wtorek, 28 sierpnia 2018

Od Sfory (do Karo) "A złoto toczy się w krąg - z rąk do rąk" cz 3.

Zaskoczony i zbity z tropu wpatrywał się szeroko otwartymi oczami raz na kilka złotych moment, które wdzięcznie błyszczały z słabym świetle ulicznej latarni, a raz na tajemniczego mężczyznę w płaszczu, który rzucił mu je pod nogi. Trwał w kompletnym bezruchu przez kilka minut, zastanawiając się, czy to nie podstęp. Avfallen, a w szczególności Klan Wojowników, było zimnym i bezdusznym miejscem, gdzie nic nie robiło się za darmo, a ten podejrzany człowiek działał niezgodnie ze wszystkim, czego Sfora nauczył się dotychczas na ulicy.
Odczekał jeszcze parę sekund po zniknięciu dziwnego mężczyzny w większej ulicy za rogiem, po czym znów zerknął niepewnie na pieniądze i ostrożnie schylił się, aby je pozbierać. Wystarczyło do wykarmienia całej psiej rodziny i zostałoby jeszcze trochę dla Sfory, a może nawet ta sumka pozwoliłaby im wyżywić się przez kilka najbliższych dni. Przycisnął złoto do piersi, a potem wrzucił je do kieszonki po wewnętrznej stronie sponiewieranej, podartej koszuli. Sięgnął ręką po leżącą niedaleko kurtkę, którą mężczyzna zdarł z niego w poszukiwaniu swojej własności i niedbale narzucił ją na ramiona.
Zwrócił głowę w stronę czających się w mroku psów, na ich czele stał wilczarz irlandzki z bochnem przypalonego chleba w paszczy. Merdał wesoło ogonem i strzygł uszami na wszystkie strony, a kiedy Sfora posłał mu radosny uśmiech, wyskoczył z wnęki. Za nim popędziło kilka innych czworonogów. Wszystkie naraz doskoczyły do Sfory, a chłopiec głaskał je i klepał po grzbietach.
Razem zwrócili się w drugą stronę ciemnej uliczki, żeby dołączyć do reszty psów, które czekały na powrót pobratymców. Sfora pierwszy raz od wielu tygodni czuł się szczęśliwy, że niósł ze sobą dobre wieści w postaci pieniędzy, którymi wykarmi przyjaciół. Nie mógł się powstrzymać nawet przed nie ukrywaniem promiennego, dziecięcego uśmiechu. Od dawien dawna jego ciało i dusza nie były takie lekkie oraz czyste. Nawet nie pamiętał jakie to uczucie być radosnym, a teraz miał wreszcie okazję sobie przypomnieć. Przelotnie pomyślał o sobie, jak o niezwykle smutnym człowieku, skoro mógł policzyć chwile podobne to tych na palcach jednej ręki.
Razem z psami prześlizgnął się przez szparę w drewnianym ogrodzeniu i czmychnął na tyły starej, opuszczonej już od kilku ładnych lat kamienicy, która sypała się w proch oraz pył. Odszukał w murku dziury częściowo zabitej dechami, a potem wcisnął się w nią i przeczołgał do zniszczonego mieszkania na parterze.
Kiedyś ściany tutaj były obłożone ładną, kwiaciastą tapetą, a podłoga panelami z ciemnego drewna, które pachniały sosną. Natomiast eleganckie, mahoniowe meble, obite miękkimi poduchami z gęsiego pierza, nadawały temu miejscu przytulności. W kącie stał nawet błyszczący fortepian. Obecnie jednak to wszystko wyglądało, jakby ktoś tu wpuścił wielką bestię, a ta z wściekłości zniszczyła całe mieszkanie. Pomiędzy obtartymi płatami tapety oraz dziurami w podłodze lęgła się pleśń, obrzydliwe roje robactwa albo wielkie szczury. A cudowne blaty, kanapy oraz sofy tak bardzo wyczerpał czas, że nie było z nich żadnego pożytku, więc leżały połamane i zepsute po kątach.
Z radością został przywitany przez pozostałą część psiej sfory. Starsze oraz młodsze czworonogi energicznie skakały dookoła niego. Szczekały wesoło, w przerwach lizały drobne, pokaleczone dłonie chłopca i wspinały się po jego podartych łachmanach. Ale kiedy w środku mieszkania pojawił się wilczarz irlandzki z bochenkiem chleba między zębami, zapomniały o Sforze i wygłodniałe rzuciły się w stronę jedzenia. Z ciepłym uśmiechem wymalowanym na twarzy pozwolił im zjeść wszystko, a w duchu postanowił, że rano wybierze się kupić o wiele więcej jedzenia, którym nasycą się wszyscy.
Jakiś czas później wielki wilczarz irlandzki klapnął na podłodze pod ścianą. Sfora ułożywszy się obok, wtulił twarz w jego ciepłą sierść i zasnął.

~*~

Następnego dnia zerwał się skoro świt z myślą, że musi czym prędzej udać się do centrum miasta. Jeszcze słońce dobrze nie wzeszło ponad horyzont, domy wciąż były pogrążone w półmroku i jedynie najwyższe czubki wież lśniły złotym ciepłem w promieniach kolejnego dnia. O budzącym się życiu sugerował tylko dym ulatujący z kominów oraz latarnicy leniwie przeczesujący uliczki z politykami do gaszenia świec w latarniach. Zapowiadał się niezwykły gorąc, powietrze było tak nagrzane, że już o tej porze dnia ciężko szło złapać oddech, a na niebie nie widniała ani jedna deszczowa chmura, zwiastująca ukojenie.
Sfora razem z wilczarzem irlandzkim opuścili swoją kryjówkę już kilkanaście minut temu i kierowali się w stronę dzielnicy, w której przeważały piekarnie oraz sklepy z warzywami. Nadal czuł rozpierającą go radość, lecz zdążył trochę ochłonąć od wczorajszego wieczora i nie szczerzył się na prawo i lewo jak nierozsądny głupiec, który wygrał kozę na loterii.
Zgodnie ze swoim zwyczajem uważnie obserwował otoczenie dookoła, mocno napinając mięśnie w gotowości do ucieczki. Wybierał do przejścia te najmniej zaludnione uliczki i dziś wyjątkowo uważał na podejrzane osoby. Niósł przy sobie prawdziwy skarb, nie mógł pozwolić, aby ktoś mu go odebrał. Wcześniej ukrył złote monety po wewnętrznej stronie koszuli tak, że cały czas czuł ich nacisk na pierś, a mimo to korciło go, aby co rusz sprawdzać dłonią, czy wciąż tam są. Z trudem powstrzymywał się przed tym, pamiętając, że nawet przeciętny złodziej wie jak po gestach rozpoznać skrytkę z dobytkiem.
Skręcił w boczną uliczkę po lewej stronie i na jej drugim końcu kątem oka dostrzegł znajomą sylwetkę. Natychmiast się odwrócił, ale wtedy już nikogo tam nie było, zdołał zauważyć tylko rąbek ciemnego płaszcza znikającego za murkiem. Zamrugał szybko zdezorientowany, po czym spojrzał na psa, który uniósł w zaciekawieniu uszy i przekrzywił na bok łebek. Sfora w odpowiedzi wzruszył ramionami, ale zamiast ruszyć w dalszą drogę po zakupy, popędził w stronę, gdzie przed chwilą widział dziwnego człowieka. Pies poszedł w jego ślady i po chwili obydwoje truchtali przyczajeni w cieniu rzucanym przez budynki.
Gdy mężczyzna przystanął koło jednej z kamienic i dzieliło ich od niego zaledwie kilkadziesiąt metrów, gestem ręki nakazał wilczarzowi irlandzkiemu pozostać w miejscu. Sam skradał się dalej. Nie od razu rozpoznał w nim tego samego zabójcę, darującego mu poprzedniego dnia życie. Nie do końca też wiedział, czy powinien się cieszyć, że znów go spotyka, czy wręcz przeciwnie. Z przymrużonymi oczami obserwował jak człowiek zgrabnie przemykał między kątami. Wyraźnie kogoś śledził.
Sfora pokonał jeszcze większą odległość, stopniowo zbliżając się do mężczyzny. Skrywał się we wnękach, starając, aby cień służył mu jako ochrona. Znajdował się zaledwie kilka metrów od mężczyzny, tak niedaleko. Czmychnął w szczelinę między budynkami, wskoczył na parapet i wdrapał się trochę wyżej, a potem przesuwał powoli po oknach, obserwując go z góry.
Mężczyzna czaił się na wysoką, elegancką kobietę ubraną w skromną, beżową suknię, co sięgała do ziemi. Towarzyszyła jej czwórka dobrze zbudowanych i barczystych mężczyzn w eleganckich mundurach, które na piersiach oznaczono herbami sokoła. W wielkich, wyszytych złotą nicią szponach dusił królika. Sfora nie kojarzył tego rodu szlacheckiego, ale skoro ta kobieta tak bardzo dbała o swoje bezpieczeństwo, musiała być wysoko postawiona.
Chłopiec wychylił się trochę bardziej i nie zauważył, kiedy noga zsunęła mu się z parapetu. Jęknął z zaskoczenia oraz przestrachu, jedną ręką łapiąc się metalowego pręta wystającego ze ściany poniżej. Kobieta wraz z obstawą zwróciła w jego stronę spojrzenie, a potem zerknęła na przyczajonego w cieniu mężczyznę. Gestem ręki nakazała dwóm strażnikom go złapać, a jednemu poleciła pojmać Sforę. Chłopiec przedostał się na niższy parapet, a potem zeskoczył tuż obok zabójcy. Spojrzał na niego przelotnie, zanim rzucił się biegiem w stronę psa.

Karo?
----
707 PD
Owca

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz