piątek, 31 sierpnia 2018

[E] Od Sfory "Ulewa z burzą szaleje, drzewa świszczą i gniew bogów goreje"

Skulił się w ciemnym kącie, naciągając mocniej na głowę kaptur podziurawionego płaszcza. Przycisnął dłoń do ust, zakasłał cicho, a potem podciągnął nogi pod brodę. Lekko zamglonym wzrokiem od piekącego smrodu fajek spojrzał spod ciemnego materiału na rozweselony tłum zlanych w trup gości. Chórem śpiewali właśnie sprośną piosenkę o dziewce, co nigdy nie dawała w niedzielę, bo to dzień święty. Po każdym refrenie brali wielkiego łyka piwa i kontynuowali wieczorny koncert.
Sfora przyszedł tu licząc na resztki niespożytego jedzenia, a może nawet udałoby mu się ukraść cały obiad, gdyby powstało wyjątkowo duże zamieszanie. Był na tyle drobny i zwinny, że gospodarz nawet nie zauważył, kiedy wpadł do środka pomieszczenia wraz z kilkoma innymi klientami. Czmychnął sobie ukradkiem w kącik i udawał, że nie istnieje. Na razie nikt nie zwrócił na niego większej uwagi, mogli go uznać za chłopca na posyłki któregoś z biesiadników. Niech więc tak sobie myślą.
Wpół ostatniej zwrotki drzwi do małej, przytulnej gospody rozwarły się z głośnym skrzypnięciem zawiasów i do środka wpadł zimny, burzowy wiatr. Przerażająca cisza objęła pijanych gości, gdy w progu przystanął wysoki człowiek w brązowym płaszczu zaciągniętym na głowę. Ciemne niebo za nim zajaśniało potężną błyskawicą w akompaniamencie głośnego ryku, oświetlając na krótką chwilę przemoczoną do suchej nitki sylwetkę przybysza. Gdy dostrzegł, że wszystkie oczy są ku niemu zwrócone, uniósł lekko głowę, ukazując wszystkim dziwne, żółte oczy, a potem wszedł głębiej do pomieszczenia. Skierował się w stronę najbliższego wolnego stolika.
— Waćpanie, nie chcemy tu żadnych burd, bo my pokojowe chłopy, a od was śmierdzi kłopotami na kilometr. Mało nam tu urwipołciów i czortów spod ciemnej gwiazdy? — odezwał się tubalnym głosem gospodarz i zarzucił na ramię brudną ścierę.
— Jam nie diobeł, tylko wędrowiec, co to widział więcej od waszmości. Widział i słyszał, bom oczami i uszami bogów. Prorokiem mnie zowią, a imię moje Zygfryd — rzekł dziwny człowiek, po czym szybkim ruchem dłoni ściągnął z głowy kaptur, ukazując ludziom starą, pomarszczoną twarz, przeciętą gdzieniegdzie drobniejszą blizną. Miał ciemne włosy oraz brodę, którą mocno przyprószyła siwizna, a jego oczy płonęły niewyobrażalną żółcią zmieszaną ze złotem. Cisza w pomieszczeniu wydawała się wręcz ciążąca. Sfora skulił się w kącie jeszcze mocniej.
Dopiero co tu posprzątałem, nawet pięć minut nie może być tu czysto?! — wrzasnął chuderlawy gołowąs, co pomiatał tu i tam ze starą zmiotką. Wpatrywał się gniewnie w przybyłego jegomościa. Gdyby jego wzrok mógł zabijać, mężczyzna prawdopodobnie już dawno czyściłby twarzą drewniane panele, a tak to tylko obserwował z pogardą młodego nicponia i nic sobie nie robił z jego złości. Chłopaczyna warknął zajadle, po czym ciężko tupiąc butami, wyszedł z gospody prosto w ulewę.
— Jak mówiłem, żem jest posłaniec bogów, jam w ich imieniu uczę i przybyłem opowiadać o tym, com spotkałem podczas wędrówki — kontynuował stary człowiek, a potem wstał od stolika, chwycił stojący z brzegu kufel mężczyzny o szczurzej twarzy i chlup w dziób, wypił wszystko jednym haustem. Szczurzy mężczyzna spiorunował go wzrokiem, ale kiedy wstał, aby naprzykrzyć się Zygfrydowi, powstrzymał go jego towarzysz, pucołowaty młodzieniaszek z rudą kępą siana na łbie. Zygfryd więc wyszczerzył się zajadle i poprawił brudną koszulę z wora na kartofle.
— Było to niedawno, dwa albo trzy księżyce temu. Wracałem właśnie z odwiedzin u mojej siostry i trafiło mi się na zgubny szlak przez las. Błądziłem tak dzień cały, aż mnie noc zastała i rachuba czasu poszła w kij daleko, aż drewno wyszło tyłem. Wiedziałem tylko, że cimno, zimno, głucho, straszno jak cholera, ale byłem świadom, że mnie bogowie chronią, więc brnąłem dalej. — Zygfryd przeszedł się po pomieszczeniu, zgarniając przy tym kolejny kufel piwa. Sfora wciąż bacznie go obserwował, nie wiedząc, czy powinien tu siedzieć, czy już czmychać hen daleko w uliczki.
— Nagle: patrzę! A tu dziwne światełko w oddali migocze. Pewnie, powiadam sobie, to jeden z tych błędnych ogników, co ludzi zwodzi na manowce, ale ciekawość mnie przezwyciężyła! Idę więc. Trafiam na niewielką polanę porośniętą dziwnymi grzybami, nigdy żem takich nie widział. Nietypowy kolor, nietypowe kształty, pewnie trujące, powiadam sobie. Nie ruszam zatem tego dyjobelskiego paskudztwa, co by mi jajca urwało od samego zapachu i rozglądam się dalej. Zauważam coś jeszcze. Kamienie na tej polanie były bardzo dziwnie ułożone, zupełnie jakby ktoś chciał coś nimi przekazać. Zbliżam się, obserwuję, otaczam, ale nic! Światełko tyż znikło, nic nie mryga, nic nie świeci. — Staruch przeszedł dalej i zatopił brudny palec w piwie wielkiego chłopa z tatuażem węża na potylicy. Ten zerknął na niego ostrzegawczo, a potem odtrącił jego łapę swoją ogromną grabą, wydając ciche, gardłowe warknięcie. Zygfryd zignorował to i powlekł się dalej, a Sfora zmrużył oczy na widok ślicznie pobrzękującej sakiewki przypiętej do plecionego sznura jego płaszcza. Nieświadomie uniósł jeden kącik ust w chytrym uśmiechu, a w głowie już zaczął układać plan jak dostać się do malutkiego skarbu.
— Aj! Uznałem, że nie ma sensu tam siedzieć i gapić się na to niczym byk na malowane wrota. Macham ręką na to wszystko, zbieram manatki, których nie mam, szykuję się do odejścia. A tu magia! Czory! Czory, powiadam, niewidy! Szaleństwa głupie! Potwór wielki! Z dziesięć stóp miał, jeśli nie więcej! Smoczy łeb, wężowy ozor na wierzchu i kłapie na prawo, lewo wielkimi zębami. Cielsko kozła o ludzkiej posturze. Ogon trzy razy tyle, ile ja mam, a zamiast kopyt, wielgachne, wilcze łapy z pazurami jak stąd do cieniasów! — wręcz wykrzyczał, waląc w pięścią o blat stołu, ale przy ostatnim słowie trochę się speszył — Znaczy… ten… no… do Cieni!
Odchrząknął, zebrał obrzydliwą flegmę na języku i splunął pod stopy miejscowego kowala, prosto na jego nowe buty. Mężczyzna zakręcił rudym wąsem, zmarszczył krzaczaste brwi, a potem wstał od stołu. Miał dobre dwa metry wysokości, a mięśnie ogromne od lat pracowania przy wyrobie broni, lecz staruch tylko machnął na niego pomarszczoną ręką. Wybełkotał coś niezrozumiałego, przechodząc do kolejnego stolika, przy którym było jedno wolne miejsce. Zasiadł na krześle niczym król, a nogi w ubłoconych buciskach wywalił na blat i zgarnął dłonią widelec jednemu z gości. Zaczął nim sobie grzebać między zębami, a przy tym otwarcie narzekać na dzisiejszą młodzież. Że niewychowana, że niemiła, że niełaskawa, że bogów nie szanują.
Sfora nie zwracał uwagi na jego czczą gadaninę. On był akurat ostatnim przedstawicielem gatunku dzisiejszej młodzieży, który w ogóle powinien protestować. Spici do granicy przytomności biesiadnicy nie zauważyli, gdy chuderlawy chłopaczyna przemykał im pod nogami spod jednego stołu pod kolejny i przy okazji lepką rączką zabierał, co tylko mu w oczko wpadło. A to ładny pierścień, a to spinka przy mankiecie, a to kilka monet, co wypadły na podłogę.
— I co było dalej? Co było dalej? No to poprawiam czapkę i lezę przez krzaczory sprawdzić, co to za dziwy. Skradam się najciszej jak mogę, pokrzywy parzą mnie po kostkach i kolczaste ciernie wbijają się w dłonie, ale idę. Patrzę: to jednak nie bestia, nie potwór, nie diobeł. A coś znacznie gorszego. Nieopodal kręciła się stara, pomarszczona baba i klęła jak szewc, szukając czegoś w trawie. Pewno swoich cyców, bo żem nie widział, żeby co pod kiecą miała, taka decha niezabita gwoździami. Nawąchała się tych dyjobelskich grzybów i ino patrzyła, gdzie jej te bimbały oberwało. — Zarechotał straszliwie skrzekliwym śmiechem, po czym znów splunął na podłogę i spojrzał na siedzącą obok młodą dziewkę. Sfora mógłby przysiąc, że gdy jego wzrok padł na dekolt ślicznej damy, staruchowi pociekła ślina z gęby. Oblizał się lubieżnie, aż wreszcie jej towarzysz wstąpił do akcji i objął ją ramieniem, przysuwając mocniej do siebie. Wydawał się w pełni trzeźwy, z kolei jego kolega po prawej stronie, tylko śmiał się złożony na blacie w półśnie.
Sfora przemknął po cichu do stolika, przy którym siedział Zygfryd i już sięgał ręką do cudnej sakiewki, gdy nagle staruch poderwał się z miejsca. Na odchodne puścił panience oczko, wyszczerzając zżółknięte i zdjęte próchnicą zęby w okropnym uśmiechu. Dziewczę skrzywiło się w odpowiedzi.
— Zaraz ze mnie całe powietrze schodzi. Kamień z serca, myślę, gapiąc się na babę. Podchodzę, pytom się o drogę do najbliższego miasta. Ta patrzy na mnie jak na wariata i nie odpowiada. Czekam cierpliwie, ale kij, a nie rozmowa. Zamierzam już się zbierać, skoro babsztyl nie skory do pomocy, gdy nagle rozwarła paszczę, a z niej wydobył się wielgachny, długi jęzor z sześcioma oczami! A kłów miała od cholery! Syczy na mnie, ja biorę nogi za pas. Dziwne stworzenie, przeraźliwe, pewnie z piekła je co wywlokło. Już prawie w krzaczorach siedzę. Jeszcze trochę. Obracam się, patrzę. I co?! Wtedy rozłożyło skrzydła, zawyło przeraźliwie jak pani Wiesia spod czwórki, gdy ktoś dobiera się do jej szarlotki i wzbiło się w powietrze. Prawie żem się posrał ze strachu! — wykrzyknął. Wyraźnie targały nim emocje, gdy wskakiwał na stół. Jednym, nieporadnym kopniakiem zrzucił z niego trzy kufle pełne piwa ku żałości dwóch mężczyzn. Sfora zaklął pod nosem, że uciekła mu okazja sprzed nosa do złapania sakwy.
— Nie pieprz, staruchu głupot! Nie ma na tym świecie takich czortów. Bujasz, szaleńcu — warknął kowal, którego wcześniej opluł, a jemu zawtórowała piątka innych gości, co padali z nóg od alkoholu.
— Głupoty? Ja? Pieprzyć? Pieprzyć lubię tylko dziwki, ale tutaj powiadam prawdę, co mi bogowie pokazali! — oburzył się wielce, wypinając do przodu pierś. A zrobił to z takim impetem, że zakołysał się niebezpiecznie na stole i prawie spadł — Ta baba to wcale nie baba. Ona była dokładnie taka sama jak te wszystkie chytre lisy. Potwór, co udawał kobitę! Straszny! Te okropne ślepia! Całe czerwone, jakby pochłonęły ludzką krew! I te jej pomarszczone ręce nagle zamieniły się w szpony, a nogi prawie jak u harpii! Brakło tylko upierzenia, bo skrzydła podobne do nietoperzych! Kły wielkie, że aż szyję odgryzłyby jednym capnięciem! Cud, że żyję, ale bogowie mili, bogowie łaskawi, to dzięki nim! Wybrany zostałem, więc chronią mnie jak własne dziecko!
Sfora mlasnął ustami, krzywiąc się od głupiej gadaniny Zygfryda i wyciągnął z buta mały nożyk motylkowy, który choć już zniszczony i zardzewiały, wciąż nadawał się do prostej roboty. Przyczaił się pod stołem najbliżej starucha, ale ani drgnął, bo gwałtownie kowal uderzył pięścią w blat, wstając od niego zamaszyście. Lepiej, aby teraz chłopiec nie próbował podpaść komuś trzy razy większemu od siebie.
— Bogowie nie istnieją. A nawet gdyby, to na pewno nie szukaliby wsparcia w kimś tak obrzydliwym jak ty! Toż to dla nich hańba! — krzyknął, a jego tubalny, niski głos zatrząsł ścianami w małej gospodzie. Zygfryd pozostał jednak niewzruszony i nie spojrzał na niego, głupio dłubiąc palcem w nosie.
Sforę akurat nic nie obchodzili bogowie. Cenić mógł tylko tych, którzy przynosiliby mu powodzenie w życiu, a że żaden tak nie działał, miał to gdzieś. Pogadamy, jak dorobi się majątku i własnej psiarni, gdzie pozwoliłby wszystkim pieskom z jego rodziny spokojnie dożyć starości.
Kowal podszedł głośno tupiąc wielkimi buciorami o drewnianą podłogę, po czym chwycił Zygfryda za kołnierz płaszcza i przyciągnął do swojej twarzy. Staruch wręcz wisiał nad ziemią, znacznie zbladł, gdy wcześniejsze pogróżki mężczyzny, okazały się właśnie spełniać. A Sfora tylko obserwował bujającą się na boki sakiewkę i zastanawiał się jak szybko będzie w stanie ją odciąć oraz uciec.
— Jak śmiesz dotykać Proroka, ty bezbożniku przeklęty! Bogowie będą wściekli! Zniszczą cię! Odbiorą wszystko, co dali! Jesteś na ich łaskach! — wrzasnął ochryple, trzęsąc się w wściekłości – albo strachu – jak galareta.
Ktoś podszedł do kowala i położył mu dłoń na ramieniu.
— Zostaw tego dziwaka. Co jeśli gada prawdę? Co jeśli zrzucisz na siebie boży gniew? Lepiej nie kusić losu — powiedział spokojnie, choć zataczał się na wszystkie boki i czkał co chwila, a wzrok miał dziwnie nieobecny. Kowal odepchnął go ręką, a ten upadł na drewniany stół z głośnym hukiem.
— Nie wtrącaj się — warknął zajadle, ale nie zdążył nic więcej zrobić, bo kolejny człowiek doskoczył do niego i przywalił pięścią w twarz. Kowal wypuścił kołnierz starucha, a sam zatoczył się do tyłu. Upadł z impetem, uderzając głową o kant blatu, za którym stał przerażony gospodarz. Wydał z siebie cichy charkot, jednak prawie natychmiast stanął z powrotem na nogi i uderzył mężczyznę, który go zaatakował. Sfora skulił się pod stołem jeszcze bardziej, chociaż w myślach dopingował, aby zrobił się większy rozgardiasz.
Wkrótce do bójki dołączyła się kolejna pijana dwójka, po nich trójka, a wkrótce cała sala zlana w trup tłukła się, rzucała czym popadnie i wrzeszczała jak najprawdziwsza dzicz. Pośród tego zamieszania mały chłopiec z zawadiackim uśmieszkiem śmigał od stołu do stołu, upychając jedzenie oraz wszelkie kosztowności do kieszeni. Niezauważony wirował pomiędzy straszliwym pobojowiskiem, przeciskał się przez tłum i przy tym ani razu nie oberwał. Krew, alkohol, ślina lały się strumieniami, a pomieszczenie ociekało od smrodu potu oraz piwa. Gospodarz chował się pod blatem z rękami założonymi na głowie. Panienka, do której przystawiał się staruch, wcisnęła się do kąta. A Zygfryd z przestrachem czmychnął tylnym wyjściem, ale Sforze już nie zależało na jego sakiewce. Obrabował tyle osób, że wystarczyło mu na śniadanie, obiad i kolację dla piesków.
Zanim sam stał się zagrożony, po cichu opuścił gospodę. A burza na zewnątrz wciąż szalała. Widocznie bogowie naprawdę byli wściekli.

----
1532 PD + 15 P
Owca

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz