sobota, 5 stycznia 2019

Od Sfory (do Karo) "A złoto toczy się w krąg - z rąk do rąk" cz. 6

Skulił się mocniej pod ścianą, gdy wstrząsnęła nim fala obrzydzenia. Podciągnął kolana pod brodę, a dłońmi zasłonił oczy, aby nie widzieć krwi rozlewającej się strumieniem po drewnianym podłożu. Stale słyszał jednak obrzydliwe charczenie mordowanych mężczyzn poprzeplatane z krzykami rozpaczy, gdy ból rozdzierał ich ciała na kawałki. Niedaleko upadło truchło, chwilę potem rozbrzmiał przyprawiający o mdłości chrzęst łamanych kości. Ktoś wrzasnął przeraźliwie, aż Sforze zadzwoniło w uszach. Błagał, aby to był jedynie zły sen.
Powóz zatrzymał się z silnym szarpnięciem, mocniej wgniatając Sforę w deski. Z zewnątrz docierały krzyki woźniczych, którzy wydawali sobie szybkie polecenia. Kazali chwytać za kusze, bełty, uważać na jeńców i nie dać się zabić. Coś szczęknęło, coś stuknęło, coś zabrzęczało. Kłódka opadła.
Zacisnął mocniej powieki, próbując powstrzymać się od płaczu. Oparł czoło o zimną ścianę i walczył z potwornymi dreszczami. Nie był już dzieckiem. To wstyd płakać – nawet po cichu; ukrywając się w kącie przed oczami ludzi. Płakali jedynie słabi, a słabych zawsze zjadali silniejsi, więc jeśli chciał przeżyć, musiał ukryć głęboko w sobie wszystkie słabości i zachowywać się jak prawdziwy mężczyzna. Otworzył jedno oko, lecz na widok czyjejś gałki ocznej tuż u stóp, pisnął jak dziewczynka. Mocniej przycisnął plecy do ściany. Wręcz modlił się, aby drewno pochłonęło go w całości i nie pozwoliło oddychać. Skomlał żałośnie. Wydarte z gardła dźwięki ginęły w pobojowisku agonii.
Usłyszał głośne skrzypnięcie zawiasów podczas otwierania drewnianych skrzydeł do powozu. Potem zabrzmiał brzęk metalu i chrzęst naciąganych cięciw w kuszach. Parę strzał śmignęło z głośnym świstem i groty wbiły się w ścianę, obok której Sfora zwijał się w kłębek. Zawył przestraszony, nerwowo drapał połamanymi paznokciami w drewno pod nim. Zaciskał mocno oczy, aby nie widzieć, kiedy i jego przeszyje śmierć, a ból rozpromieni się w całym ciele.
Kulił się jeszcze długo po tym, jak w powozie zapanowała cisza i słychać było tylko gwizd wiatru szalejącego pomiędzy szczelinami drewnianego wozu. W nozdrza wciąż kuł go paskudny swąd ludzkich wnętrzności oraz wymiocin, lecz nie swoich. Tym razem udało mu się utrzymać żołądek na wodzy.
— Nie maż się. — Usłyszał niski głos Karo stojącego na drugim końcu wozu.
Wzdrygnął się przestraszony, ale szybko skarcił się w myślach za tę słabość i zacisnął wychudłe dłonie w pięści. Uchylił powieki, próbując unikać patrzenia na martwe ciała porozrzucane po całym powozie. Wystarczyła mu sama świadomość, że otaczają go posiekane na plasterki trupy. Prawie natychmiast złapał przenikliwe spojrzenie Karo. Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach, a umysł objął paraliżujący strach, lecz usilnie starał się przybrać równie poważną minę, co on. Zapewne Sfora nie wyglądał nawet w połowie tak groźnie, chociaż żywił dziecinną nadzieję, że przynajmniej można go potraktować poważnie.
— Tak lepiej — powiedział wreszcie Karo po długiej chwili milczenia. Sfora odniósł wrażenie, że ciśnienie w powozie raptownie opadło i wszystko stało się trochę lżejsze do zniesienia, nawet panująca dookoła śmierć.
Podparł się o jedną ze ścian i z trudem stanął na chwiejnych nogach. Kręciło mu się w głowie od szoku, jednak zmusił mięśnie do ruchu. Zaczął zastanawiać się, w jaki sposób ominie porozrzucane dookoła kończyny, jednak mężczyzna nagłym gestem ręki kazał mu się zatrzymać i sam podszedł bliżej.
— Najpierw trzeba zdjąć te łańcuchy, młody — rzekł, podrzucając w dłoni klucz zabrany głównemu celnikowi, a w jego głosie zabrzmiała wyraźna kpina, która oburzyła Sforę do tego stopnia, że zawarczał gardłowo z irytacji. — Mogę cię tu zostawić, jeśli sobie życzysz — mruknął gniewnie.
Dla własnego dobra Sfora zdecydował się zamilknąć, lecz wzrok odwrócił jak obrażona trzpiotka i fuknął cicho pod nosem. Po chwili usłyszał tylko głośne westchnięcie, a wraz z nim nadszedł cudowny szczęk puszczanych kajdan. Ogromna ulga wstąpiła mu na skronie, gdy metal opadł z brzękiem na podłogę, a zaczerwieniona skóra wreszcie przestała piec.
— Teraz możemy uciekać — powiedział Karo, ruszając po zwłokach w stronę wyjścia z wozu.
Sfora zawahał się i przełknął narosłą w gardle gulę. Pot wstąpił mu na kark, gdy niepewnym krokiem podążył przed siebie, uważając, aby nie nadepnąć na części ciała. Dłonią zasłaniał usta, a wzrok skupił na rozplątanych sznurówkach w za dużych butach. Żołądek w najlepsze tańcował kankana i Sfora nie sądził, aby wytrzymał dłużej w tym pogorzelisku.
Ledwo przytomny dotarł do wyjścia i zeskoczył na chwiejnych nogach w piach. Może ze szczęścia, może z nadmiaru wrażeń zakołowało mu się w głowie, zarył kolanami w ziemię, straciwszy równowagę. Mimo to od razu poczuł się lepiej. Świeże powietrze wpadło z impetem w szczypiące od smrodu oczy. Oddech złapał pełną piersią. Pierwszy raz w życiu dziękował za jesienny chłód i wiatr pachnący żywicą, przez które jeszcze parę dni temu szczękał zębami i kulił się po kątach.
Znajdowali się w środku gęstego lasu iglastego. Sfora go nie znał, ale podejrzewał, że nie mogli odjechać za daleko od miasta. Czas, jaki upłynął, odkąd zostawili za sobą głośny zamęt i wielki hałas przeludnionych uliczek, wynosił nie więcej niż półtora godziny. Powrót na pieszo zajmie dłużej, ale Sfora nie miał zamiaru narzekać, pragnął jak najszybciej wrócić do swoich psów, choć wciąż czuł się osłabiony przez uprzednie wydarzenia.
Z trudem podniósł się z piachu i uczynił krok w przód pełen determinacji. Szczęście wypełniło przekrwione oczy i językiem smakował słone powietrze.
Nagle ktoś rozwiał nadzieję Sfory. Złapał za kołnierz kurtki, po czym poderwał z ziemi.
— Lady Madeline dobrze zrobiła, że posłała mnie razem z tymi idiotami. W obecnych czasach większość najemników nie potrafi nawet zasznurować sobie buta. — Tuż obok ucha usłyszał chrapliwy, nosowy głos nieco przypominający rechot ropuchy. Sfora zaskomlał, próbując wyszarpnąć się z uścisku wysokiego, patykowatego mężczyzny. — Nie wspominając o upilnowaniu byle dzieciaka i byle przestępcy — dodał po chwili z wyraźną pogardą w spojrzeniu. Patrzył na umorusaną twarz Sfory, który nieudolnie kłapał szczękami jak wściekły pies. Wyglądał bardziej komicznie niż groźnie. — Obrzydlistwo — skwitował krótko, po czym rzucił chłopca prosto w kałużę błota z boku drogi. Pełnym lekceważenia gestem poprawił równo ścięte kosmyki blond włosów i elegancki, skórzany kaftan, po czym sięgnął do kieszeni po dwa wielkie sztylety. Spojrzał wyzywająco na Karo. — Ty również nie wyglądasz na kogoś wartego uwagi, ale skoro lady Madeline życzy sobie waszej obecności w laboratorium, jestem skłonny zadbać o bezpieczny transport towaru.
Mężczyzna odepchnął się butem od ziemi, wystrzeliwując do przodu jak hart na polowaniu. Szerokie plecy napięły na skórę ubrania i żyły wstąpiły na chudą szyję. Dźwięczny syk ostrzy zabrzmiał, gdy broń starła się z bronią. Karo sprawnie zablokował szarżę i odepchnął mężczyznę do tyłu, po czym zaatakował cięciem prowadzonym od biodra wzdłuż piersi. Drasnął jedynie kombinezon. Mężczyzna odskoczył do tyłu, nim Karo zdążył pchnąć całe ostrze. Zgrabnie przewinął się pod nim i sztyletem ciął bok.
Sfora przełknął ślinę, podnosząc się z błota.
Mężczyzna odsunął się na bok, ukradkiem dłonią sięgnął do kieszeni po małe noże do rzucania. Zamachnął się nimi, celując prosto w Karo, lecz on uniknął ataku, a ostrza wbiły się w ziemię za nim. Ruszył na mężczyznę, a Sforze przerażenie stanęło w piersi, gdy dostrzegł, jak noże do rzucania unoszą się nad ziemię i zaczynają wirować niczym śmiertelny deszcz ze stali.
Krew w żyłach chłopca szumiała mocno, zagłuszając wszystko dookoła. Serce tłukło o żebra w niewyobrażalnie szybkim rytmie, natomiast oddech zdawał się nie nadążać w jego szaleńczym tańcu. Czuł, że drży, pot zaś wstępuje na rozgorączkowane skronie i wpada w rzęsy sklejone od błota oraz płaczu.
Dopiero co uciekł z wozu przeklętego rzeką krwi. Dopiero co udało mu się zrzucić metalowe kajdany i nabrać świeżego powietrza w płuca. Nie wróci tam. Nie wróci! Nie da sobą pomiatać jak głupim szczenięciem! Nie da się znowu zakuć w żelazo i służyć jak niewolnik! Nie da się! Nikt go nie pogoni miotłą! Nie pozwoli sobą wycierać żwiru ani murów! Nie utraci więcej krwi na rzecz uciechy ludzi nieskorych do litości!
Nie pomyślał o Karo, gdy rzucał się w szaleńczą ucieczkę w głąb lasu, uprzednio chwytając w kruchą dłoń kuszę i kilka bełtów porozrzucanych dookoła niej. Nie było mu szkoda człowieka, który dwa razy ocalił mu życie i nie czuł wyrzutów sumienia, gdy zostawiał go samego. Chociaż Sfora miał na karku lat tyle, co kot napłakał, mógł już mówić z doświadczeniem starego człowieka, jaka nieopłacalna wartość skrywała się pod altruizmem.

Koniec wątku, zgodnie z życzeniem. ;)

----
659 PD + 5 P
Owca

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz