wtorek, 8 stycznia 2019

Od Szczura (do Stephana)
"Jeden wart drugiego
choć obaj pazerni
jak jeden tak drugi
śliskiej pracy wierni" cz. 4

Czarny Łabędź mieścił się w głównej ulicy Złotych Ogrodów, jak powszechnie nazywano część miasta, która podlegała władzy Mistrza Złodziei. Zawsze panował tu zgiełk przeżarty zapachem alkoholu i brzękiem gubionych monet – dla uszu Szczura była to muzyka najwspanialsza. Wobec niej nijak się mieli nawet artyści toczący po ulicach gibkie ciała odziane w barwne wstęgi. Przez usta muzyków skakały pijackie piosnki. Głównym tematem większości były panny i mężatki; które stale łasiły się na cudze łoża. Prozaiczny temat, według Szczura, lecz w tutejszym otoczeniu niewielu potrzebowało wykwintnych utworów do zabawy.
Dźwięki instrumentów ginęły pośród gardeł setek ludzi w tak wymyślnych strojach, że ich widok przywoływał na myśli stado papug w czasie godów. Lśniące aksamity i jedwabie falowały pod ciężarem piór, kamieni i woalek. Pozłacane brokatem rzęsy plątały się w ustach mężczyzn. A skądś docierało głośne zawodzenie naśladujące wycie szakala. Rzadko kto decydował się przyjść bez kostiumu. Można było zatem dostrzec w tłumie zwiewne sylfy, zgrabne rusałki, wielkie pawie, wilkołaki, dusiołki oraz inkuby.
A na szyi każdej z tych nadnaturalnych istot niczym złote węże ślizgała się zgrabna biżuteria. Jej śliczne brzęczenie było jak miód na zszargane uszy i choć Szczur zdołał już tej nocy ograbić Bagscolla z połowy majątku, chętnie znów rzuciłby się w wir pasji. W ryzach trzymała go jedynie świadomość, że zmierzał na spotkanie z człowiekiem, którego umiejętności złodziejskich nie należało lekceważyć, jeśli miało się chociaż za grosz rozsądku.
Za głównym placem, gdzie panował ruch największy, Szczur skręcił w wąski przesmyk między Karmazynową Łuną a Szachownicą. Kilka budynków dalej znajdował się Czarny Łabędź, którego złocista kopuła górowała nad okolicą. U frontu, przed strzelistymi kolumnami z białego kamienia, jak zwykle zbierał się ogrom tłumu spragnionego rozrywki.
Szczur ruszył w stronę bocznego wejścia dla personelu. Na schodach do piwnicy obok zgromadziło się kilku krupierów w czarnych, błyszczących frakach z ogromnymi piórami przyszytymi do rękawów. Paląc tanie cygara i głośno dyskutując, czynili wrażenie niewielkiego stada rozwrzeszczanych wron. Ani trochę nie przypominali łabędzi, toteż najczęściej pracowników Czarnego Łabędzia określano mianem tych pierwszych.
Jeden z mężczyzn rozpoznał Szczura i z zawadiackim uśmiechem uniósł pierzaste ramię na powitanie.
— Wracasz w samą porę! — zawołał niskim, dźwięcznym głosem, który nijak pasował do rechotu wrony. — Właśnie podpisał umowę z Lisami, ma świetny humor!
Szczur bez słowa wyminął grupę roześmianych ptaszysk i jedynie mężczyznę zaszczycił krótkim, nonszalanckim spojrzeniem, jakby musiał zniżać się do poziomu niższej warstwy społecznej. Lecz prawie natychmiast się zreflektował, rozpoznawszy człowieka, którego kilka razy spotkał przy stole do bakarata. Wspólne rozgrywki prowadzili w sposób na tyle się szanujący, że obecnie siebie znosili lepiej niż pozostałych pracowników Czarnego Łabędzia.
— Może na tyle dobry, że pozwoli mnie pochować — odparł lekkim tonem, chociaż wraz z wypowiedzianymi na głos obawami, uderzyła go świadomość, że wkrótce mogą przerodzić się w rzeczywistość. Zignorował nieprzyjemne ściśnięcie w żołądku na myśl o stryczku oraz osobach, których nie chciałby tam wysłać i pofatygował się skinąć na pożegnanie głową, zanim zniknął w sieni.
Już od wejścia uderzył Szczura zapach tytoniu zmieszany z wonią drogich, damskich perfum i oparami opium. Ogień żwawo tańczył w gazowych lampkach, przecinając złocistymi łunami ciemnoczerwone ściany i doskonale wypolerowane, czarne kafle na podłodze. Było zbyt jasno dla oczu Szczura, lecz zacisnął szczęki, nie czekając, aż się przyzwyczai do światła i ruszył przed siebie.
Przemknął wąskim korytarzem dla służby. Wyminął główny hol skąpany w odcieniach czerni, bieli i złota, gdzie pomiędzy rozciągniętymi na kanapach gośćmi, eleganckim krokiem lawirowali kelnerzy. Na tacach nosili kryształowe kieliszki i butelki z winem, aby umilić czas oczekiwania na miejsca przy stołach. Aż przyjemnie się robiło na oku, gdy z wręcz magiczną gracją przelewali alkohol między naczyniami, nawet pomimo doczepionych do czarnych fraków piór. Tańczyły przy każdym ruchu jak łabędzie skrzydła w chmurach, stąd nie lada wyzwaniem było ich opanowanie. W każdym geście jednak z łatwością czynili wspaniałą ucztę dla wielbicieli estetyki i tańca.
Szczur również zaczynał jako jedno z tych ptaszysk. Posada ta uchodziła za iście uwłaczającą wśród przestępczej świty Mistrza Złodziei, więc nigdy się nie przyznał, że to pierw od Wron uczył się poruszać bezszelestnie i z lekkością godną ptasiego puchu na wietrze. Podążył dalej. Wszedł po schodach na piętro. Tutaj panował przyjemny półmrok rozpędzany jedynie przez samotne świece na świecznikach przybitych do ciemnoczerwonych ścian. W doskonale wymierzonych odstępach pomiędzy drzwiami wisiały portrety poprzednich właścicieli kasyna, którzy zerkali z pogardą na wędrującego leniwie Szczura.
Według plotek starszych pracowników jeszcze kilkadziesiąt lat temu to miejsce nie było Czarnym Łabędziem, a Gniazdem Srok. Podobno słynęło z najtańszych dziwek i obrzydliwych krupierów, którzy nie potrafili zapewnić rozrywki nawet na przeciętnym poziomie, a oszustwa wypaczyli z wszelkiej sztuki i piękna. Powiadają, że dopiero czasy Mistrza Złodziei okazały się czasami świetności tej niegdyś zawstydzonej własnym upadkiem rudery. Szczur nie do końca w to wierzył. Znał możliwości swojego nauczyciela i wiedział, że był do tego zdolny, skoro podporządkował sobie całe Złote Ogrody, ale prostszym rozwiązaniem wydawało się puścić odpowiednie języki i czekać, aż same stworzą legendy o żebraku, co władcą się stał.
Szczur skręcił w korytarz po lewej. Prawie całkowicie panowała tu ciemność. Wszystkie świece wypaliły się kilka godzin temu i pozostał tylko jeden samotny język ognia, który słabo migotał na małym, drewnianym stoliku obok lustra. Szczur, przechodząc koło niego, zgasił płomyk jednym ruchem ręki. Palce z przyjemnością wchłonęły nową ciemność.
Przystanął przed drzwiami na końcu korytarza, które wyraźnie odmalowywały się nawet w ciemności. Przez kilka minut przepełnionych jedynie ciszą wpatrywał się w cień przed sobą. Choć od niepamiętnych czasów tworzył razem z nim jedność, tutejsze mroki wywoływały w nim poczucie niepokoju, a płynąca od nich energia zdawała się pożerać skórę Szczura aż do kości. Zacisnął dłonie w pięści i nabrał powietrze w płuca dla otuchy, po czym naparł na drzwi.
Otworzyły się z cichym skrzypnięciem, ukazując skromny w wielkości pokoik zupełnie różniący się od wykwintnego klimatu Czarnego Łabędzia. Po jasnych, kremowych ścianach tańczyły wesołe ogniki w żelaznych lampkach gazowych i świecach. Ich blask wpadał w słaby cień rzucany przez regały wypchane po brzegi książkami i mapami. W kącie stał metalowy kwietnik z wysuszoną paprocią. Drewniane panele skrzypiały wdzięcznie przy każdym kroku, zdradzając nawet eteryczną naturę Szczura. Zawsze czuł się tutaj bardziej człowiekiem niż zjawą, jakby kruszec, z którego zbudowano ściany w tym pomieszczeniu, wysysał z niego całą kwintesencję.
Mężczyzna siedzący za grubo ciosanym biurkiem poruszył się nieznacznie i podniósł wzrok znad dokumentów, gdy Szczur bezszelestnie zamknął za sobą drzwi. Leniwie poprawił opadające na nos okulary, po czym niedbałym gestem ręki pozwolił mu się zbliżyć, lecz Szczur, zgodnie z nauką nabytą wśród Wron, nie skorzystał.
Człowiek, który nigdy nie widział Mistrza Złodziei, nie zdołałby odgadnąć, że został nim okrzyknięty ten chudy, pomarszczony mężczyzna wyglądający na wiek, w którym wypada zacząć szukać miejsca do pochówku. Miał jednak przedziwną czerń w tych pozornie zmęczonych i otoczonych purpurowym sińcem oczach, która nie pozwalała nawet głupcowi powierzyć mu swego zaufania. Stosowny dystans był wręcz konieczny, aby nie zawisnąć głową w dół.
Z głośnym westchnieniem wyprostował się na krześle, leniwie omiatając znudzonym wzrokiem rozłożone na blacie papiery. Błyszczącymi od wielkich sygnetów palcami, które pokrywała gęsta siateczka fioletowych żyłek, zastukał kilka razy w drewno, zanim westchnął po raz drugi. Nie zaszczycając Szczura spojrzeniem, sięgnął do szuflady z boku. Wyciągnął z niej cygaro oraz paczkę wypalonych w większości zapałek. Nie spieszył się, gdy powoli obrócił ją w dłoni i nie spieszył się, gdy szukał całej główki pośród dziesiątek sczerniałych od ognia. Znalazłszy idealną, wreszcie odpalił cygaro, a resztą płomienia nakarmił knot świecy stojącej w rogu biurka.
Nie była wcale potrzebna, ponieważ panowało tu tyle światła, że Szczur już czuł się, jak mysz wciśnięta pod miotłę. Tradycji jednak musiało stać się zadość. Ezar nigdy nie odmawiał sobie drwin z Wron, a zwłaszcza z jego faworytów.
— Nie sądziłem, że postąpisz tak… — zaczął i zamilkł na chwilę, szukając odpowiedniego słowa. — Głośno. To raczej nie w twoim stylu. — Zaciągnął się dymem.
— Mogłeś uprzedzić, że będę miał konkurenta.
— Jednego? Spodziewałem się co najmniej trzech. — Ezar obrzucił Szczura znudzonym spojrzeniem i dmuchnął dymem prosto w jego stronę, jednak szara chmura rozczepiła się po całym powietrzu w gabinecie, zanim do niego dotarła. Próbując zachowywać się naturalnie, Szczur założył ramiona na piersi i zacisnął zęby, aby nie dać ujścia irytacji.
— Kpisz sobie ze mnie?
— Jestem raczej zawiedziony, synu. Za bardzo się rozleniwiłeś.
— A ty za bardzo sobie schlebiasz. Ptaki to nie kundle. Nie utrzymasz ich na smyczy. Pewnie nawet nie zauważyłeś, kiedy kilka srok przewinęło się między wronami — odrzekł Szczur, siląc się na spokój w głosie, choć wewnątrz gotował się od gniewu. Ezarowi nie umknęło, że z całej siły wbił palce w ramię.
— Zważaj na słowa, synu. Chociaż jesteś gryzoniem pośród ptaszysk, nie chciałbym przyłapać cię w przebraniu jednej z tych srok. — Uśmiechnął się, ukazując obrzydliwe, zżółkniałe zęby i pogłębiając zmarszczki pod oczami. Ze wpadającym pomiędzy nie cieniem przypominał przez chwilę potwory z bajek, którymi straszy się dzieci przed snem.
— Kradnę z głową.
— Może i z głową. — Westchnął ciężko i odruchowo przejechał dłonią po wyłysiałym czole. Na starość zostały mu tylko zsiwiałe, przerzedzone włosy dookoła czaszki, które najczęściej zaczesywał tak, aby wydawało się, że jest ich więcej niż w rzeczywistości. — Ale głowa bez wiedzy. Gdybyś naprawdę chciał się zorientować w sytuacji, wiedziałbyś, że Bagscoll wplątał się w kupiecką intrygę i teraz jak nie tuzin siedzi mu na ogonie. — Przerwał, aby zaciągnąć się dymem z cygara. — Nasz klient nie jest jedynym, który chce jego głowy.
— Zatem ode mnie jej nie dostanie. Jestem złodziejem, nie katem.
— Twoje poczucie moralności mnie zadziwia, synu. — Ezar zmarszczył krzaczaste, siwe brwi. — Mam zatem rozumieć, że misja zakończyła się fiaskiem?
— Nieoczekiwanym zwrotem akcji — poprawił go Szczur, powstrzymując się przed nerwowym przestąpieniem z nogi na nogę. Starał się brzmieć na opanowanego, nie miał wiele do stracenia, wszak już był w beznadziejnej sytuacji.
— Niedobrze, synu, bardzo niedobrze. — Pokręcił głową z niezadowoleniem i zgarbił się na krześle z cygarem w ustach. W pomieszczeniu zapanowała ciężka cisza przerywana jedynie przez chrapliwy oddech Ezara, gdy nabierał i wypuszczał dym z płuc. Szczur czekał cierpliwie, wpatrując się w drwiący z niego płomień świecy na biurku. Cienie tańczące pomiędzy regałami z każdą chwilą wydawały się rozjaśniać i uciekać spod palców. Nie miał, gdzie zniknąć. Łaska zjaw go opuściła. — Sądziłem, że po ostatniej wpadce już więcej mnie nie zawiedziesz. — Westchnął z przesadzonym dramatyzmem.
Ezar rzadko sięgał po przemoc, zatem Szczur już dawno przestał się obawiać, że pewnego dnia któryś z jego tęgich darmozjadów wywlecze go za nogi z Czarnego Łabędzia i wychłoszcze aż do utraty przytomności. Jego reputacja również nie mogła ulec zniszczeniu, ponieważ Ezar za bardzo cenił sobie dobre imię swojej przestępczej świty. Szczur spiął się jednak na wspomnienie ostatniej zwalonej roboty. Mistrz Złodziei wiedział wszystko. Wiedział również, gdzie szukać rodzin każdej ze swoich wron i wiedział, co mogłoby im zaszkodzić.
Wstał z krzesła, wciskając cygaro do popielniczki. Zaczął się leniwie przechadzać dookoła pomieszczenia, a każdy krok stawiał z niebywałą gracją oraz lekkością, o jaką było trudno, a szczególnie człowiekowi w jego wieku. Z dziwną dokładnością poprawiał książki na regałach, świece porozstawiane dookoła i obrazy na ścianach. Jako Mistrz Złodziei, wydawał się doskonale bezbłędny w każdym ruchu. I to tak bardzo przerażało Szczura, chociaż czuł ekscytację, gdy patrzył na poczynania Ezara. Nieustannie dążył do osiągnięcia tej samej fascynującej perfekcji. Wtedy wróci do swego mistrza i odpłaci mu się pięknym za nadobne.
— Synu — podjął znów Ezar, splótłszy ręce za plecami. — Zgarnąłem cię z ulicy, kiedy przymierałeś z mrozu. Nakarmiłem. Ubrałem. Wyuczyłem profesji i wychowałem jak swojego. — Krążył dookoła Szczura, udając w głosie żal i smutek. Był doskonałym aktorem. Nagle Mistrz Złodziei zmalał do rozmiarów zmęczonego życiem staruszka. — A ty mi się tak odpłacasz? — rzekł tonem zakrawającym prawie na rozpacz, którą można porównać do rozpaczy ojca po stracie dziecka. Wrócił na miejsce za biurkiem i już nie tak perfekcyjnym, wręcz starczo nieporadnym gestem przysunął do siebie plik dokumentów. Spojrzał na Szczura. Prawdopodobnie, gdyby nie znał Ezara, uwierzyłby, że naprawdę pragnie dobra dla swoich wron. — Niezwykle mi przykro, synu, lecz aby nauczyć cię odpowiedniego zachowania, zmuszony jestem podwoić twoją miesięczną ratę spłaty długu. — Zanurzył czubek pióra w atramencie i starannie napisał kilka słów na pustej kartce. — I niestety muszę doliczyć spłatę odszkodowania. Chyba że jesteś w stanie unormować ją teraz? — przerwał, zerkając pełnym drwiny wzrokiem na Szczura, lecz on milczał. I milczał tak przez następne dwie minuty, dopóki Ezar go nie przerwał. — Tak myślałem.
Znów zapadła ciążąca na ramionach cisza. Wślizgiwała się pod płaszcze i przenikała przez ubrania, aby wtopić się w skórę.
Przeklinał Ezara z głębi najgorszego cienia i życzył cholerze, aby w nocy zeżarły go szczury. Czekał, dopóki starzec nie wyprostował się znad dokumentów, zaszczycając Szczura jadowitym spojrzeniem, w którym roiło się od wyższości i pychy. Z tajemniczym uśmiechem sięgnął w stronę świeczki, po czym zgasił płomień palcami.
— Oby więcej takich sytuacji nie było — rzekł.
Szczur odwrócił się w stronę drzwi bez słowa ugody ani pożegnania, jedynie w myślach poprzysiągł kolejną już zemstę za każdą trutkę dla niego zostawioną. Położył dłoń na klamce, lecz przed wyjściem powstrzymał go zimny ton Ezara:
— Synu...
Niechętnie skierował wzrok w jego stronę i zajrzał prosto w spowite otchłanią oczy. Ezar skinął ostrzegawczo głową, a brzmienie jego głosu stało się jeszcze groźniejsze, gdy znów powtórzył to jedno, upokarzające słowo:
— Synu.
Szczur nie silił się nawet na piękne, złodziejskie ruchy. Z dużą dozą niechęci podszedł do Ezara i przyklęknął na jedno kolano obok krzesła, na którym siedział. Przyjął pomarszczoną dłoń ciężką od sygnetów we własną i z udawanym ukorzeniem oparł na niej czoło. Obrzydzenie do siebie samego przyprawiło Szczura o odruch wymiotny, więc czym prędzej odszedł, ale przedtem skupił w sobie całą siłę i pomimo napierającego zewsząd światła, zmusił jeden z cieni, aby strącił świecę z biurka. Świecznik zabrzęczał głośno, gdy uderzył o podłogę, zagłuszając cichy trzask zamykanych drzwi.


Przemknęło mu przez myśl, że powinien dokładniej sprecyzować, co miał na myśli przez „po zmroku”. Znudzony zatoczył miedzianą monetą między palcami i kolejny raz spojrzał na zegar wiszący na przeciwległej ścianie. Westchnął ciężko i nie siląc się na uprzejmości, zgrabnym ruchem położył nogi na stoliku, co nie umknęło piersiastej, ale niezbyt urodziwej córce gospodarza.
Stali goście Ostatniego Grosza często powiadali, że jej czasem wypadało bać się bardziej niż jej ojca. Szczur nigdy temu nie zaprzeczył, wszak nie raz widział, jak podczas pijackich bijatyk awanturnicza natura córy świetnie się sprawdzała. Kobieta na moment przerwała wściekłe szorowanie ścierą blatu za barem i spod ciemnych, krzaczastych brwi posłała Szczurowi karcące spojrzenie. Wolał nie przykuwać niczyjej uwagi sprzeczkami, więc zignorował jej nieuprzejmość i udawał, że jest zafascynowany obserwowaniem młokosów rozgrywających partyjkę pokera przy stole obok.
Ostatni Grosz był mało popularną gospodą, która od niecałych dwóch lat zagrzewała miejsca na jednej z ulic uważanych za terytorium neutralne. Niewtajemniczeni rzadko zerkali w jej stronę przez brak szyldu i nazbyt pospolity wygląd z zewnątrz, który ginął w morzu dziesiątek takich samych zarzyganych i oplutych aż po same okna karczm. Opinią nie cieszył się szczególnie serdeczną, podobnie jak atmosferą, lecz na miano speluny nie zasłużył, zwłaszcza że zazwyczaj nie gościła tu zgraja pijaczyn ani narwanych hazardzistów. Ot skromny, wysunięty na margines zakątek z w miarę przyzwoitą obsługą i piwem, które nie smakowało skwaszonymi szczynami aż tak bardzo.
Szpiedzy Ezara również rzadko się tu kręcili, Szczur jednak bywał na tyle często, że mógł mówić o dobrych kontaktach ze stałymi bywalcami. Gdyby jego koledze przyszło do głowy knuć przeciw umowie między nimi, miał pewność, że będzie bezpieczniejszy. Odruchowo rozcapierzył palce w skórzanej rękawiczce. Przebiegł opuszkami po ostrzu noża wciśniętego za pas, jakby upewniał się, że szczęście go dziś nie opuści. Potrzebował tych pieniędzy i nie miał zamiaru z nich rezygnować. Każdy grosz czynił go bliższym odejścia od długu.
Przeklęty Ezar.
Zwrócił głowę w kierunku wejścia do karczmy, gdy nienaoliwione zawiasy zaskrzeczały niewdzięcznie, a drzwi z hukiem wparły do środka. Przez próg przecisnął się porywisty wiatr niosący w falach zgniłe liście i jesienny ziąb poprzetykany nocną wilgocią. Zaraz za nimi wtoczył się mężczyzna w czarnym płaszczu.
Jego strój wydał się Szczurowi zbyt elegancki, jak na odwiedziny w karczmie i zbyt porządny, aby zakładać go w taką pogodę, lecz wszystko było niczym w porównaniu do szmaragdowego szala z misternie wyszytym wizerunkiem pawich piór.
Gość z impetem trzasnął drzwiami, zanim ogień w palenisku zdążył prawie całkiem zgasnąć. Córka karczmarza, nie przerywając szorowania blatu, rzuciła przybyłemu mężczyźnie jedynie krótkie, niezbyt uprzejme spojrzenie i splunęła prosto na blat, aby rozetrzeć ślinę ścierą. Najwyraźniej było to nie w smak gościowi, bo wzdrygnął się nieznacznie i Szczurowi nie umknął wykwitły na jego twarzy grymas przerysowanego obrzydzenia.
Przez moment przypominał rozkapryszonego smarkacza nad misą taniej zupy, lecz gdy wyprostował się z dumnie uniesioną głową, ten obraz znikł bezpowrotnie. Powiódł rozleniwionym wzrokiem po gospodzie, jakby w ten sposób wyrażał należną mu wyższość nad bandą mało kurtuazyjnych szumowin. Zapewne nie przegapił czujnie śledzących go co najmniej kilku par oczu, jednak słusznie to zignorował i skrzyżował spojrzenie ze wciśniętym za stół pod ścianą Szczurem. On zaś był pewien, że dostrzegł w ciemnych oczach kolegi okrutny cień pogardy. Mimowolnie uśmiechnął się pod maską, nie był to bynajmniej uśmiech sympatyczny, ale i jadu mu zarzucić się nie dało, wszak potraktował ten gest jako przyjemne wyzwanie na koniec dnia. Dla odreagowania stresu związanego z Ezarem.
Mężczyzna wygładził fałdy szarej kamizelki, po czym teatralnym gestem zdjął skórzane rękawiczki ze smukłych, zręcznych dłoni i powolnym krokiem ruszył w stronę Szczura, który uważnie obserwował jego ruchy. Był nie tyle ostrożny, ile zaciekawiony. W posiadłości Bagscolla ten człowiek wydawał mu się zwykłym opryszkiem, jakich niemało w Avfallen, lecz teraz nie potrafił odgadnąć, z kim ma do czynienia.
— Sądziłem, że działasz w pojedynkę — rzekł mężczyzna, przysiadając się do Szczura i poluzował trochę węzeł szala. Z bliska wyglądał jeszcze gorzej.
— Tylko wtedy, gdy moi przyjaciele nie stanowią wyzwania. — Skinął ironicznie głową, parodiując przesadnie uprzejmych arystokratów, którzy mieli to do siebie, że lubili wyglądać na pięknych, ale ich myśli po miłym przywitaniu bywały wyjątkowo obrzydliwe. Zsunął kaptur płaszcza z głowy, lecz nóg z blatu zdjąć nie raczył.
— To dla mnie zaszczyt, słyszeć, że jestem dla ciebie wyzwaniem. — Uśmiechnął się drwiąco i wyprostował plecy, nie opierając ich o niewygodne, drewniane oparcie.
— A dla mnie zaszczyt tytułować cię moim przyjacielem. Mam nadzieję, że po zakończeniu spotkania tego zaszczytu nie stracę.
— Zatem pozwól, że dam ci przyjacielską radę. — Z nieodgadnionym uśmiechem zakręcił na palcu sygnetem, który Szczur natychmiast rozpoznał. Zacisnął zęby, dusząc wspomnienie upokorzenia, jakie zakiełkowało w nim, gdy niesłownie pieczętowali chwilowy sojusz. — Rozumiem, że nosisz tę maskę, żeby się nie wyróżniać. Przykro mi, ale to tak nie działa. Może sprawdziłaby się lepiej na balu przebierańców.
— Nie, mój drogi kolego, ona nie służy mi kamuflażem. Ludzie mają wiedzieć.
— Nie jesteś zbyt skromny.
— To dobrze, mamy ze sobą coś wspólnego.
Zdawało się, że trafił w czuły punkt towarzysza, jakby wyjątkowo brzydził się utożsamianiem z jednym z tych niewiele wartych rabusiów wychowanych na ulicy. Szczur dostrzegł nieznaczny cień irytacji i oburzenia na twarzy mężczyzny, zniknął jednak tak szybko, jak się pojawił, gdy odzyskał rezon.
— Nie jestem szczurem. Nie wychowałem się w kanałach — rzekł z pogardą w głosie, zarzucając zamaszystym ruchem brzydki szal na ramię.
— Co to za różnica? I tak wszyscy w nich żyjemy. — Szczur wzruszył ramionami.
Człowiek mógł mieszkać nawet w pałacu, lecz to wcale nie wykluczało, że w ukryciu przed ciekawskimi spojrzeniami gnił po cichu w ściekach zbudowanych z niespełnionych marzeń, przerośniętych ambicji i zmarnowanego potencjału.
— Kto w nich żyje, ten żyje — odparł mężczyzna po dłuższej chwili milczenia, dalej tocząc sygnet Bagscolla w palcach. Szczur starał się nie wpatrywać w wielki, czerwony kamień, który cudownie błyskał w nikłym świetle płomyków w lampach gazowych. Nie zamierzał nikomu dawać satysfakcji ze swoich słabości.
— No tak, można jeszcze nie żyć. — Założył ramiona na piersi i wygodniej usadowił się na krześle.
— Nie sądziłem, że jesteś taki inteligentny, kolego. — Mężczyzna udał zaskoczonego.
— A ja nie sądziłem, że istnieje na tym świecie człowiek na tyle głupi, żeby założył tak paskudny szal.
— Wypraszam to sobie — oburzył się mężczyzna. — To najnowszy projekt Diccusa Pavisa.
Szczur o mało nie zachłysnął się powietrzem, gdy usłyszał, z jaką czcią ten człowiek wypowiadał tak krzywdzące imię. Nigdy nie rozumiał rodziców, którzy w podobny sposób nazywali swoje dzieci i jeszcze się nimi chwalili.
— Wybacz, ale nie będę rozmawiał o modzie z facetem, który nosi buty na wysokich obcasach — rzekł, odzyskawszy panowanie nad głosem, chociaż wciąż w gardle kotłował mu się śmiech. Towarzysz zmarszczył brwi, uważnie przyglądając się Szczurowi.
— Co ty knujesz? — spytał, po czym pochylił się nad stołem i oparł łokcie na blacie.
— Nie ufasz mi? — Głos Szczura rozbrzmiał teatralnym dramatyzmem uzupełnionym o bolesną żałość histeryzującej gąski na wieść zdrady kochanka.
— Zaufanie to przedmiot handlu. Nie stać cię na nie.
— Gdy mi dasz moją część nagrody, może będzie mnie stać.
Mężczyźni przez chwilę mierzyli się wzrokiem niczym dzieci wojujące na spojrzenia. Chociaż dookoła rozbrzmiewały rozmowy lekko wciętych gości, Szczur miał wrażenie, że panuje nieprzenikniona cisza gotowa przerodzić się w burzę. W myślach chwytał za nóż ukryty za pasem i jednocześnie odliczał, ile czasu zajęłoby mu dosięgnięcie do najbliższej lampki gazowej, a ukradkiem koncentrował się na cieniach zgromadzonych w kątach gospody.
Nagle mężczyzna parsknął cicho i wstał z krzesła. Z kieszeni płaszcza wyciągnął sakiewkę, po czym z przyjemnym brzękiem pieniędzy położył ją na stole. Szczur jeszcze przez chwilę wpatrywał się czujnie w towarzysza, lecz kiedy ten obdarzył go jedynie litościwym, drwiącym uśmiechem, przysunął sakiewkę bliżej siebie.
— Wiesz, że jeśli kantujesz, to może się dla ciebie źle skończyć? — zagadnął niby pogodnym głosem Szczur, odwlekając moment poluzowania szpagatu w sakiewce. Mężczyzna prychnął pogardliwie.
— Ty też mi nie ufasz.
— Wolę się upewnić, że wyjdziemy stąd jako przyjaciele — odparł i wyjątkowo leniwym ruchem rozwiązał szpagat. Zadowolony uśmiechnął się pod maską, gdy złaknione bogactwa oko, nasyciło się widokiem pieniędzy.
— Miło się z tobą pracowało — zagaił mężczyzna i jeszcze raz zarzucił szal, a do nozdrzy Szczura dotarła silna woń drogich, męskich perfum. — Pozostaje mi tylko życzyć spokojnej nocy. Oby szczury ci jej nie zakłóciły. — Uśmiechnął się zgryźliwie, odwracając w stronę wyjścia.
— Tobie życzę bezpiecznego powrotu do domu. Oby ci się obcasy nie połamały — odpowiedział z cieniem uśmiechu w oczach. — I jeszcze jedno. — Szczur zatrzymał mężczyznę, zanim odszedł od stolika, po czym wyciągnął zza płaszcza drugi sygnet skradziony Bagscollowi i rzucił mu prosto w ręce. — Niech to będzie moja przyjacielska porada. Kup sobie ładniejszy szalik.
Wymieniwszy ostatnie spojrzenia i niezbyt uprzejme skinięcia głowami, mężczyzna wyszedł z gospody, a Szczur pomyślał, że miło było chociaż raz spotkać kogoś, kogo po zakończeniu współpracy wciąż będzie mógł tytułować przyjacielem.


Koniec wątku, dziękuję za super przygody <3

----
1829 PD + 15 P
Owca

3 komentarze:

  1. I l e t o m a s ł ó w , j a l e d w o 2 0 0 p i s z e w t f

    OdpowiedzUsuń
  2. A JAK DUZO PD, DOPIERO TERAZ ZAUWAZYLAM ZE JEST OPOWIADANIE, O MOJ KRZAKU. JA TEZ CHCE PISAC TAKIE DLUGIE I LADNE OPOWIADANIA, NAUCZ MNIE KTOS

    OdpowiedzUsuń