tuż za plecami sprzedawcy. Dookoła niej rozłożono kolorowe, haftowane chusty i kilka innych, bardziej tandetnych ozdóbek z drewna albo brązu.
Sfora, oczarowany małym cudeńkiem, nie zauważył, że otworzył z zachwytu buzię. Dopiero silne szturchnięcie i krótkie przekleństwo kogoś, komu wszedł pod nogi, boleśnie sprowadziło go na ziemię. Sfora szybko zszedł ze środka uliczki i powrócił do swoich fantazji o pełnym brzuchu po sprzedaniu figurki jakiemuś amatorowi sztuki.
Ukradkiem spojrzał na sprzedawcę zajętego rozmową ze starszymi kobietami. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną z parą w łapie, więc Sfora mógł obawiać się nie tyle przyłapania, ile połamanych kości. Przełknął głośno ślinę.
Dzisiaj już mu się oberwało od dwa razy. Najpierw od tęgiego gołowąsa, którego matkę obrobił z kiczowatego drzeworytu za kilka miedziaków. Na szczęście zdążył tylko kopnąć go między łopatki, zanim Sfora zebrał się z ziemi, sypnął podrostkowi piachem w oczy i zniknął w tłumie przekupek. A za drugim razem pogonił go zrzędliwy staruch przy straganie z biżuterią za skromny naszyjnik z bursztynami, jednak wtedy udało mu się wyjść bez szwanku. Tylko dłoń zrobiła się czerwona od pasa.
Sfora zaczął trochę żałować, że pozwolił dumie wziąć górę i zgodził się na głupi konkurs złodziejskiego fachu. Jakby byle wygrana w zabawie o to, kto ukradnie więcej gniotów, miała coś zmienić w jego życiu. Skoro jednak się zobowiązał, wypadało dotrwać do końca. Chociażby dla satysfakcji z głupich min reszty, kiedy zaskoczy ich wszystkich umiejętnościami nabywanymi, odkąd tylko stał się bezdomny. Dzieciak z ulicy nie musiał być gorszy od dzieciaka z domu i wciąż czuł się wielce urażony, że rówieśnicy bezczelnie go wyzywali.
Zacisnął chude dłonie w pięści i nabrał powietrze w płuca dla dodania sobie otuchy. Kątem oka zerkną na sprzedawcę, aby upewnić się, że wciąż prowadzi rozmowę z klientami, po czym bezszelestnie prześlizgnął się za stragan. Przykucnął, rozglądając się nerwowo dookoła. Jakiś starszy mężczyzna oglądał malowane chochle, obok kłóciły się dwie kobiety, a po drugiej stronie uliczki płakała mała dziewczynka. Nikt nie zwrócił uwagi na Sforę. Nieco zachęcony po pierwszym powodzeniu, sięgnął po figurkę, a kiedy jego palce zetknęły się z chłodną powierzchnią, pierś napełniła się parszywą dumą oraz dziecięcą radością.
Obrócił się na pięcie, lecz zrobił to tak szybko i nieostrożnie, że nie zauważył stojącej z boku kobiety i wpadł na nią. Zaskoczona krzyknęła krótko, cofając się o krok do tyłu. Nieszczęśliwie zahaczyła czerwonym trzewikiem o leżącą na ziemi belę drewna i z impetem wpadła prosto w piach. Odruchowo złapała się obrusu na kramie obok, a razem z nią poleciał gliniany dzban. Przerażony Sfora stał jak słup soli pośrodku chaosu i wpatrywał się głupio w kobietę. Minęła chwila, zanim zorientował się, że wszystkie oczy są zwrócone w jego stronę. Również oczy kramarza.
— Ty pieprzony sukinsynie! — zawołał niskim, ochrypłym głosem i szybciej niż Sfora mógł się tego spodziewać, wybiegł zza swojego stoiska. W ostatniej chwili udało mu się zacisnąć dłoń na nadgarstku chłopca, który szczekał niemożliwie. Prawie udało mu się wskoczyć między ludzi. Tak niewiele brakło. — Kraść się zachciało, co? Złodziejom takim, jak ty obcina się łapy. Dostaniesz za swoje, głupi bachorze. — Siłą wyrwał Sforze wilczą figurkę i odstawił ją na stoisko. Na chwilę odwrócił się, żeby zawołać do niejakiego Gilberta, aby go zastąpił.
W tym czasie Sfora próbował wykorzystać chwilową nieuwagę kramarza. Gryzł, kopał, bił i warczał. Wciąż jednak nie mógł się wyrwać. Był zbyt słaby w stosunku do dobrej setki żywej wagi.
— Przestań się szarpać, farfoclu, bo pożałujesz — warknął wściekle mężczyzna, po czym pociągnął chłopca w stronę najbliższej komendy strażniczej.
Wydało się, że nie tylko on miał koszmarne nieszczęście. Na miejscu znajdowało się jeszcze kilka innych dzieciaków, z którymi założył się rano o to, kto jest najlepszy w złodziejskim fachu.
I na co mu to wszystko było?

Bastian?

----
332 PD
Owca

środa, 2 stycznia 2019

Od Stephana (do Luciena) "Pod Wyuzdaną Służebnicą" cz.2

  Cyprian Clarives siedział za sfatygowanym biurkiem z twarzą zwróconą do ściany. Zdobiący ją obraz autorstwa Stephana pokryty był warstwą kurzu, spod której nachalnie wyzierała kompozycja złożona z dynamicznych, diagonalnych linii i barwnych plam o organicznej, niemal enigmatycznej formie.
  – Co robisz? – rzucił nagle w powietrze.
  Stephan świadomie zignorował ostrzeżenie słyszalne w głosie ślepca.
  – Sprzątam – odpowiedział, z czułością przecierając pokryte werniksem płótno i prostą, drewnianą ramę. - Mógłbyś czasem sam coś wokół siebie zrobić.
  Cyprian jak zawsze zareagował na to złośliwym śmiechem.
  – Przecież wiem, że i tak wytrzesz ten swój cholerny bohomaz, a przy okazji całą resztę.
  Tym razem zwrócił uwagę na ton głosu ślepca, ale zareagował raczej gniewem niż troską. Od mężczyzny czuć było spirytusem. Cyprian nie robił już nic poza piciem.
  – Ciągle tylko chlejesz.
  – A ty ciągle dajesz dupy. I jeszcze komuś za to płacisz. – Powstrzymał się przed splunięciem na starą, drewnianą podłogę, która skrzypiała wściekle przy każdym kroku. – Gorzej prosperującej dziwki świat nie widział. Wstyd mi za ciebie.
  Stephan zgrzytnął zębami, ale kontynuował czynność. Cyprian od zawsze gardził luksusami. W końcu był skrytobójcą, a nie jakąś „anagogiczną kurwą” jak zwykł nazywać swego przyszywanego syna. Pieniądze, których w czasach swej świetności zarabiał wcale nie mało, wydawał większości na broń. Stephan zaś, po niezliczonych niewygodach, jakie musiał znosić w czasach wczesnej młodości... Życie degenerata było ciężkie. Myśl, że nareszcie posiada różne rzeczy, nawet jeśli nie sprawiały mu już większej radości, przynosiła ulgę, jakby była balsamem na niewidoczne rany. Czasami, gdy przebiegał dłońmi po miękkich tkaninach albo przerzucał pierścienie w poszukiwaniu tych, które mógłby założyć, ogarniał go dojmujący smutek. Przypominał sobie, jak ojciec przeklinał tych, którzy robili zabawki dla swoich synów.
  – Cham – wymamrotał pod nosem jak syn, który boi się gniewu rodzica.
  – Straciłem wzrok, a nie słuch.
  Fakt, poza piciem Cyprian podsłuchiwał jeszcze wszystkie możliwe rozmowy, a często nawet płacił swoim dawnym informatorom, oczywiście za pieniądze, które dawał mu Stephan. Stracił wzrok, ale nie dawne przyzwyczajenia.
  – Niedługo będę musiał wyjechać na jakiś czas – rzucił wreszcie. Z trudem przeszło mu to przez gardło.
  – A ja? – zapytał po chwili milczenia Cyprian. – Co będzie ze mną?
  Stephanowi zjeżyły się włosy na głowie. Pijacy zawsze wypowiadali słowo „ja” w taki dziwny sposób. Spojrzał na ślepca, powtarzając sobie, że ten człowiek jest jego przyjacielem... jego jedynym przyjacielem.
  I ojcem bądź co bądź.
  – A co ma być? – zapytał. – Zostawię ci pieniądze, poproszę tego chłopca, Fyna, by do ciebie zaglądał. Lubi cię. Moje pieniądze też lubi. Drogę do „Wyuzdanej Służebnicy” znasz na pamięć. Mogę też poprosić Telyn, by cię odwiedzała.
  – Nie chcę dziwek.
  Stephan rozsunął ciężkie, stare kotary w brunatnym kolorze, otworzył okna, z których odłaziła biała farba, by wpuścić do zatęchłego pomieszczenia nieco świeżego, chłodnego powietrza.
  Oboje usiedli na niskich zydlach, przy zniszczonym niskim stole. Zza okna, z dołu, dobiegały odgłosy ulicy. Cyprian otulił się wełnianym kocem, Stephan zaś wolał drżeć w chłodnym, zimowym powiewie. Podsunął przyszywanemu ojcu kawałek chleba i pieczony kaczy udziec, które kupił na pobliskim targu. Do ciężkiego, cynowego kubka nalał wody.
  W milczeniu obserwował, jak ślepiec spożywa posiłek. W takich sytuacjach albo dzielił z nim smutek, albo dyskretnie wycofywał się ze starego mieszkania i pozwalał mu cierpieć w samotności. Po śmierci Lyanny Clarives Stephan czuł się w tym miejscu jak natręt. Już nawet nie próbował rozśmieszać ojca – nie potrafił już cieszyć się prawdziwie. Zaś po utracie wzroku smutek Cypriana spadł w przepaść żalu i pijaństwa.
  Starzec pociągnął łyk z kubka, po czym uderzył nim o blat.
  – Pieprzyć wodę. Piwa.
  – Powstrzymałbyś się chociaż przy mnie przeklęty moczymordo.
  – Ty przy mnie nie przestajesz zachowywać się jak stara lafirynda. Piwa.
  Z głośnym westchnieniem Stephan usiadł na drewnianym parapecie, który zajęczał cicho.
  – Widzisz, nawet wzdychasz jak stara lafirynda. I wyłaź z tego okna. Za moich czasów w witrynach siadały kurwy w poszukiwaniu klientów. Dajże mi tego piwa.
  – Nie kupiłem.
  Gdzieś na pobliskim rynku przeraźliwie głośno wydarł się sprzedawca ryb.
  Cyprian już więcej nie upomniał się o napitek. Zamiast tego jakby nigdy nic zaczął rozmowę o najróżniejszych sprawach: ostatnich plotkach dotyczących ponownego mariażu najbogatszego w okolicy lorda Redtho, o zastępcy Vamara, którego zżerało syphilis i bandzie kandydatów na jego stołek, o woźnicach klnących tak, że nawet żołnierz by się zarumienił. I jędrnych, miękkich w dotyku, pachnących piersiach Telyn.
  Potem po prostu siedzieli razem. Będą dziś siedzieć tak długo, aż znów poczują się ze sobą nudno i bezpiecznie.
  Gdy zapadł zmrok, Stephan zebrał swoje rzeczy i ruszył w kierunku drzwi.
  – Wychodzę.
  – Kiedy wrócisz? – spytał Cyprian, wbijając puste, nieruchome oczy w ścianę pokrytą wyblakłą, odklejającą się gdzieniegdzie tapetą.
  – Jak... Nie wiem. Jak wykonam zlecenie.
  Stephan przekręcił klamkę w drzwiach. Przez chwilę stał w progu, wbijając wzrok w oblicze ojca; wydawał się znękany. Zawsze uważał go za człowieka zdecydowanego, silnego, teraz jednak wydał mu się stary i niepewny. Cyprian Clarives wycierpiał wiele, ale najdotkliwsze rany odniósł na duszy. Poczuł nagły przypływ litości.
  – Nie martw się.
  – Idź. I zapłać dług w „Wyuzdanej Służebnicy”.
  Niczym już nie różnił się od ulicznego żebraka. Jednym słowem potrafił budzić gniew, drugim otwierać duszę.

***

  Wyszedł pochylony na sypiący gęsto śnieg, zacisnął zęby, żeby nie szczękały z zimna, bądź z nerwów. Sam nie wiedział. Zimowy zmrok otulił całe miasto granatową aurą, rozświetlany jedynie okazyjnie ciepłem starych latarni. Pomarańczowe łuny rozpraszały dywany śniegu i mokre, błotniste chodniki. Cisza absolutnej nieruchomości. Nawet w „Wyuzdanej Służebnicy”, z której zawsze dochodziły krzyki i dźwięki bijatyk, teraz panował błogi, niepokojący spokój.
  Jak wiele gospód na obrzeżach Pirytu, wielkiej dzielnicy zubożałej kasty społecznej, „Wyuzdana Służebnica” była zbiorowiskiem wszelkiego rodzaju robactwa. Podłoga wyłożona starymi, wyślizganymi od tysięcy buciorów dechami skrzypiała przenikliwie przy każdym kroku, a sufit znajdował się tak nisko, że wysocy mężczyźni musieli pochylać głowy, przechodząc pod mosiężnymi, topornymi żyrandolami, w których paliły się leniwie i smrodliwie łojowe świece. Gospoda była prawie zawsze zatłoczona, pełna podejrzanych, czasem niebezpiecznych typów, lecz dziś świeciła względnymi pustkami, emanowała sennym spokojem. Z mieszanką ulgi i obrzydzenia wsunął do ciepłego, cuchnącego wydalinami ludzkiego ciała i kwaśnym piwem wnętrza, bez zwłoki kierując się do kobiety z pasją czyszczącej stare, wyszczerbione kufle. Stanał przy ladzie, wyrzucając z siebie niewyraźne powitanie.
  – Pan to za Cypriana, ta?
  Stephan skinął tylko głową, rozglądając się nerwowo. Nie chciał, by grupa ludzi kojarząca go z Cyprianem wciąż się rozrastała. Po co w ogóle pytała, skoro przychodził tu co najmniej raz w miesiącu od kilku lat.
  Z niesmakiem zapłacił należny, z resztą całkiem wysoki jak na taką spelunę dług. Właścicielka patrzyła na niego natarczywie, lekko przechylając głowę.
  Odwrócił wzrok, omiatając spojrzeniem zebrane wewnątrz towarzystwo. Banda brudnych, zarzyganych obwiesiów, jakiś wielki drab z poobijaną facjatą tępawego osiłka i rozczochrany blondyn rozkładający karty przy jednym z opustoszałych stołów.
  Ze świstem wciągnął powietrze; coś zatrzepotało w jego piersi.
  Skąd?!
  Mężczyzna grał talią unikatowych kart wykonanych litografią samego Vincenta Axhelma. Wszędzie rozpozna ten dynamizm rysunku, agresywną, na pierwszy rzut oka przypadkową kreskę, ale po głębszej analizie z chaosu wyłaniała się przemyślana pod każdym względem, absolutnie perfekcyjna kompozycja.
  Do kurwy nędzy! Nie gra się dziełem sztuki przy piwie za pięć miedziaków.
  Skrytobójca z wysiłkiem uspokoił oddech, odwrócił się momentalnie do właścicielki i uśmiechnął, najserdeczniej jak potrafił. Doskonale zdawał sobie sprawę, że każde, choćby nawet przeciętne wino jest za drogie, by serwować je bywalcom „Służebnicy” i że prawdopodobnie mają jedynie wstrętnego, rozwodnionego bełta, mimo to postanowił spróbować.
  – Zawsze się raduję – odezwał się z zadziwiającym zdecydowaniem – gdy mogę ponownie oglądać pani czarujący uśmiech.
  Skończony idioto.
  Kobieta posłała mu tylko zmęczone, pogardliwe spojrzenie.
  – Co podać?
  Stephan odchrząknął, wyprostował się.
  – Najlepsze wino, jakie pani ma.
  – To samo co zawsze.
  Westchnął cicho; o ladę brzęknęło złoto. Kobieta spojrzała chciwie na pięć złotych monet z wybitymi na awersie wężami owiniętymi wokół mieczy. Odwróciła się na pięcie i zniknęła za drzwiami. Usłyszał ożywioną dyskusję, która po chwili przerodziła się w kłótnię. Przez moment nasłuchiwał ich stłumionych głosów ginących za barierą drzwi. Kobieta wróciła równie gwałtownie, co zniknęła, trzymając w dłoni butelkę wina. Wciąż wściekła postawiła ją na ladzie, ponownie chwytając za szmatę.
  Schłodzone fernorskie czerwone. Może być.
  – Idealne. Jest pani wspaniała.
  – Coś jeszcze? – zapytała, wyciągając spod lady cynowy kubek.
  – Dwa poproszę.
  Podała jeszcze jeden i wróciła do czyszczenia kufli kawałkiem wysłużonej ściery.
  – Dziękuję – wymamrotał. Kobieta machnęła ręką z niesmakiem.
  Uśmiechnął się do niej, ujął w dłoń wino i cynowe naczynia, po czym skierował się do stołu, przy którym siedział wątpliwy właściciel unikatowej talii. Tasował karty, układał w tylko sobie znane kombinacje. Jego dłonie żyły własnym życiem – poruszały się szybko i zwinnie, bez śladu senności i apatii reszty ciała właściciela. Cokolwiek je napędzało, drzemało w środku i działało z niewymuszoną elegancją wielu lat praktyki.
  – Można się dołączyć? – zapytał.
  Nie czekając na przyzwolenie, usiadł naprzeciwko mężczyzny, nalewając wina. Przez chwilę obserwował go z nieukrywaną fascynacją. Blondyn najwyraźniej z trudem wyrwał się ze swoistego transu, w jakim znajdowali się często ludzie namiętni bądź słabi na umyśle. Po chwili podniósł wzrok i powiódł nim po intruzie. Już znacznie trzeźwiej zebrał karty i odłożył je na bok.
  – Napijesz się ze mną? – zapytał Stephan, z trudem skupiając wzrok na twarzy siedzącego naprzeciwko mężczyzny. Karty niemal syczały gorąco i kusząco.
  Ten spojrzał kątem oka na właścicielkę, po czym z ociąganiem odpowiedział:
  – Nie mam pieniędzy, więc nie, nie napiję się.
  Stephan uśmiechnął się mimo woli, przesuwając po stole kubek z winem.
  – Przychodzisz do karczmy bez pieniędzy?
  – Pracuję tu.
  Skrytobójca spojrzał z powątpiewaniem na jego zmęczoną życiem postawę, na talię kart spoczywających spokojnie na wilgotnym, drewnianym blacie.
  – Pracujesz...
  – Goście byli łaskawi zająć się dziś sobą sami. – Skinął głową w kierunku zaległych pod stołami pijaków, którym towarzyszyły równie pijane, dość obrzydliwe odgłosy, po czym bez większego skrępowania wychylił zawartość podsuniętego mu naczynia.
  Skinął głową, gdy czerwona ciecz ponownie zalśniła w kubku.
  – To co, rozdasz?
  – Co ktoś taki jak ty robi w miejscu takim jak to? – burknął, tasując wprawnie wysłużone karty.
  Stephan przyłożył kubek do warg, dając sobie chwilę na namysł.
  – Tu, w Pirycie, są najlepsze folusznie w mieście. Byłem zamówić kilka płócien. Są znacznie tańsze niż...
  – Jesteś krawcem?
  – Nie, jestem malarzem. Stephan de Vort. – Wyciągnął dłoń, niby przypadkiem obracając ją tak, że światło świec odbiło się kilkoma refleksami w złotych pierścieniach zdobiących jego smukłe palce.
  Przez chwilę, nieco zbyt długo i nieszczególnie grzecznie, blondyn przyglądał się biżuterii i odzieniu Stephana, po czym uścisnął dłoń.
  – Lucien.
  Stephan ujął podane mu karty, ze skrywanym zachwytem podziwiając odbite na nich, dopracowane w każdym detalu grafiki.
  Lucien mrukliwie poinformował, że będą grać w iursę.
  Pracownik śmierdzącej karczmy grający w iursę?
  Podstępny charakter tej gry zawierał się w braku sztywnych zasad. Nie stanowiły niezmiennej podstawy, lecz były kolejnym ruchem wewnątrz gry, kolejną kartą, której należało użyć. A przez to iursa stawała się wiernym odbiciem życia, grą zdumiewająco skomplikowaną i niemal poetyczną w swej subtelności. Inne można było uznać za zmienne układy rąk i kart, ale iursa zawsze dawała początek historiom, a każda z nich miała strukturę świata – namiętny taniec charakterów, wspomnień, umysłów. Niektórzy, mawiano, pochylali się nad kartami jako krętacze, a podnosili głowy jako filozofowie.
  Stephan do nich nie należał i nie raz śmiał się z podobnych historii.
  Zastanawiał się nad ruchem, pocierając prawą brew. Kątem oka spojrzał na Luciena. Mężczyzna z zainteresowaniem podziwiał złote, zdobione geometrycznymi wzorami spinki zdobiące mankiety jego białej koszuli. Uśmiechnął się pod nosem, od niechcenia wykładając jedną z kart.
  Lucien rozbrzmiał złośliwym chichotem.
  – Zrozumiałbym ten ruch – odezwał się, zdecydowanie wyrzucając jedną ze swoich kart – gdybyś był pijany.
  Małe dzieło sztuki wylądowało prosto w mokrej plamie na stole. Stephan z trudem powstrzymał się przed wydaniem z siebie pełnego boleści jęku. Skrzywił się po prostu niezadowolony, ale najwyraźniej towarzysz zupełnie inaczej odczytał jego reakcję.
  – Zrobiłeś się strasznie ponury, gdy tylko zaczęliśmy grać – skwitował rudzielec.
  – Bo to wredna gra.
  – Mówisz tak, bo za bardzo się starasz.
  – Nie, bo przegrywam.
  – Iursy nie można zmusić do posłuszeństwa. Im bardziej chcesz ją nagiąć pod siebie, tym bardziej się opiera.
  Stephan parsknął rozeźlony.
  Cóż za życiowa mądrość.
  Spojrzałna stół i zdał sobie sprawę, że reguły znowu uległy zmianie – tym razem katastrofalnie. Całkowicie na jego niekorzyść. Zaczął szukać możliwości ruchu, ale nie znalazł żadnej.
  Przeciwnik uśmiechnął się tryumfalnie i oparł głowę na dłoniach.
  – Dobry jesteś – wymruczał w końcu Stephan, dolewając wina do obu kubków. Niby bez większego zainteresowania spojrzał na rozrzucone po stole karty. Napił się. – Ładna talia.
  Lucien z powątpiewaniem spojrzał na stare, zdewastowane karty, na zdobiące je poszarpane, zeszmaciałe krawędzie i plamy o nieznanej genezie.
  – Lubię je.
  – Nie chcesz może ich sprzedać? – podjął tonem znudzonego dziecka, pociągając łyk wina. Nie słysząc odpowiedzi, dodał: - Albo wymienić?
  Szare oczy mężczyzny skierowały się na ułamek sekundy na obwieszone złotem palce i mankiety Stephana.
  – Ładne, co? – Zdjął ze smukłego palca prostą, złotą obrączkę, podrzucił ją na otwartej dłoni, jakby ważył jej ciężar.
  Lucien zmarszczył czoło, uniósł podejrzliwie brew.
  – Oferujesz mi złoto, za stare, wyświechtane karty?
  Stephan uśmiechnął się pobłażliwie.
  – Podobają mi się. A lubię mieć w posiadaniu rzeczy, które mi się podobają. A takich? – Spojrzał na obrączkę spoczywającą w dłoni. – Takich mam zatrzęsienie.
  Siedzący naprzeciwko mężczyzna myślał chwilę, po czym ruchem głowy wskazał na mankiet Stephana.
  – W takim razie dokonamy wymiany, ale za te spinki.
  Ty zachłanny prostaku!
  – Wydaje ci się – zdołał wykrztusić w całkowicie szczerym szoku Stephan – że oddam ci je za stertę brudnych, zeszmaciałych kart? Że cenię je bardziej od tych małych dzieł sztuki jubilerskiej?
  Za tymi słowami kryła się desperacja, nie przekonanie. Skrytobójca sam nie wierzył w to, że za żadne skarby nie odda mu tych spinek. Mimo to musiał grać, by wytargować jak najlepszą cenę i nie wzbudzić podejrzeń. Ten typ tylko sprawia wrażenie ospałego i niezbyt bystrego.
  – Też lubię mieć rzeczy, które mi się podobają. A one podobają mi się bardzo. O wiele bardziej niż to. – Położył na blacie wąski pierścień wykonany z postarzałego złota przyozdobionego niewielkim, wyszlifowanym turmalinem w oku.
  Kolejna wątpliwa własność. Dość prymitywnie wykonana, ale urokliwa.
  – Mogę?
  Blondyn łypał nieufnie na wyciągniętą dłoń mężczyzny, ale ostatecznie podał mu pierścień. Krótkie oględziny wystarczyły, by potwierdzić wartość ozdoby.
  Stephan westchnął ciężko, spojrzał na karty, spojrzał na turmalinowe oko. Podrapał się w gładko wygolony policzek.
  – Niech będzie. Mam dziś dobry dzień – mruknął, niechętnie odpinając spinki od mankietów. Z nieukrywanym żalem podał je nowemu właścicielowi.
  Lucien uśmiechnął się z satysfakcją, zaciskając palce na nowym, drogocennym nabytku. Nic już nie mówił. Przyglądał się tylko, jak Stephan de Vort wkłada czarny płaszcz i chowa nabytki w kieszeni. W sposobie, w jaki się ubierał i poruszał, dało się zauważyć nagłą nieczułość, a w oczach – ledwie dostrzegalną obojętność.
  – Dziękuję i życzę miłego wieczoru – rzucił, nie próbując już ukryć goryczy i oddalił się, nie skinąwszy nawet głową.
  Wypadł z gospody, oddychając ciężko. Drżące dłonie schował w kieszeniach płaszcza. Chłodne, świeże powietrze. Szare światło opustoszałych ulic. Zrujnowane, stare kamienice ciągnęły się wśród gęstwy skromniejszych budowli. Błotniste, wysypane żwirem drogi niknęły w oddali wśród prószącego śniegu, a ogromne wille w środkowej części miasta, odosobnione i małe w oddali jak paznokieć, wyłaniały się świetliście z białego obłoku śniegu niczym martwe wieże z pustynnych diun.
  Stephanowi ścisnęło się gardło. Odpędził łzy satysfakcji. W miejscu, gdzie karty przylegały do jego ciała, czuł ciepło. O ile wykonywanie zleceń z powodzeniem nigdy nie skłaniało go do dumy, o tyle takie drobne zwycięstwa zawsze budziły w nim błogostan, skłaniały do ekstazy.
  I odwiedzania burdelu.

Lucek?
---
1237 PD + 10 P
~Mimma