środa, 2 stycznia 2019

Od Stephana (do Luciena) "Pod Wyuzdaną Służebnicą" cz.2

  Cyprian Clarives siedział za sfatygowanym biurkiem z twarzą zwróconą do ściany. Zdobiący ją obraz autorstwa Stephana pokryty był warstwą kurzu, spod której nachalnie wyzierała kompozycja złożona z dynamicznych, diagonalnych linii i barwnych plam o organicznej, niemal enigmatycznej formie.
  – Co robisz? – rzucił nagle w powietrze.
  Stephan świadomie zignorował ostrzeżenie słyszalne w głosie ślepca.
  – Sprzątam – odpowiedział, z czułością przecierając pokryte werniksem płótno i prostą, drewnianą ramę. - Mógłbyś czasem sam coś wokół siebie zrobić.
  Cyprian jak zawsze zareagował na to złośliwym śmiechem.
  – Przecież wiem, że i tak wytrzesz ten swój cholerny bohomaz, a przy okazji całą resztę.
  Tym razem zwrócił uwagę na ton głosu ślepca, ale zareagował raczej gniewem niż troską. Od mężczyzny czuć było spirytusem. Cyprian nie robił już nic poza piciem.
  – Ciągle tylko chlejesz.
  – A ty ciągle dajesz dupy. I jeszcze komuś za to płacisz. – Powstrzymał się przed splunięciem na starą, drewnianą podłogę, która skrzypiała wściekle przy każdym kroku. – Gorzej prosperującej dziwki świat nie widział. Wstyd mi za ciebie.
  Stephan zgrzytnął zębami, ale kontynuował czynność. Cyprian od zawsze gardził luksusami. W końcu był skrytobójcą, a nie jakąś „anagogiczną kurwą” jak zwykł nazywać swego przyszywanego syna. Pieniądze, których w czasach swej świetności zarabiał wcale nie mało, wydawał większości na broń. Stephan zaś, po niezliczonych niewygodach, jakie musiał znosić w czasach wczesnej młodości... Życie degenerata było ciężkie. Myśl, że nareszcie posiada różne rzeczy, nawet jeśli nie sprawiały mu już większej radości, przynosiła ulgę, jakby była balsamem na niewidoczne rany. Czasami, gdy przebiegał dłońmi po miękkich tkaninach albo przerzucał pierścienie w poszukiwaniu tych, które mógłby założyć, ogarniał go dojmujący smutek. Przypominał sobie, jak ojciec przeklinał tych, którzy robili zabawki dla swoich synów.
  – Cham – wymamrotał pod nosem jak syn, który boi się gniewu rodzica.
  – Straciłem wzrok, a nie słuch.
  Fakt, poza piciem Cyprian podsłuchiwał jeszcze wszystkie możliwe rozmowy, a często nawet płacił swoim dawnym informatorom, oczywiście za pieniądze, które dawał mu Stephan. Stracił wzrok, ale nie dawne przyzwyczajenia.
  – Niedługo będę musiał wyjechać na jakiś czas – rzucił wreszcie. Z trudem przeszło mu to przez gardło.
  – A ja? – zapytał po chwili milczenia Cyprian. – Co będzie ze mną?
  Stephanowi zjeżyły się włosy na głowie. Pijacy zawsze wypowiadali słowo „ja” w taki dziwny sposób. Spojrzał na ślepca, powtarzając sobie, że ten człowiek jest jego przyjacielem... jego jedynym przyjacielem.
  I ojcem bądź co bądź.
  – A co ma być? – zapytał. – Zostawię ci pieniądze, poproszę tego chłopca, Fyna, by do ciebie zaglądał. Lubi cię. Moje pieniądze też lubi. Drogę do „Wyuzdanej Służebnicy” znasz na pamięć. Mogę też poprosić Telyn, by cię odwiedzała.
  – Nie chcę dziwek.
  Stephan rozsunął ciężkie, stare kotary w brunatnym kolorze, otworzył okna, z których odłaziła biała farba, by wpuścić do zatęchłego pomieszczenia nieco świeżego, chłodnego powietrza.
  Oboje usiedli na niskich zydlach, przy zniszczonym niskim stole. Zza okna, z dołu, dobiegały odgłosy ulicy. Cyprian otulił się wełnianym kocem, Stephan zaś wolał drżeć w chłodnym, zimowym powiewie. Podsunął przyszywanemu ojcu kawałek chleba i pieczony kaczy udziec, które kupił na pobliskim targu. Do ciężkiego, cynowego kubka nalał wody.
  W milczeniu obserwował, jak ślepiec spożywa posiłek. W takich sytuacjach albo dzielił z nim smutek, albo dyskretnie wycofywał się ze starego mieszkania i pozwalał mu cierpieć w samotności. Po śmierci Lyanny Clarives Stephan czuł się w tym miejscu jak natręt. Już nawet nie próbował rozśmieszać ojca – nie potrafił już cieszyć się prawdziwie. Zaś po utracie wzroku smutek Cypriana spadł w przepaść żalu i pijaństwa.
  Starzec pociągnął łyk z kubka, po czym uderzył nim o blat.
  – Pieprzyć wodę. Piwa.
  – Powstrzymałbyś się chociaż przy mnie przeklęty moczymordo.
  – Ty przy mnie nie przestajesz zachowywać się jak stara lafirynda. Piwa.
  Z głośnym westchnieniem Stephan usiadł na drewnianym parapecie, który zajęczał cicho.
  – Widzisz, nawet wzdychasz jak stara lafirynda. I wyłaź z tego okna. Za moich czasów w witrynach siadały kurwy w poszukiwaniu klientów. Dajże mi tego piwa.
  – Nie kupiłem.
  Gdzieś na pobliskim rynku przeraźliwie głośno wydarł się sprzedawca ryb.
  Cyprian już więcej nie upomniał się o napitek. Zamiast tego jakby nigdy nic zaczął rozmowę o najróżniejszych sprawach: ostatnich plotkach dotyczących ponownego mariażu najbogatszego w okolicy lorda Redtho, o zastępcy Vamara, którego zżerało syphilis i bandzie kandydatów na jego stołek, o woźnicach klnących tak, że nawet żołnierz by się zarumienił. I jędrnych, miękkich w dotyku, pachnących piersiach Telyn.
  Potem po prostu siedzieli razem. Będą dziś siedzieć tak długo, aż znów poczują się ze sobą nudno i bezpiecznie.
  Gdy zapadł zmrok, Stephan zebrał swoje rzeczy i ruszył w kierunku drzwi.
  – Wychodzę.
  – Kiedy wrócisz? – spytał Cyprian, wbijając puste, nieruchome oczy w ścianę pokrytą wyblakłą, odklejającą się gdzieniegdzie tapetą.
  – Jak... Nie wiem. Jak wykonam zlecenie.
  Stephan przekręcił klamkę w drzwiach. Przez chwilę stał w progu, wbijając wzrok w oblicze ojca; wydawał się znękany. Zawsze uważał go za człowieka zdecydowanego, silnego, teraz jednak wydał mu się stary i niepewny. Cyprian Clarives wycierpiał wiele, ale najdotkliwsze rany odniósł na duszy. Poczuł nagły przypływ litości.
  – Nie martw się.
  – Idź. I zapłać dług w „Wyuzdanej Służebnicy”.
  Niczym już nie różnił się od ulicznego żebraka. Jednym słowem potrafił budzić gniew, drugim otwierać duszę.

***

  Wyszedł pochylony na sypiący gęsto śnieg, zacisnął zęby, żeby nie szczękały z zimna, bądź z nerwów. Sam nie wiedział. Zimowy zmrok otulił całe miasto granatową aurą, rozświetlany jedynie okazyjnie ciepłem starych latarni. Pomarańczowe łuny rozpraszały dywany śniegu i mokre, błotniste chodniki. Cisza absolutnej nieruchomości. Nawet w „Wyuzdanej Służebnicy”, z której zawsze dochodziły krzyki i dźwięki bijatyk, teraz panował błogi, niepokojący spokój.
  Jak wiele gospód na obrzeżach Pirytu, wielkiej dzielnicy zubożałej kasty społecznej, „Wyuzdana Służebnica” była zbiorowiskiem wszelkiego rodzaju robactwa. Podłoga wyłożona starymi, wyślizganymi od tysięcy buciorów dechami skrzypiała przenikliwie przy każdym kroku, a sufit znajdował się tak nisko, że wysocy mężczyźni musieli pochylać głowy, przechodząc pod mosiężnymi, topornymi żyrandolami, w których paliły się leniwie i smrodliwie łojowe świece. Gospoda była prawie zawsze zatłoczona, pełna podejrzanych, czasem niebezpiecznych typów, lecz dziś świeciła względnymi pustkami, emanowała sennym spokojem. Z mieszanką ulgi i obrzydzenia wsunął do ciepłego, cuchnącego wydalinami ludzkiego ciała i kwaśnym piwem wnętrza, bez zwłoki kierując się do kobiety z pasją czyszczącej stare, wyszczerbione kufle. Stanał przy ladzie, wyrzucając z siebie niewyraźne powitanie.
  – Pan to za Cypriana, ta?
  Stephan skinął tylko głową, rozglądając się nerwowo. Nie chciał, by grupa ludzi kojarząca go z Cyprianem wciąż się rozrastała. Po co w ogóle pytała, skoro przychodził tu co najmniej raz w miesiącu od kilku lat.
  Z niesmakiem zapłacił należny, z resztą całkiem wysoki jak na taką spelunę dług. Właścicielka patrzyła na niego natarczywie, lekko przechylając głowę.
  Odwrócił wzrok, omiatając spojrzeniem zebrane wewnątrz towarzystwo. Banda brudnych, zarzyganych obwiesiów, jakiś wielki drab z poobijaną facjatą tępawego osiłka i rozczochrany blondyn rozkładający karty przy jednym z opustoszałych stołów.
  Ze świstem wciągnął powietrze; coś zatrzepotało w jego piersi.
  Skąd?!
  Mężczyzna grał talią unikatowych kart wykonanych litografią samego Vincenta Axhelma. Wszędzie rozpozna ten dynamizm rysunku, agresywną, na pierwszy rzut oka przypadkową kreskę, ale po głębszej analizie z chaosu wyłaniała się przemyślana pod każdym względem, absolutnie perfekcyjna kompozycja.
  Do kurwy nędzy! Nie gra się dziełem sztuki przy piwie za pięć miedziaków.
  Skrytobójca z wysiłkiem uspokoił oddech, odwrócił się momentalnie do właścicielki i uśmiechnął, najserdeczniej jak potrafił. Doskonale zdawał sobie sprawę, że każde, choćby nawet przeciętne wino jest za drogie, by serwować je bywalcom „Służebnicy” i że prawdopodobnie mają jedynie wstrętnego, rozwodnionego bełta, mimo to postanowił spróbować.
  – Zawsze się raduję – odezwał się z zadziwiającym zdecydowaniem – gdy mogę ponownie oglądać pani czarujący uśmiech.
  Skończony idioto.
  Kobieta posłała mu tylko zmęczone, pogardliwe spojrzenie.
  – Co podać?
  Stephan odchrząknął, wyprostował się.
  – Najlepsze wino, jakie pani ma.
  – To samo co zawsze.
  Westchnął cicho; o ladę brzęknęło złoto. Kobieta spojrzała chciwie na pięć złotych monet z wybitymi na awersie wężami owiniętymi wokół mieczy. Odwróciła się na pięcie i zniknęła za drzwiami. Usłyszał ożywioną dyskusję, która po chwili przerodziła się w kłótnię. Przez moment nasłuchiwał ich stłumionych głosów ginących za barierą drzwi. Kobieta wróciła równie gwałtownie, co zniknęła, trzymając w dłoni butelkę wina. Wciąż wściekła postawiła ją na ladzie, ponownie chwytając za szmatę.
  Schłodzone fernorskie czerwone. Może być.
  – Idealne. Jest pani wspaniała.
  – Coś jeszcze? – zapytała, wyciągając spod lady cynowy kubek.
  – Dwa poproszę.
  Podała jeszcze jeden i wróciła do czyszczenia kufli kawałkiem wysłużonej ściery.
  – Dziękuję – wymamrotał. Kobieta machnęła ręką z niesmakiem.
  Uśmiechnął się do niej, ujął w dłoń wino i cynowe naczynia, po czym skierował się do stołu, przy którym siedział wątpliwy właściciel unikatowej talii. Tasował karty, układał w tylko sobie znane kombinacje. Jego dłonie żyły własnym życiem – poruszały się szybko i zwinnie, bez śladu senności i apatii reszty ciała właściciela. Cokolwiek je napędzało, drzemało w środku i działało z niewymuszoną elegancją wielu lat praktyki.
  – Można się dołączyć? – zapytał.
  Nie czekając na przyzwolenie, usiadł naprzeciwko mężczyzny, nalewając wina. Przez chwilę obserwował go z nieukrywaną fascynacją. Blondyn najwyraźniej z trudem wyrwał się ze swoistego transu, w jakim znajdowali się często ludzie namiętni bądź słabi na umyśle. Po chwili podniósł wzrok i powiódł nim po intruzie. Już znacznie trzeźwiej zebrał karty i odłożył je na bok.
  – Napijesz się ze mną? – zapytał Stephan, z trudem skupiając wzrok na twarzy siedzącego naprzeciwko mężczyzny. Karty niemal syczały gorąco i kusząco.
  Ten spojrzał kątem oka na właścicielkę, po czym z ociąganiem odpowiedział:
  – Nie mam pieniędzy, więc nie, nie napiję się.
  Stephan uśmiechnął się mimo woli, przesuwając po stole kubek z winem.
  – Przychodzisz do karczmy bez pieniędzy?
  – Pracuję tu.
  Skrytobójca spojrzał z powątpiewaniem na jego zmęczoną życiem postawę, na talię kart spoczywających spokojnie na wilgotnym, drewnianym blacie.
  – Pracujesz...
  – Goście byli łaskawi zająć się dziś sobą sami. – Skinął głową w kierunku zaległych pod stołami pijaków, którym towarzyszyły równie pijane, dość obrzydliwe odgłosy, po czym bez większego skrępowania wychylił zawartość podsuniętego mu naczynia.
  Skinął głową, gdy czerwona ciecz ponownie zalśniła w kubku.
  – To co, rozdasz?
  – Co ktoś taki jak ty robi w miejscu takim jak to? – burknął, tasując wprawnie wysłużone karty.
  Stephan przyłożył kubek do warg, dając sobie chwilę na namysł.
  – Tu, w Pirycie, są najlepsze folusznie w mieście. Byłem zamówić kilka płócien. Są znacznie tańsze niż...
  – Jesteś krawcem?
  – Nie, jestem malarzem. Stephan de Vort. – Wyciągnął dłoń, niby przypadkiem obracając ją tak, że światło świec odbiło się kilkoma refleksami w złotych pierścieniach zdobiących jego smukłe palce.
  Przez chwilę, nieco zbyt długo i nieszczególnie grzecznie, blondyn przyglądał się biżuterii i odzieniu Stephana, po czym uścisnął dłoń.
  – Lucien.
  Stephan ujął podane mu karty, ze skrywanym zachwytem podziwiając odbite na nich, dopracowane w każdym detalu grafiki.
  Lucien mrukliwie poinformował, że będą grać w iursę.
  Pracownik śmierdzącej karczmy grający w iursę?
  Podstępny charakter tej gry zawierał się w braku sztywnych zasad. Nie stanowiły niezmiennej podstawy, lecz były kolejnym ruchem wewnątrz gry, kolejną kartą, której należało użyć. A przez to iursa stawała się wiernym odbiciem życia, grą zdumiewająco skomplikowaną i niemal poetyczną w swej subtelności. Inne można było uznać za zmienne układy rąk i kart, ale iursa zawsze dawała początek historiom, a każda z nich miała strukturę świata – namiętny taniec charakterów, wspomnień, umysłów. Niektórzy, mawiano, pochylali się nad kartami jako krętacze, a podnosili głowy jako filozofowie.
  Stephan do nich nie należał i nie raz śmiał się z podobnych historii.
  Zastanawiał się nad ruchem, pocierając prawą brew. Kątem oka spojrzał na Luciena. Mężczyzna z zainteresowaniem podziwiał złote, zdobione geometrycznymi wzorami spinki zdobiące mankiety jego białej koszuli. Uśmiechnął się pod nosem, od niechcenia wykładając jedną z kart.
  Lucien rozbrzmiał złośliwym chichotem.
  – Zrozumiałbym ten ruch – odezwał się, zdecydowanie wyrzucając jedną ze swoich kart – gdybyś był pijany.
  Małe dzieło sztuki wylądowało prosto w mokrej plamie na stole. Stephan z trudem powstrzymał się przed wydaniem z siebie pełnego boleści jęku. Skrzywił się po prostu niezadowolony, ale najwyraźniej towarzysz zupełnie inaczej odczytał jego reakcję.
  – Zrobiłeś się strasznie ponury, gdy tylko zaczęliśmy grać – skwitował rudzielec.
  – Bo to wredna gra.
  – Mówisz tak, bo za bardzo się starasz.
  – Nie, bo przegrywam.
  – Iursy nie można zmusić do posłuszeństwa. Im bardziej chcesz ją nagiąć pod siebie, tym bardziej się opiera.
  Stephan parsknął rozeźlony.
  Cóż za życiowa mądrość.
  Spojrzałna stół i zdał sobie sprawę, że reguły znowu uległy zmianie – tym razem katastrofalnie. Całkowicie na jego niekorzyść. Zaczął szukać możliwości ruchu, ale nie znalazł żadnej.
  Przeciwnik uśmiechnął się tryumfalnie i oparł głowę na dłoniach.
  – Dobry jesteś – wymruczał w końcu Stephan, dolewając wina do obu kubków. Niby bez większego zainteresowania spojrzał na rozrzucone po stole karty. Napił się. – Ładna talia.
  Lucien z powątpiewaniem spojrzał na stare, zdewastowane karty, na zdobiące je poszarpane, zeszmaciałe krawędzie i plamy o nieznanej genezie.
  – Lubię je.
  – Nie chcesz może ich sprzedać? – podjął tonem znudzonego dziecka, pociągając łyk wina. Nie słysząc odpowiedzi, dodał: - Albo wymienić?
  Szare oczy mężczyzny skierowały się na ułamek sekundy na obwieszone złotem palce i mankiety Stephana.
  – Ładne, co? – Zdjął ze smukłego palca prostą, złotą obrączkę, podrzucił ją na otwartej dłoni, jakby ważył jej ciężar.
  Lucien zmarszczył czoło, uniósł podejrzliwie brew.
  – Oferujesz mi złoto, za stare, wyświechtane karty?
  Stephan uśmiechnął się pobłażliwie.
  – Podobają mi się. A lubię mieć w posiadaniu rzeczy, które mi się podobają. A takich? – Spojrzał na obrączkę spoczywającą w dłoni. – Takich mam zatrzęsienie.
  Siedzący naprzeciwko mężczyzna myślał chwilę, po czym ruchem głowy wskazał na mankiet Stephana.
  – W takim razie dokonamy wymiany, ale za te spinki.
  Ty zachłanny prostaku!
  – Wydaje ci się – zdołał wykrztusić w całkowicie szczerym szoku Stephan – że oddam ci je za stertę brudnych, zeszmaciałych kart? Że cenię je bardziej od tych małych dzieł sztuki jubilerskiej?
  Za tymi słowami kryła się desperacja, nie przekonanie. Skrytobójca sam nie wierzył w to, że za żadne skarby nie odda mu tych spinek. Mimo to musiał grać, by wytargować jak najlepszą cenę i nie wzbudzić podejrzeń. Ten typ tylko sprawia wrażenie ospałego i niezbyt bystrego.
  – Też lubię mieć rzeczy, które mi się podobają. A one podobają mi się bardzo. O wiele bardziej niż to. – Położył na blacie wąski pierścień wykonany z postarzałego złota przyozdobionego niewielkim, wyszlifowanym turmalinem w oku.
  Kolejna wątpliwa własność. Dość prymitywnie wykonana, ale urokliwa.
  – Mogę?
  Blondyn łypał nieufnie na wyciągniętą dłoń mężczyzny, ale ostatecznie podał mu pierścień. Krótkie oględziny wystarczyły, by potwierdzić wartość ozdoby.
  Stephan westchnął ciężko, spojrzał na karty, spojrzał na turmalinowe oko. Podrapał się w gładko wygolony policzek.
  – Niech będzie. Mam dziś dobry dzień – mruknął, niechętnie odpinając spinki od mankietów. Z nieukrywanym żalem podał je nowemu właścicielowi.
  Lucien uśmiechnął się z satysfakcją, zaciskając palce na nowym, drogocennym nabytku. Nic już nie mówił. Przyglądał się tylko, jak Stephan de Vort wkłada czarny płaszcz i chowa nabytki w kieszeni. W sposobie, w jaki się ubierał i poruszał, dało się zauważyć nagłą nieczułość, a w oczach – ledwie dostrzegalną obojętność.
  – Dziękuję i życzę miłego wieczoru – rzucił, nie próbując już ukryć goryczy i oddalił się, nie skinąwszy nawet głową.
  Wypadł z gospody, oddychając ciężko. Drżące dłonie schował w kieszeniach płaszcza. Chłodne, świeże powietrze. Szare światło opustoszałych ulic. Zrujnowane, stare kamienice ciągnęły się wśród gęstwy skromniejszych budowli. Błotniste, wysypane żwirem drogi niknęły w oddali wśród prószącego śniegu, a ogromne wille w środkowej części miasta, odosobnione i małe w oddali jak paznokieć, wyłaniały się świetliście z białego obłoku śniegu niczym martwe wieże z pustynnych diun.
  Stephanowi ścisnęło się gardło. Odpędził łzy satysfakcji. W miejscu, gdzie karty przylegały do jego ciała, czuł ciepło. O ile wykonywanie zleceń z powodzeniem nigdy nie skłaniało go do dumy, o tyle takie drobne zwycięstwa zawsze budziły w nim błogostan, skłaniały do ekstazy.
  I odwiedzania burdelu.

Lucek?
---
1237 PD + 10 P
~Mimma

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz