Jak to możliwe?
Oddychając głęboko, Stephan de Vort wstrzymał konia i odwrócił się, by spojrzeć na starą cytadelę. Jej mury górowały nad zasłoną świerków i modrzewi, nad nimi zaś górowały zryte rozpadlinami fałdujące masywy pasma Dheor.
Popędził konia i podjął dalszą ucieczkę. Późnym popołudniem minął przerażająco zimną i rwącą rzekę. Dopiero wtedy miał pewność, że zgubił pościg. I dopiero wtedy poczuł potworne zmęczenie i przenikliwy, rwący ból. Spojrzał z lękiem na rozległą ranę na ramieniu.
Kurwa.
Potem skierował wzrok na złamaną strzałę tkwiącą w zakrwawionym udzie.
Kurwa!
Krzywiąc się z cierpienia, zeskoczył z konia. Wydał z siebie pełen boleści jęk, gdy wraz z momentem zetknięcia się rannej nogi z ziemią przez jego ciało niczym uderzenie pioruna rozszedł się palący ból. Z trudem utrzymał pozycję pionową, oparł ciężar ciała na prawej nodze, przytrzymał się łęku.
Koń zwiesił głowę, chrapał ciężko, zmęczony długą drogą. Stephan sam się dziwił, że nie zajechał wierzchowca tą szaloną ucieczką. Gdy pędził go cwałem, słyszał świszczący oddech, huk jego serca. Potem zwierzę protestowało, zwalniało, zbaczało ze ścieżki, by pod koniec zacząć się potykać. Skrytobójca poklepał go po spoconej, lepkiej szyi; rozejrzał się, spojrzał w niebo pokryte kłębiastymi chmurami, które stopniowo zaczęło przybierać cieplejsze barwy. Słońce chyliło się ku zachodowi.
Przywiązał smukłego gniadosza do drzewa, na którego pniu rozrosły się mnogo opieńki. Usiadł na wilgotnej ziemi i nerwowo, trzęsącymi rękoma zaczął rozrywać koszulę. Obwiązał prowizorycznie rany, by choć trochę zatamować leniwie płynącą krew. Pozwolił sobie na zbawienną chwilę odpoczynku, by odzyskać spokój, narzucić rozumowi dyscyplinę. Las był cichy, ptaki śpiewały słodko. I tylko jego charczący oddech i huk serca zakłócały błogość.
Podniósł się wreszcie, podszedł do roziskrzonego w słońcu strumienia i ukląkł na jego brzegu. Woda, którą uniósł do ust, była bardziej orzeźwiająca i słodsza od innych. A może po prostu takie tylko miał wrażenie, bo spękane, wysuszone usta od kilku godzin nie smakowały płynów. Obmył twarz, schłodził rozognione rany, po czym ponownie dosiadł wierzchowca.
Zjechał granitowym zboczem prosto w dziką gęstwinę.
Kluczył w mrocznym borze między potężnymi, wiekowymi dębami, wśród ciszy mówiącej o długiej nieobecności człowieka. Koń parskał, gdy ciernie kaleczyły jego nogi. Siły uciekały z każdym oddechem, ogromne drzewa trzeszczały targane silnym wiatrem. Bujał się niemrawo w siodle, otoczenie pochwyciło go, zniewoliło, poruszało nim i koniem w rytm własnego tchnienia.
Gniady nagle zarżał wściekle, gdy tuż przed nim przebiegła młoda łasica. Zadrobił w miejscu, stuknął kopytami w mokrą ziemię, gwałtownie stanął dęba. Stephan szarpał się z nim chwilę, po czym zupełnie pozbawiony sił spadł na ziemię.
Jęknął, gdy jego ciało zderzyło się z twardym podłożem. Głowa niefortunnie przyjęła znaczną część impetu. Poczuł tylko, jak lekko zakrzepłe rany ponownie się otwierają i tryskają krwią.
Stephan zesztywniał z przerażenia, gdy usłyszał ludzkie kroki, a zaraz potem głos.
– Wszystko w porządku?
Odetchnął z ulgą, zdając sobie sprawę, że na pewno nie był to nikt z pościgu. Ktoś pomógł mu wstać, jak przez mgłę zobaczył młodego chłopaka o długich ciemnych włosach i łagodnej, niemal niewieściej twarzy.
Koń. Gdzie koń?
Rozejrzał się zdezorientowany, świat wciąż wirował mu przed oczyma. Ciało niczym z ołowiu, równie nieruchawe, co jego myśli.
Chłopak powiedział coś jeszcze.
Co?
Gdzie mój cholerny koń?!
Czarnowłosy wciąż go podtrzymywał.
– Przeklęty koń! Tyle czasu razem, a on po prostu uciekł! – wybełkotał, z trudem wypowiadając słowa.
Cóż za nonsens.
– Proszę się nie ruszać, rany chyba się pogorszyły.
Stephan skupił się na moment na twarzy nieznajomego.
Jaki ładny...
Zaraz potem został posadzony na ziemi; oparł głowę o wilgotną, chropowatą powierzchnię drzewa. Plątanina czarnych gałęzi na tle burzowego, sinego nieba. Zagubił się w ich kształcie, w ścieżce, jaką kreśliły w powietrzu – cienkie, mocne linie, które kradły z nieba tyle pustki.
Jakie piękne.
Ktoś się nad nim pochylił, zasłonił mu widok. Miał ochotę pluć. Chłopak przytknął mu do ust drewniany kubek.
Gdzie mi z tym?!
Spróbował podnieść rękę, ale była jak z waty. Skrzywił się, odwrócił głowę, doświadczył strasznego uczucia przewagi fizycznej nieznajomego. Naparł dłonią na jego pierś, a on się uśmiechnął jak ojciec droczący z synem.
Jak to możliwe?
Taki młody, taki delikatny, taki silny.
Wstrętna gorycz wody, którą mu podano, sprawiła, że wargi mimowolnie wykrzywiły się w grymasie. Coś przyćmiło zmysły jeszcze bardziej. Niebo przed jego oczyma zawirowało, a na jego miejscu pojawiła się wielka, czarna plama.
Świat zatrzymał się na przerażająco długi moment.
***
Świt. Stephan obudził się z drżeniem. Słyszał szum liści.
Przez nieokreślony czas leżał nieruchomo, miażdżony ciężarem tępego bólu. Ciężkie kończyny zdawały się przykuć go do ziemi. W ustach wciąż czuł gorzki smak środku nasennego. Poczuł okropne mdłości. Musiał się mocno uderzyć w głowę.
Gdzie jestem?!
Świadomość zupełnie obcej sytuacji i obecności nieznajomego spadła na niego z przytłaczającym ciężarem.
Rozejrzał się nerwowo wokół siebie. Jego rzeczy leżały obok prowizorycznego posłania, rany miał precyzyjnie opatrzone.
Medyk? Co do cholery robi w środku dziczy?
Zdołał się podnieść na kolana, podpierając ciężkimi jak ołów ramionami. Ból rozsadzał czaszkę. W sztywne palce chwycił jeden ze swoich puginałów.
Gdy stanął na nogi, omal się nie przewrócił. Musiał odczekać kilka sekund, by przywołać swoje ciało do porządku. Spojrzał przed siebie; wzrok wciąż miał mętny. Długowłosy chłopak siedział przy ogniu; grzał białe, delikatne dłonie.
Stephan podszedł do niego, nieszczególnie dyskretnie. Sztylet wciąż trzymał w ręce, ale nie czuł szczególnej potrzeby wymierzania go w plecy obcego.
– Pańskie rzeczy położyłem obok posłania, więc nie ma się czym martwić. Może chciałby pan porozmawiać? – Jego głos był cichy, kojący, wibrował spokojem.
– Porozmawiać? – Stephan oparł się o pobliskie drzewo, z powątpiewaniem spoglądając na długowłosą postać. – Masz na myśli niezobowiązującą pogawędkę o pogodzie, czy przesłuchanie?
Nie słysząc odpowiedzi, westchnął ciężko i spuścił z tonu. Poczuł wstyd.
– Dziękuję za pomoc – wymamrotał wreszcie. Dopiero wtedy nieznajomy obrócił się do niego twarzą. Uśmiechnął się łagodnie, po czym wskazał miejsce obok siebie, przy ogniu.
Dezorientacja. Stephan nie pamiętał, kiedy ostatnio zaznał takiej bezinteresownej życzliwości. Czy faktycznie była to bezinteresowność? Czego może chcieć? Kim jest? Czy to podstęp?
Mimo to wiedziony jakimś dziwnym przeczuciem usiadł przy ogniu, potarł skostniałe dłonie. Obserwował swoje palce, zginał je i prostował, jakby nie potrafił poradzić sobie z nerwami.
W końcu zadał pytanie.
– Czego chcesz w zamian? I co muszę zrobić, by liczyć na twoją dyskrecję?
Ani?
----
512 PD
Owca
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz