piątek, 16 listopada 2018

Od Stephana (do Szczura)
"Jeden wart drugiego
choć obaj pazerni
jak jeden tak drugi
śliskiej pracy wierni" cz. 3

Stephan czerpał osobliwą przyjemność z zastałej sytuacji. Wcale nie dlatego, że uwielbiał, gdy ktoś czegoś od niego potrzebował. Po prostu niesamowicie bawiła go świadomość, że wyciągnięciu dłoni z pierścieniem towarzyszy nerwowe drganie powieki zamaskowanego mężczyzny.
– Nie za szybko na oświadczyny, kolego?
– Liczyłem, że polecisz na błyskotkę i nie będę musiał się starać.
– Jak ty mnie doskonale rozumiesz.
Ujął pierścień między kciuk a palec wskazujący, obejrzał go z nieskrywanym zachwytem, po czym wcisnął do sakwy u pasa.
Jego twarz przybrała nagle niezwykle cierpiętniczy wyraz. Jakby świadomość beznadziei spadła mu prosto na głowę.
– Niezwykle niewygodna sytuacja – oznajmił gwałtownie i chwilę odczekał dla zwiększenia dramatyzmu. – Nie-zwy-kle. Mamy na karku dwóch rozjuszonych braci, starego Bagscolla, który pewnie zaczyna powoli dochodzić do siebie, wzmożoną czujność strażników, wciąż ujadające psy, magiczną barierę i prawdopodobnie dokumenty schowane głęboko w dupie samego Eijeha. A wszystko szło tak gładko, póki...
Złodziej uciszył go gestem, po czym zeskoczył z murku. Przez chwilę wpatrywał się uparcie w czubki swoich butów, co rusz zerkając na Stephana z ukosa, nerwowo. Na ułamek sekundy ogarnął go dziwny bezwład, jakby jego myślom brakowało impetu, by stać się mową.
Cisza. Tylko coś cicho zgrzytało, jakby gdzieś niedaleko znudzone dziecko bawiło się łyżką w śmierdzącym piasku leżącym po bokach jednej z ciemnych alejek.
– Te przygłupy myślą, że uciekamy z podkulonymi ogonami – mruknął wreszcie.
– Każdy mądry by tak zrobił. Prośmy bogów, by głupcy nie musieli umierać za swoje głupstwa.
Zamaskowany rzucił mu chytre spojrzenie, odzyskując dawną ikrę.
– Mówisz o bogach, biorąc pieniądze za ludzkie życia? – Zaśmiał się, ale nie czekał na odpowiedź. Odchylił lekko głowę; maska odbiła metalicznie kilka refleksów. – Wejdziemy kanałami. Zatkaj nosek, księżniczko.
***
Nie minęło wiele czasu, a Stephan zaczął żałować, że nie odmówił złodziejowi współpracy.
Gęste, smrodliwe powietrze kanałów szczypało w oczy. Śliskie, mokre kamienie zdawały się przemieszać wraz z nimi; momentami czuł, że traci równowagę. Zmęczenie, duchota i potworny odór przyprawiały go o mdłości, a za każdym razem, gdy nadepnął na coś miękkiego i piszczącego, z jego gardła wydobywało się siarczyste przekleństwo.
Z trudem potrafił się skupić na wyznaczonej trasie, ale był pewien, że są już blisko. Każdy bodziec szargał jego nerwy. Powtarzał sobie, że musi być metodyczny i zdyscyplinowany. Zawsze w takich momentach powątpiewał w swoje umiejętności i słuszność wykonywanej pracy – zwłaszcza kiedy byle złodziej krzyżował jego plany i jeszcze śmiał kpić z niego w żywe oczy – ale przez szesnaście lat, które spędził pod pieczą Vamara, nigdy nie zawiódł.
I tym razem nie zawiodę.
Unurzał buty w wodzie i błocie, która teraz mlaskała irytująco między skostniałymi z zimna palcami stóp. Zdechły kot leżący koło jego nogi poruszył się nieznacznie. Ujrzał tłustego szczura wypełzającego z rozerwanego brzucha. Uderzył go wstrętny smród padliny.
Wzdrygnął się obrzydzony, ciałem targnął spazm. Gwałtownie zdarł z twarzy chustę i zwymiotował do gęstej, brunatnej wody płynącej leniwie w kanale. Przezornie uniósł ramiona, by choć trochę ukryć głowę przed wścibskim spojrzeniem złodzieja. Mimo to czuł na sobie jego czujny wzrok. Otarł usta grzbietem dłoni, po czym ponownie zasłonił twarz.
Wymruczał pod nosem przekleństwo, wycierając zimny pot z czoła.
– Teraz to i mi chce się rzygać – skwitował złodziej, skręcając w lewą, wąską odnogę labiryntu podmiejskich kanałów. Obserwował skrytobójcę z lekkim zdziwieniem. Jak to możliwe, by idący obok mężczyzna, zdegustowany i trzęsący się z obrzydzenia, był tą samą osobą, która w domu Jorslona Bagscolla zamordowała z zimną krwią co najmniej pięciu strażników? Tamten człowiek był zdyscyplinowany, niepowstrzymany, skupiony. Spoglądał z dziką przebiegłością, zachowywał spokój mimo pogarszającej się sytuacji.
Teraz płatny morderca szedł obok; mały, chudy, przygarbiony ze zmęczenia i niepewności.
Jak mógł tak nagle przekształcić się w żałosny strzęp tamtego człowieka?
Dotarli wreszcie do kraty, która stanowiła główny odpływ dla kilku rynien posiadłości Jorlona Bagscolla. Oboje odchylili na moment głowy, by nacieszyć się chłodnym powiewem świeżego powietrza. Woda lała się strugami do kanału, mocząc ich ubrania jeszcze bardziej.
Do ich uszu dotarły powarkiwania psów i ciche, nerwowe rozmowy strażników, tłumione szumem deszczu.
Stephan wytężył słuch; powietrze wibrowało od dźwięków. Niedaleko snuł się strażnik z ogarem. Stopy obute w ciężkie buciory z mlaskiem odrywały się od grząskiego trawnika. Pies węszył, co chwila otrzepując mokrą, cuchnącą sierść.
– Niedługo odejdą – wyszeptał do złodzieja, wciąż nasłuchując. Jego własny głos zabolał w nadwrażliwe uszy. – Podsadzisz mnie.
Spodziewał się protestu ze strony rabusia, ale ten tylko kiwnął lekko głową.
Gdy uznał, że teren jest czysty, skinął na wspólnika, po czym wypchnął się od jego dłoni i ostrożnie naparł na metalową, ciężką kratę. Skrzywił się, gdy ta ani drgnęła.
– Szlag by to trafił... Jest przykręcona.
– Teleportuj się.
– Nie mogę teleportować się do miejsca, którego nie widzę.
– Gówno – mruknął złodziej, omiatając otoczenie wściekłym spojrzeniem.
Stephan miał przez chwilę wrażenie, że wszystkie cienie gęsto kładące się w labiryncie kanałów miotały się rozpaczliwie i na moment zbladły. Spojrzał na złodzieja i cofnął się o krok, widząc, że jego ciało stopniowo zaczyna pochłaniać gęsta ciemność, by sekundę po tym całkowicie stracić go z oczu.
De Vort zmarszczył czoło, przez cały czas milcząc; nie próbował ukrywać pogardy.
A więc tak udało się mu mnie zaskoczyć.
Uniósł głowę i tuż przy kracie, na zewnątrz, dostrzegł materializujący się zarys sylwetki zamaskowanego mężczyzny, który rozejrzał się nerwowo, odchylił połę płaszcza i wyciągnął śrubokręt. Mimo iż w pobliżu stali strażnicy, pozbywał się kolejnych śrub spokojnie i metodycznie. Odsunął wreszcie kratę, która zaszurała cicho i metalicznie. Złodziej omiótł wzrokiem ogród, po czym pochylił się i wyciągnął rękę do wspólnika.
Gdy oboje znaleźli się na powierzchni, zasunęli kratę i przylgnęli do szarej w ciemnościach ściany. Stephan szybko zaczął oceniać sytuację. Drzwi tarasowe były zamknięte, podobnie jak wszystkie okna w pobliżu.
– Jakieś pomysły? – wyszeptał, nerwowo spoglądając na wartowników. Jeden szczał prosto na piękny krzew ognika szkarłatnego.
Prymityw.
Złodziej myślał chwilę, rozglądając się, po czym skinął głową, dając do zrozumienia, by podążał za nim.
Ostrożnie stawiając kroki, ruszyli po wilgotnej trawie. Gęsto lejący się deszcz był zbawienny; tłumił większość odgłosów. Nawet strażnicy musieli się przekrzykiwać.
Zatrzymali się gwałtownie, widząc łysego dryblasa stojącego przy schodach prowadzących do piwnicy. Stephan zbliżył się powoli, sięgnął po jeden ze swoich puginałów, po czym szybkim, mocnym ruchem uderzył go głowicą w skroń. Złapał obezwładnione ciało i szybko zaciągnął schodami w dół. Złodziej przeskoczył balustradę i miękko wylądował tuż przed wejściem. Przyjrzał się ciężkiej kłódce wiszącej przy zamku. Sięgnął po wytrychy i wprawnie, metodycznie, z godną podziwu rutyną pozbył się blokady.
Wewnątrz panowała głucha cisza i mrok.
Wsunęli do środka, ciągnąc za sobą ciało nieprzytomnego strażnika. Zamknęli ciężkie drzwi.
Grobowe ciemności wcale nie przeszkodziły rabusiowi w obmacywaniu wszystkich skrzynek i półek w poszukiwaniu cennych łupów.
– Przestań. Nie wydaje mi się, byś znalazł tu coś więcej poza słoikami i stertą starych gratów – syknął Stephan, stawiając złodzieja do pionu.
Ten wzruszył tylko ramionami.
– Zboczenie zawodowe – odparł o ton za głośno, za co skrytobójca spiorunował go wzrokiem.
Przeszli przez piwnicę, co rusz wymijając bele materiałów, stare, bogato zdobione krzesła, skrzynki z poukładanymi słojami, zasłony rzucone w nieładzie, a nawet starego konia na biegunach.
Stephan znieruchomiał na moment, gdy pod jedną ze ścian dostrzegł fragment obrazu.
– Niemożliwe – wyszeptał z zapartym tchem.
Odsunął ostrożnie skrzynkę, która zastawiała obraz w prostej, złotej ramie. Nawet ciemność nie utrudniła mu rozpoznania autora. Przez moment wpatrywał się z nabożną czcią w płótno zamalowane złoto granatowymi plamami formującymi się w pole kukurydzy na burzliwym, ciemnym tle. Oszałamiająco piękny ślad malarski zdawał się płynąć, dryfować po poruszanym przypływami silnego, wichrowego powietrza polu.
– Ten głupiec trzyma van Rava w piwnicy... – z trudem wydusił z siebie słowa, a oczy zaszkliły mu się, nie wiedział, czy od kurzu, czy żalu.
– Doskonale. Skoro nie potrafi docenić sztuki, to musi ją przejąć ktoś, kto zna jej wartość. Jak myślisz, ile będzie wart? – zapytał złodziej, wyciągając z jednej z kieszonek skalpel.
– Co ty robisz? – Stephan warknął gniewnie, marszcząc czoło.
– No jak to co? Chyba nie wezmę go z całą ramą?
– Uszkodzisz płótno!
Rabuś spojrzał na niego z góry z kpiną w oczach.
– Odsuń się. Ma to twoje dzieło sztuki tu leżeć i nabierać wilgocią, bo grubas nie wie co dobre? Chyba lepiej go sprzedać komuś, kto lepiej się nim zajmie, hm? Tylko ktoś, kto nic nie wie o pięknie, pozwoliłby van Ravowi gnić w piwnicy... – Kąciki jego oczu zmarszczyły się, prawdopodobnie pod wpływem szerokiego uśmiechu. Wyminął niższego mężczyznę i zabrał się za robotę.
Cóż za policzek.
Stephan zgrzytnął zębami.
Obserwował, jak złodziej wycina płótno z ramy, a każde cięcie skalpela zdawało się ciąć również jego skórę.
– Jest wart jakieś sto pięćdziesiąt sztuk złota. Nie oddawaj go za bezcen...
– Nie martw się, skarbie – westchnął jak znużona kochanka, z czułością zwijając płótno. – Już ja dobrze wiem, jak się tym zająć.
Stephan słyszał, prawdopodobnie tylko w swojej głowie, dźwięk pękającej i kruszącej się farby.
– Jesteś potworem – fuknął wściekle i nie chcąc tracić więcej czasu, ruszył po schodach wyłożonych starymi, zadeptanymi chodnikami, które mimo to zbawiennie tłumiły kroki. Z niezadowoleniem dostrzegł, że drzwi nie mają dziurki. Przyłożył ucho do drewnianej płaszczyzny i wsłuchał się.
Przywitała go pełna zdumienia cisza.
Dopiero gdzieś dalej dosłyszał czyjś kaszel, kroki i strzępy rozmowy na piętrze.
Uchylił drzwi i wysunął na korytarz. Pod schodami prowadzącymi na pierwsze piętro panował półmrok, światło dochodziło dopiero z jasno oświetlonego holu. Na piętrze trwała ożywiona rozmowa. Stephan rozpoznał głosy braci dyskutujących z Jorlonem Bagscollem.
– Są na górze – szepnął do wspólnika.
Zamaskowany skinął lekko głową, a potem ruszył przodem, powoli zmierzając w kierunku schodów. Na skronie Stephana wstąpiły krople potu, gdy na kilka sekund znaleźli się w mocnym, białym świetle. Miał wrażenie, że słychać krew z rykiem płynącą w jego żyłach. Jeden ze strażników poruszył się niespokojnie, ale podrapał tylko tył swojej głowy i ponownie oparł o jedną z marmurowych, bogato zdobionych kolumn.
Gdy wreszcie stanęli na wielkich, odgrodzonych balustradą stopniach poczuli ulgę. Piętro było oświetlone, ale zdecydowanie nie tak intensywnie jak hol. Stephan wychylił się zza ściany i omiótł wzrokiem korytarz. Schował się równie szybko, widząc dwóch strażników stojących na końcu korytarza, pod jednymi z drzwi.
– To gabinet Jorlona – wyszeptał złodziej.
– Domyślam się. Nie możemy ryzykować walki. Dasz radę znowu się... przemienić i ich podsłuchać?
– Nie. Nie na tak długo. I wszędzie pełno światła.
Stephan skrzywił się i zmełł w ustach przekleństwo.
– Szlag by to. Ukryj się gdzieś, miej ich na oku – rzucił tylko, a potem zniknął z oczu złodzieja.

***

Ulewa nadeszła niespodziewanie, gdy wchodzili do kanałów, przysłaniając wszystko całunem mroku i trwała dotąd. Woda lała się z nieba strumieniami, wsiąkając w trawę, spadając z szumem na gołą ziemię i odbijając się od ciemnych dachów. Nagłe podmuchy wiatru zmieniały krople deszczu w mgiełkę. Mokre sztandary zdobiące mury willi trzepotały jak ryby na hakach. Drzewa jęczały przenikliwie.
Gdy dotarł pod okno gabinetu Bagscolla, przemókł już do suchej nitki. Otarł grzbietem dłoni wodę lejącą mu się do oczu i spojrzał w górę. Nie mógł wspinać się po śliskich, mokrych kamieniach. I tak cały czas ryzykował życie.
Skoncentrował się na naczółku zdobiącym okno gabinetu Bagscolla i w tej samej chwili właśnie tam się znalazł. Jak zwykle teleportacji towarzyszyło nieprzyjemne uczucie rwania każdej części ciała. Otrząsnął się i upewnił, że nikt nie dostrzegł niczego podejrzanego.
Przysunął się jak najbliżej okna, skupiając się na rozmowie wewnątrz gabinetu.
– ... zabił pięciu strażników.
– Nalej mi jeszcze wina, Ryzek.
Dźwięk alkoholu wlewanego do kryształu.
– Co w takim razie skrytobójca robił w moim domu? – Ciche siorbnięcie. – To cud, że wciąż żyję.
– Prawdopodobnie dostał zlecenie nie na ciebie, a na twoje dokumenty, bo to o nie szarpał się z tym drugim. Współpracować zaczęli dopiero, gdy wznieśliśmy barierę. – Niski głos Eijeha roznosił się tępym echem po całym gabinecie.
– To źle, gdy już nawet gangi zaczynają się o nie bić – mruknął stary Bagscoll. – Na szczęście Latsar przyjeżdża jutro po południu, zabierze to cholerstwo poza granice tego przeklętego miasta.
Stephan drgnął.
A więc to dla niejakiego Latsara przygotowany jest pokój gościnny i bynajmniej nie przyjeżdża tu wyłącznie na herbatę. Zapewne szybko się również zmyje. Po pierwsze dlatego, że nikt normalny nie wytrzymałby w takim domu dłużej, po drugie, znając obecną sytuację i duże zainteresowanie przestępczego światka, długo nie będzie chciał zabawić.
Z trudem powstrzymał szczękanie zębów i ponownie skoncentrował się na podsłuchiwaniu.
– ... te śmierdzące szczury ukradły sygnety mojego ojca. – Szlachcic splunął wściekle, po czym z trudem podniósł się z fotela i zrobił kilka kroków. Drewniana podłoga zaskrzypiała cicho. – Masz, schowaj je. Eijeh za mną, trzeba oszacować straty i wysłać najszczersze kondolencje i rekompensaty do wdów po moich strażnikach.
Do uszu Stephana dotarły ciężkie kroki Jorlona i Eijeha, a zaraz potem dźwięk zamykających się drzwi.
Ryzek został sam.
Siorbnął wina, po czym poniósł się cichy szczęk przekręcanego zamka szyfrowego. Serce Stephana zabiło szybciej.
Głupcze.
Mimo iż rozum podpowiadał mu, że to istne szaleństwo, chwycił puginał, osunął się z naczółka, bezszelestnie stanął na parapecie i przeteleportował się tuż za Ryzeka otwierającego właśnie sejf.
Młody Bagscoll nie zdążył nawet mrugnąć.
Ostrze wbiło się w potylicę, rozorało mózg, zatrzymało się w miękkich czeluściach ust.
Stephan odetchnął, gdy nie usłyszał zaalarmowanych strażników. Ułożył ciężkie, bezwładne ciało na bordowym dywanie. Podszedł do okna, powiódł palcami po tłoczonej skórze teczki. Zawładnął nim niezwykły chłód, monolityczne samolubstwo, właściwe tylko szaleńcom.
Przez ułamek sekundy był zachwycony.
Zachwyt zniknął tak samo szybko, jak się pojawił. Nigdy by nie uwierzył, że uda mu się umknąć wyrachowanej przebiegłości złodzieja.
Ciche chrząknięcie za jego plecami.
– Mam nadzieję, że o mnie nie zapomniałeś – wyszeptał brązowooki mężczyzna, przyglądając się z niepokojem zwłokom. Jego zachowanie i ruchy zdradzały dziwną niepewność, kłócącą się ze zwykłą u niego arogancją. Wszystkie jego kieszenie przeładowane były nowymi łupami.
- Miałeś stać na czatach.
- Stałem. Przez chwilę.
Stephan posłał mu tylko wściekłe spojrzenie i przyłożył smukły palec do ust.
Otworzył, najcieszej jak potrafił okno, po czym zszedł po śliskich kamieniach na trawę w ogrodzie. Poczekał, aż złodziej do niego dołączy, po czym ostrożnie skierowali się w kierunku kanałów.

***

Wyraźny szum deszczu, chłodny wiatr.
Wreszcie powietrze, pomyślał Stephan. Wreszcie świeże powietrze.
Odetchnął głęboko – po raz pierwszy od kilku godzin bez lęku. Czuł, jak krople wody obmywają jego ciało z gęstego, lepkiego smrodu kanałów – przynajmniej w jakimś stopniu. Przyłapał się na odruchowym obmacywaniu pasa, za którego wsunął skórzaną teczkę. Miał wrażenie, że za każdym razem, gdy to robił, złodziej uśmiechał się z kpiną./div>
Stanęli w cieniu starej, zrujnowanej kamienicy, daleko poza obrębem zamożnej części miasta. Niemal wszystkie okna pałały pustką i ciemnością, na palcach jednej ręki można było zliczyć te, w których wciąż paliły się blade, ciepłe płomienie świec.
Jedna, stara latarnia kołysała się na wietrze niczym martwe, suche drzewo. Stephan przebijał wzrokiem mrok uliczek i cienie postawianych w alejkach skrzyń, w nieświadomym odruchu doszukując się zagrożenia. Z niewiadomych powodów czuł się obserwowany.
Tłusty kot przebiegł mu obok nogi niczym wielki, gęsty cień. Odsunął się i odwrócił do chudego złodzieja, rzucając mu niechętne spojrzenie. Odrobinę za długie. Mężczyzna oddychał płytko, ale nad wyraz spokojnie.
– Odbiorę zapłatę za zlecenie i spotkamy się w...
– W Ostatnim Groszu. Jutro po zmroku.
Stephan wykrzywił pogardliwie usta.
– Niech będzie. – Pomyślał mimo woli o ostrzu schowanym w prawym rękawie.
– Liczę na ponowne spotkanie. – Złodziej skinął prześmiewczo głową. Gdyby odjąć od tego gestu nadmiar kpiny, można by go uznać, za całkiem uprzejmy.
Stephan obrócił się na pięcie i ruszył szybkim krokiem w tylko sobie znanym kierunku.
– Jakbyś zbłądził, pytaj o Szczura! – usłyszał niski, schrypnięty głos.
Nie widział twarzy mężczyzny, ale był pewien, że ten właśnie wykrzywia ją we wrednym uśmiechu.
Jeszcze ci zetrę ten uśmieszek z mordy.
To Stephan mógł mu obiecać.

***

– Wiedziałeś, że ktoś jeszcze dostał to zlecenie.
– Wiedziałem.
– Niech cię szlag, Vamar! – Rozwścieczony Stephan cisnął teczkę z dokumentami na biurko pośrednika.
Mosiężna figurka czapli uderzyła głośno o posadzkę.
Pośrednik, nieszczególnie wzruszony, z namaszczeniem podniósł ozdobę, postawił ją z powrotem na swoim miejscu, obrócił nieco, tak, by jej dziób skierowany był prosto na niego, po czym oblizał wargi. Przysunął do siebie safianową teczkę i powoli, ale skrupulatnie zaczął przeglądać dokumenty.
– Wiedziałem, że dasz sobie radę lepiej, niż którykolwiek z moich złodziei. Choć, nie powiem, sądziłem, że zrobisz to ciszej. Eijeha słychać było aż tutaj. – Pociągnął łyk aksamitnego wina. Nawet w ciepłym świetle świec, barwiącym mu twarz rumieńcem, wydawał się zmęczony, jakby od dawna trawiła go choroba. Odruchowo podrapał się w ucho, dotknięte – jak wiedział Stephan – chroniczną łuszczycą. Potem niespodziewanie odwrócił się i spojrzał w cień gabinetu – na skrytobójcę. – Wielka szkoda, że nie zabiłeś tego Szczura. Wielka szkoda.
– Szpiegowałeś mnie?
– Oczywiście. Te zlecenia są w takim samym stopniu moje, jak i twoje, najdroższy.
Stephan usłyszał łomot swego serca. Złość i zmęczenie rozsadzały mu głowę.
– Nie twój interes, kogo zabijam, a kogo nie. Zlecenie zostało wykonane.
– Martwię się o każde pieniądze przechodzące przez dłonie moich wspólników. Również o twoje.
– Szpiegów też trzeba opłacać.
– Drobiazgi! – Machnął lekceważąco ręką.
Drobiazgi?! Stephan z wysiłkiem zachował spokój. Vamar od dawna zaślepiony był władzą i dostatkiem, ale ostatnimi czasy jego impertynencje przekraczały wszelkie granice.
– Wiesz, że nie lubię zabijać ponad to, co konieczne. Wolałem... dobić z nim targu.
– Targu?
– Owszem.
– Nadzwyczajna transakcja! A jej szczegóły?
– Lękam się, że to tylko i wyłącznie moja sprawa.
Pośrednik westchnął głęboko, jakby zamierzał skarcić swojego wspólnika, ale najwyraźniej się powstrzymał.
– Dobrze więc – odezwał się sucho. – Wasza zapłata. – W jego głosie wyczuł nieskrywaną przez nic ironię. Uśmiechnął się lekko; bruzdy na jego twarzy jeszcze bardziej się pogłębiły. Wyjął z szuflady ciężki mieszek złota i rzucił go na kraniec biurka. Nie pofatygował się nawet, by przeliczać jego zawartość przed Stephanem.
Skrytobójca sięgnął po pieniądze, nie zaszczycając Vamara nawet przelotnym spojrzeniem. Odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi.
– Uważaj na niego Stephanie. To nie może się skończyć dobrze – powiedział jego pośrednik. Jak zwykle jadowicie prawdomówny.

Szczurze?

----
1717 PD + 10 P
Owca

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz