Pretensjonalny?
Zgrzytnął zębami.
Infantylny?
Na samo wspomnienie pomarszczonej jak suszona śliwka twarzy właściciela galerii miał ochotę pluć wbrew zasadom dobrego wychowania. Podniósł kołnierz czarnego płaszcza, opuścił głowę, by choć trochę ukryć twarz przed tnącym jak noże, lodowatym wiatrem. Szedł pośpiesznie, chcąc jak najprędzej oddalić się od starych murów hermetycznej jak słoik kiszonek desy.
Jeszcze nigdy nie czuł się tak wściekły. Nigdy nie czuł się tak rozczarowany otaczającym go światem. Gdy malował swoje najnowsze dzieło, towarzyszył mu stan wręcz chutliwej ekstazy. Stephan miał wrażenie, że od schnącego werniksu bije erotyczne ciepło, promieniujące z wielkiej płaszczyzny wypełnionego barwnymi, wijącymi się formami blejtramu. Serce wtedy wzbierało mu dumą, a w oczach błyszczały łzy dzikiej satysfakcji. Jego boska wizja na wieki zaklęta w plątaninę barw i kształtów.
Powinny podziwiać mnie tysiące oczu!
Zakręciło mu się w głowie.
Powinienem być nieśmiertelny...
Zaczął padać deszcz. Może to i dobrze? W pełen patosu sposób ukrył gorzkie łzy płynące po policzkach niedocenionego artysty. Czernidło, którym podkreślał oczy, rozmyło się delikatnie. Blejtram wysunął mu się z ręki, upadł w wilgotne, rozdeptane błoto ciemnej, cuchnącej uliczki. Stephan przez chwilę obserwował krople deszczu uderzające o zalakierowaną powierzchnię jego obrazu, po czym powiódł wzrokiem po okopconej ścianie starej kamienicy, niczym po grupie zebranych słuchaczy.
– Wy wszyscy myślicie, że stoi przed wami człowiek, który zaryzykował swą artystyczną karierę w szalonej sprawie. Ale jesteście tylko słabymi i omylnymi marionetkami. Pacykarzami, którzy swe życie oddają ułudzie wzroku. To, co widzicie to dym zaledwie. Dym z ognia, który płonie w nas. Ja maluję ogień! Ja jestem ogniem! Ja...
– Zaaamknij się!
Zamrugał kilkukrotnie i odwrócił się; brudny dziad, który go uciszył, owinął się szczelniej śmierdzącym kocem i wtulił w kąt muru. Stephan wpatrywał się w niego, jakby rozpoznał w zniszczonej twarzy znajomego z dawnych lat.
Chłód ciągnący od przemoczonych ubrań wreszcie sprowadził go na ziemię. Poprawił płaszcz na ramionach, przeczesał palcami mokre włosy, które i tak po chwili znowu przylepiły mu się do czoła.
Podniósł obraz z wysiłkiem.
Dlaczego nagle stał się taki ciężki?
Strzepnął błoto z drewnianej ramy. Serce łomotało mu w uszach. Chciał krzyczeć. Chciał być już w swoich czterech ścianach.
Przez ułamek sekundy poczuł się niezwykle osamotniony w tym przerażająco zaślepionym świecie. Czuł zarówno monolit nienawiści, jak i boską obojętność. Świat zdawał się płakać, nie wiedząc za czym.
Tylko Stephan znał przyczynę swoich łez.
***
– Cuchniesz jak ściek ścieków, przyjacielu.
– To zlecenie nie było łatwe...
– Nie obawiaj się. Następne będzie gorsze.
Vamar wstał z ciężkiego, obitego skórą krzesła. Poruszał się niesamowicie cicho i zgrabnie jak na starego dziada ze sztuczną nogą. Chudymi, pajęczymi palcami otworzył sejf, który pierwotnie ukryty był za obrazem autorstwa Larmsa. Bohomaz przedstawiał zamyślonego kupca liczącego złote monety. Od dawna już stał w kącie, oparty o ścianę. Najprawdopodobniej Vamar uznał, że nie jest wart ciągłego zawieszania go, maską dla sejfu też nie był najwyraźniej szczególnie skuteczną.
Pośrednik usiadł ciężko za biurkiem, rozsypał pieniądze i zaczął liczyć. Na głos. Nieszczególnie pośpiesznie.
– ... dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć i trzysta – wychrypiał.
Wreszcie skończył.
Vamar miał nieprzyjemny, zdarty, nieco skrzeczący głos z dziwnym akcentem. Stephana potwornie to drażniło, jednak nie mógł nic na to poradzić. Darzył to suche truchło ogromnym szacunkiem. A przynajmniej tak myślał.
Skrytobójca wyciągnął dłoń po swoją zapłatę, po czym schował zarobek do skórzanej sakwy u pasa. Skinął niezbyt wdzięcznie głową.
– Jak poszło? – zapytał pośrednik, wskazując z pewnym niesmakiem jedno ze swoich krzeseł. Stephan dostrzegł ulgę w wyłupiastych, rybich oczach, gdy odmówił. Do tej pory czuł na sobie smród lepkiej i cuchnącej plwociny podmiejskich kanałów.
– Jak widać – mruknął opryskliwie. Zauważywszy, że starca nie zadowoliła jego odpowiedź, kontynuował: – Kraty, drut i dla przelania czary goryczy magiczna bariera. Wszędzie. Jeśli lubisz pikantne szczegóły, to dodam, że musiałem przeciskać się kanałami, a do środka dostałem się przez wychodek dla służby. Gragrez spał, ochrona, przynajmniej jej część, również.
Pośrednik skinął niewzruszony głową. Najwyraźniej mało co mogło go już w życiu zdziwić. Przez chwilę milczał, bawił się zakręconym kałamarzem. Czarny, gęsty tusz przelewał się aksamitnie po „wypalcowanym” szkle.
– Odwiedził mnie wczoraj anonimowy klient. Prosił, bym dał to zlecenie tobie. Starałem się zmienić jego zdanie, ale był uparty. A oferuje dużo. – Zrobił długą, efektowną pauzę, westchnął ciężko, chrapliwie. – Mówię mu, że to robota dla złodzieja, ale nie słucha. No to się zgodziłem. Nie masz mi tego za złe, hm?
Vamar Mevess z lubością pociągnął łyk schłodzonego czerwonego wina.
– O co konkretnie chodzi?
– O dokumenty. Niezwykle ważne dla klienta, a będące własnością Jorlona Bagscolla. – Vamar Mevess na chwilę przyssał się do kielicha. Twarz Stephana zbielała na bardzo krótki moment. Vamar Mevess, oczywiście, to zauważył. – Czy wszystko w porządku?
– Tak. Ile?
Suchy, żylasty człowieczek siedzący za biurkiem uśmiechnął się w obrzydliwy, żabi sposób. W tym momencie faktycznie przypominał ropuchę. Małą, śliską i ohydną. Oczy błyszczały pustką, zdawały się nie mrugać.
– Po odjęciu mojego procenta zostaje ci równe sześćset sztuk złota.
Vamar na szczęście nie musiał nalegać.
***
– Powiedziałem mu, co myślę o nim i o ich konserwatywnym podejściu do sztuki. „Grandilokwentne. Nieumiejętne. Nieestetyczne. Infantylne. Fatalne”. Wyobrażasz to sobie, Khelemie? Tak mi powiedział. A na koniec dodał, że nigdy nie rozumiał zachwytu estetyką brzydoty, która już dawno temu wyszła z mody, ale mimo wszystko miała jakąś wartość artystyczną. A to, co tworzę ja, takowej nie ma nawet w najmniejszym stopniu. Tfu! Ślepe dranie – wyrzucił z goryczą, spoglądając ponownie na młodego chłopaka leżącego na jego łóżku.
Smukłe, acz muskularne ciało oświetlała tylko pojedyncza świeca stojąca na niskiej szafce nocnej, tuż przy łóżku. Ciepłe refleksy na przystojnej, młodej twarzy, mroki schowanych w cieniu zakamarków ciała, biała kontra na prawym barku, bijąca prosto z okna tylko w nieznacznym stopniu przysłoniętego ciężką, przykurzoną zasłoną w kolorze wina.
Przez chwilę przyglądał się kochankowi w zadumie.
Khelem stał się całym światem. Wolny, spokojny rytm jego oddechu. Tętno jak dżdżownica pełznąca pomiędzy ścięgnami jego napiętej szyi. Chór znaków, żywy tekst drżenia jego ciała. Stephan zachwycił się energią bijącą z jego zdrowego, zadbanego ciała, dzikością drzemiącą w plątaninie wyeksponowanych mięśni, mieszanką rozbawienia i fascynacji igrającą w kącikach ust i szklistości złocistych oczu.
Wreszcie poczuł spokój; zupełnie jakby ta chwila wzajemnej obserwacji przyniosła mu upragnioną ulgę. Intymne ciepło i cisza. Tylko nocny deszcz uderzający o dach brzmiał niczym nieustający oddech. Postawił ostatnie kreski na chropowatym papierze, przysunął do twarzy rysunek i z uznaniem do samego siebie skinął lekko głową. Dwie krople z jego mokrych włosów skapały na papier. Rozmazały brązową sepię.
– Uważaj! – jęknął Khelem. Odrzucił koc, nagi i jasny w mroku nocy. Zbliżył się, przesunął palcami tuż nad dwoma uwypukleniami na papierze. – Jest zniszczony?
– Nie – odparł cicho Stephan, wpatrując się melancholijnie w liczne blejtramy ustawione pod ścianami i stosy papieru poprzyciskane ciężkimi przedmiotami. – Zobaczysz, kiedyś nad moimi pracami ludzie będą płakać.
Khelem uśmiechnął się łagodnie, chwycił jego rękę, przez moment wodził smukłymi palcami po drobnej, acz silnej dłoni Stephana. Obserwował uważnie linie, żyły, odciski i blizny, po czym uklęknął i wtulił policzek w udo starszego mężczyzny.
Stephan zadrżał, gdy jego skórę musnął ciepły oddech.
– Chodź, Stephanie.
***
Pierwsze poruszenie powiek, gdy padną na nie blade łuny porannego światła. Smak pierwszego tchnienia. Senne odrętwienie wspartego o poduszkę policzka. I ciepło drugiego ciała.
Stephan przez krótką chwilę obserwował mglistą łunę za oknem. Z niewiadomych powodów przypomniały mu się jego pierwsze łzy przelane w towarzystwie tego złotookiego chłopaka. Było to nocy, w której trakcie po raz pierwszy został z nim na dłużej. Stephan leżał wtedy w szarym mroku pokoju, przyglądając się, jak różane palce świtu przedzierają się między strzępiastymi chmurami. Czuł na karku spokojny, ciepły oddech. I był szczęśliwy. Szczęśliwy w jakiś osobliwy sposób, w jaki można było być szczęśliwym w tym miejscu i czasie. Płakał wtedy z radości. Karmił się ułudą normalności, poczuciem obecności drugiej osoby. Po raz pierwszy w życiu nie był sam. Po raz pierwszy w życiu obudził się w czyichś objęciach.
Teraz gdy Khelem do niego przychodził, przeszywał go smutek, czasem tak dotkliwy, że wyrywał mu z piersi jęk. Dlaczego? Bo nie potrafił zapomnieć, że to wszystko nie jest prawdziwe, że chłopak przychodzi do niego wiedziony zapachem pieniędzy, a nie tęsknotą. Cierpiał na samą myśl, że co rano Khelem wstaje, zabiera swoją zapłatę, wychodzi bez słowa i wraca do dzielnicy prostytutek, na jedną z ciemnych uliczek, sąsiadującą z największym burdelem w mieście zwanym „Czerwone Drzwi”, by starać się o nowych klientów, lub by obsługiwać tych, którzy już go znają i cenią.
Khelem się obudził.
Przeciągnął się w poduszkach, potarł dłonią twarz i spojrzał w stronę okna. Jego dłoń powędrowała do ramienia Stephana, musnął skórę opuszkami palców i uśmiechnął się delikatnie, gdy ten odwrócił się do niego przodem. Niższy mężczyzna wtulił się w pierś kochanka, jakby chciał go jeszcze przez chwilę zatrzymać przy sobie.
W chwilach, gdy Stephan myślał nieco trzeźwiej i chłodniej, zdawał sobie sprawę z faktu, jak wiele pieniędzy oddał w ręce złotookiego Khelema. Mimo to nie żałował. Chłopak miał naturalny talent do kochania. Kształtował pożądanie swojego klienta niczym glinę, za każdym razem zaskakiwał namiętnością i techniką. Wszystkie zmysły poruszały się w rytmie jego oddechów. Jego obecność warta była każdego miedziaka.
I nie mówił za wiele, a jeśli już, to niezbyt mądrze. Za to słuchał uważanie, a przynajmniej sprawiał takie wrażenie. Stephan bardzo to sobie cenił, niemal na równi z jego „zawodowymi” umiejętnościami. Uwielbiał mówić, głównie o sobie i swojej twórczości, a ciężko mu było o słuchacza równie dobrego co Khelem.
– Muszę iść. – Usłyszał wreszcie. Odsunął się natychmiastowo, usiadł.
– Wiem – odparł tylko, narzucając na nagie ciało długi, szary szlafrok.
Na boso przeszedł do pokoju obok.
Gdy wrócił, Khelem był już ubrany. Odebrał swoją zapłatę, zacisnął złote monety w dłoni, jakby bał się, że ktokolwiek spróbuje mu je zaraz wyrwać, skinął lekko głową i wyszedł, zamykając za sobą ciężkie, nieco skrzypiące drzwi.
Stephan przechylił lekko głowę, obserwując chropowatą powierzchnię drewna. Za oknem jakieś kobiety ubolewały nad wygórowanymi cenami różnego rodzaju produktów.
Ich trwoga nadała temu przedstawieniu polor autentyczności.
***
Dwa gołębie, wystraszone nagłym pojawieniem się człowieka, gwałtownie zatrzepotały skrzydłami i zerwały się do panicznego lotu. Przyglądał się im tak długo, aż zmieniły się w dwa małe punkciki gdzieś nad ciemnym horyzontem.
Miasto z tej wysokości zdawało się ciche i piękne. Latarnie paliły się gęstym, pomarańczowym światłem, rzucały długie łuny na wilgotne, brukowane chodniki i ściany okolicznych kamienic.
Z dachu jednej z nich, odnowionej i bogato zdobionej, obserwował interesującą go posiadłość. Jorlon Bagscoll zdecydowanie nie znał słowa umiar. Jego willa aż tonęła w obrzydliwych ornamentach, ogród przepełniony był rzeźbami tak kiczowatymi, że wzbudziły w Stephanie odruch wymiotny, a wielka fontanna z rybą, spomiędzy której grubych warg wypływała woda, przepełniła czarę goryczy.
Potarł twarz dłonią, by przywrócić swoje nerwy do porządku, po czym naciągnął na nos i usta ciemną chustę. Jeszcze raz dokładnie przyjrzał się kilku miejscom, które mogły okazać się najłatwiejsze do sforsowania ogrodzenia, po czym niemal bezszelestnie ruszył po dachach w kierunku zacienionej uliczki, sąsiadującej z fragmentem rezydencji Bagscolla. Za murem znajdował się obszar ogrodu obfity w ozdobne drzewa i krzewy. Gdy znalazł się możliwie jak najbliżej wybranego miejsca, szybko ocenił odległość, która dzieliła go od muru.
Za daleko.
Wytężył zmysły. Kroki patrolujących strażników w oddali, cicha, nerwowa rozmowa w którymś z mieszkań, charkanie bezdomnego, nerwowe oddechy spółkującej pary. Całe szczęście nie słyszał cichego, charakterystycznego posykiwania magicznej aury, która czasami chroniła posiadłości arystokracji.
Musiał zaryzykować zejście na ulicę, nie da rady teleportować się na odległość co najmniej trzydziestu metrów.
Bezszelestnie osunął się po rynnie, stając na mokrym bruku. Rozejrzał się nerwowo, po czym pospiesznie pokonał odległość dzielącą go od ogrodzenia. Teleportował się na szczyt murku i skoczył między roślinność po drugiej stronie. Wilgotny trawnik zagłuszył dźwięk lądowania. Przykucnął za przyciętym na okrągło krzakiem ognika szkarłatnego, pokrytego gronami czerwono-pomarańczowych jagód. Wartownicy stali jak stali przy bramie, od czasu do czasu przechadzając się wzdłuż ścieżki prowadzącej do głównego wejścia do willi. Dwóch leniwie okrążało posiadłość.
Zgodnie z wytyczonym wcześniej planem skierował się pod wschodnią ścianę willi, przyparł do muru i upewniwszy się, że nikogo nie ma w pobliżu, rozpoczął wspinaczkę prosto do uchylonego okna na drugim piętrze. Liczne zdobienia w postaci wyszukanych kartuszy, wykuszy i naczółków niezwykle ułatwiały mu zadanie. Podciągnął się i przykucnął na wielkim, kipiącym zdobieniami kartuszu przedstawiającym herb z bażantem. Przyparł do ściany i zajrzał przez okno. Zasłony falowały lekko poruszane napływającymi z zewnątrz chłodnymi powiewami powietrza. Pomieszczenie skąpane było w ciemnościach, ale nie wyczuwał niczyjej obecności w pobliżu.
Szybko i bezszelestnie niczym cień wsunął do środka.
Wyprostował się i odetchnął cicho. Poczekał, aż wzrok przyzwyczai się do otaczającej wszystko ciemności, po czym omiótł wzrokiem pomieszczenie. Idealnie posłane, dość skromne, jak na fatalny gust Bagscolla, łóżko, pachnąca świeżością, wykrochmalona pościel, czyste ręczniki równo poskładane na niskim stołku. Zdał sobie sprawę, że stoi w przygotowanym dla kogoś pokoju gościnnym, prawdopodobnie Jorlon spodziewa się na dniach gości. Przeszedł bezszelestnie przez pomieszczenie, prosto do drzwi, wyjrzał na korytarz przez dziurkę od klucza. W ciemnościach nie dostrzegł ani nie usłyszał niczego, co mogłoby stanowić jakiekolwiek zagrożenie.
Przez jego ciało przeszedł dziwny dreszcz niepokoju.
Cholera, uspokój się.
W trakcie wykonywania zleceń czasami ogarniał go nieuzasadniony lęk, ale ostatnio działo się to częściej.
Zbyt często.
Otworzył drzwi. Z wdzięcznością odetchnął, gdy te nie wydały z siebie nawet najmniejszego skrzypnięcia. Omiótł wzrokiem korytarz. Rzucił pobieżne spojrzenie sklepieniu willi, marmurom i złoconym poręczom.
Kto i po co ozdabia piętro marmurem?
Minął jeszcze jeden pokój gościnny, po czym obszedł balustradę schodów i wszedł do otwartego salonu. Poczuł się wręcz przytłoczony ohydą wszechobecnego kiczu i przepychu. Próg bawialni ozdobiony złotymi, liściastymi motywami połyskiwał blado w ciemnościach, beżowy szezlong na zdobionych nogach niemal zanikał pod ogromem haftowanych w skomplikowane wzory poduszek, a rumiana, pulchna twarzyczka nagiej kobiety z wielkiego obrazu oprawionego, oczywiście, w pozłacaną ramę zdawała się uważnie obserwować każdy ruch niechcianego gościa.
Nieśpiesznie zaczął otwierać szuflady komód i szafek. Jedna zaskrzypiała cicho. Przełknął ślinę.
Cholera, nie nadaję się na złodzieja.
Znieruchomiał na moment, gdy usłyszał wściekłe szczekanie psa na zewnątrz budynku, a zaraz potem stłumione przez mury domu krzyki ochroniarzy.
Musi się śpieszyć.
Wysunął nieco za szybko z salonu i zamarł w bezruchu, gdy na jego końcu zobaczył łunę światła i cień zbliżającego się człowieka. Słyszał charakterystyczne stukanie miecza w pochwie. W ułamku sekundy znalazł się z powrotem w bawialni, przywarł do ściany tuż przy progu. Zaczął nasłuchiwać. Kroki zbliżały się zdecydowanie za szybko. Zdążył tylko sięgnąć po jeden ze swoich puginałów i przykucnąć. Gdy strażnik znalazł się w przejściu, Stephan szybkim pchnięciem z biodra wpakował mu ostrze tuż pod brodę. Chwycił go pod ramię i położył możliwie jak najciszej na podłodze.
Stłumił westchnienie i przyjrzał się rozlewającej po podłodze krwi, czarnej w mroku. Zdecydowanie nienawidził zabijać w trakcie zleceń osób trzecich.
Zgasił świecę w lampie strażnika i ponownie wszedł do przedsionka, na którego końcu niewyraźnie w mroku malowały się drzwi. Modlił się, by była to sypialnia, bądź gabinet Bagscolla. Zajrzał przez dziurkę od klucza; jego prośby się spełniły. W łóżku ktoś spał, prawdopodobnie Jorlon Bagscoll we własnej osobie. Nie zaskoczył go brak obecności szanownej małżonki; zgodnie z informacjami od Vamara, Veralia Bagscoll zmarła pod koniec zeszłego miesiąca, ku głębokiej rozpaczy męża oraz dwójki dorosłych już synów.
Nie zastanawiając się dłużej, wyjął z sakwy u pasa niewielką fiolkę i wylał kilka kropel jej zawartości na chustkę. Wszedł do środka, zamknął drzwi. Nerwowo spojrzał na otyłego mężczyznę, który poruszył się niespokojnie w łóżku. Dopadł do niego kilkoma szybkimi krokami, przygniótł barkiem jego klatkę piersiową, a chustkę przyłożył do ust. Przez ułamek sekundy przerażony pan domu szarpał się i rzucał wściekle oczyma, by zaraz potem znieruchomieć i odpłynąć. Stephan odstąpił od niego, podszedł do drzwi. Nasłuchiwał przez chwilę, ale nie słysząc zaalarmowanych chwilową szamotaniną strażników, zaczął przeszukiwać pomieszczenie.
Pokładał w tej sypialni ogromne nadzieje. W innym wypadku będzie skazany na schodzenie na niższe poziomy budynku.
Cholerny Vamar. Idź, znajdź jakieś dokumenty, dla jakiegoś klienta, w jakimś pokoju, w jakiejś zapchlonej skrytce. I niby gdzie ja mam tego szukać?
Zdjął dwa obrazy wiszące w sypialni, wyciągał książki z regałów, obmacywał ściany, zajrzał pod dywan, pod łóżko, nawet pod materac. Podszedł do stolika nocnego, dotknął spodu, by sprawdzić, czy nic nie jest do niego przyklejone. Otworzył szufladę, przerzucił kilka przedmiotów: zegarek, materiałowe chusteczki, jakieś ampułki z proszkami. Zamknął ją poirytowany. Potarł twarz dłońmi, wpatrując się ślepo w mebel. Po zaledwie kilku sekundach zdał sobie z czegoś sprawę - szuflada była dziwnie płytka w porównaniu do wielkości zdobionego frontu. Serce zabiło mu mocniej. Opróżnił ją, ostrzem puginału podważając spód. Na jego ustach odmalowało się zadowolenie, gdy ujrzał drugie dno, a w nim trochę złota, dwa piękne sygnety i safinowana teczka na dokumenty.
Z pewną irytacją stwierdził, że nie może mieć pewności, czy faktycznie chodzi o te papiery. Podszedł do okna; mimowolnie przyspieszył mu oddech. Litery, początkowo rozmazane, stopniowo zaczęły składać się w spójną, logiczną całość. Rachunki, jakieś nazwiska, kilka listów. Nie miał czasu przeglądać wszystkiego, ale wierzył w to, że właśnie za te informacje anonimowy klient jest w stanie zapłacić aż sześćset sztuk złota.
– Mam was – mruknął do siebie z dzikim samozadowoleniem.
Tysiące myśli o tym, co zrobi z tymi pieniędzmi, rozsadzały mu głowę.
– Doprawdy cudownie, kolego.
Niski, nieco zachrypnięty głos wwiercił się w uszy, a ostrze przyłożone do szyi boleśnie osadziło go z powrotem na ziemi.
Jak?! Niemożliwe!
Przecież nie słyszał żadnych kroków.
– Niezmiernie się cieszę, że je dla mnie znalazłeś.
Szczurku?
----
1688 PD + 15 P
Owca