Wyciągnął się leniwie na rozgrzanym od słońca dachu starej kamienicy i ziewnął przeciągle. Wokół niego zebrało się kilka oswojonych gołębi, które choć zawsze odganiał ostrzegawczym warczeniem i tak natychmiast zlatywały się z powrotem. Czasem, gdy czuł się bardziej niż zdesperowany głodem, łapał jednego z nich, oskubywał z piór i piekł nad prymitywnym ogniskiem z gazet, a potem dzielił się z pozostałymi psami. Biorąc pod uwagę ilość obrzydlistw i chorób, jakie te latające szczury pochłaniały każdego dnia, to wciąż cud, że chłopiec jego pokroju, zmizerniały oraz słaby, wciąż żył.
Przekręcił się na drugi bok, podciągnął kolana pod brodę i objął je chudymi rękami. Zacisnął mocniej szczęki, zgrzytając zębami, żeby zagłuszyć silny ból w żołądku oraz nieznośne burczenie. Mimo że rano udało mu się ukraść spory kawałek sera, zgodnie ze zwyczajem, podzielił się nim z rodziną i dla niego nie zostało prawie nic. Ledwo kilka okruszków, które nasyciły go na nie dłużej jak parę minut. W południe zaś nie trafił na żadną dobrą okazję do napełnienia żołądka. Przez falę upałów mało kto wyściubiał nos ze swojego domu, co się z tym wiązało, mało kogo mógł obrabować.
Na całe szczęście zbliżała się noc. Słońce już prawie zniknęło za najwyższymi wieżami na zachodzie. Jego ostatnie promienie wpadły w soczysty błękit nieba i stworzyły słodką mieszankę różu zahaczającego o złoto. Niewielkie, kłębiaste chmurki leniwie sunęły skąpane w harmonii kolorów, a daleko na wschodzie pojawiały się pierwsze gwiazdki. Można by nazwać ten widok ładnym, gdyby nie gęsty dym wylatujący z kominów kamienic i spalarni, który zawisł tuż nad dachami, roznosząc obrzydliwy smród palonych śmieci.
Sfora nie znał pojęcia piękności. Przywykł do takich scenerii, dlatego nie potrafił narzekać na zanieczyszczone powietrze, czy napawać się wymalowanymi przez słońce kolorami. Nie rozumiał też ludzi, którzy powtarzali, że wygląd jest ważny, ale cóż on mógł o tym powiedzieć, wszak był tylko zwykłą sierotą i to wiecznie zbyt zajętą walką o przetrwanie, aby cieszyć się chwilą.
Pierwsi z domów wybyli latarnicy. Pokonywali niewielkie odległości między latarenkami, potem wspinali się po taszczonych przez nich drabinach, żeby oświetlić ulice bladym światłem świec. Sfora wychylił głowę zza rynny, żeby spojrzeć na jednego z latarników. To był wysoki i chudy mężczyzna w czarnym fraku z metalowymi guzikami przy kołnierzyku. Na czoło miał wciśnięty ciemny, zamszowy cylinder.
Gdy latarnik ominął starą kamienicę, Sfora ostrożnie zszedł po parapetach na ziemię i szybko czmychnął w zaułek pomiędzy dwiema kamienicami naprzeciwko. Tam w cieniu odpoczywał duży, utytłany w błocie i kurzu wilczarz irlandzki, który kiedyś miał ładną, kremową sierść, ale dzisiaj wyglądał, jakby ktoś wrzucił go w stos węgla.
Widząc zbliżającego się chłopca, natychmiast uniósł łeb i wywalił na wierzch jęzor. Sfora uśmiechnął się ciepło, przesuwając dłonią po jego grzbiecie, a potem wyprostował się i ruchem głowy wskazał ulicę. Na ten gest pies poderwał się na łapy i przylgnął cielskiem do drobnej sylwetki dziecka. Gdyby nie los ulicznego włóczęgi byłby pięknym, potężnym zwierzęciem w sile wieku. Mierzył prawie dziewięćdziesiąt centymetrów wysokości, więc niewiele dzieliło go od Sfory, który zaś urósł do marnego metra czterdzieści.
Razem wyszli po drugiej stronie zaułku i skierowali się w stronę jednej z najbardziej plugawych dzielnic w okolicy. O tej porze wszystkie kasyna, burdele i oberże zaczynały tętnić życiem. Życiem śmierdzącym od alkoholu, krwi oraz podniecenia, prawdopodobnie ten klimat zepsucia oraz fałszywej wolności kusił tak wiele nierozsądnych głupców. Zwłaszcza bogatych arystokratów, którzy za dnia popijali w swych lożach wytrawne wino, zachwycając się elegancją wszystkiego dookoła, a po zmroku szukali obrzydlistwa w postaci hazardu i kobiet do towarzystwa. Obrabowanie kogoś takiego, zwłaszcza spitego do resztek nieprzyzwoitości, było bułką z masłem, nawet dla zwykłej sieroty.
Psu ruchem dłoni polecił powęszyć dookoła gospód i tawern, a sam zagłębił się bardziej w tę kolejną zaprawioną ryzykiem noc. Starając się pozostać niezauważalnym, przemknął przez tyły jednego z bardziej eleganckich domów rozkoszy, a potem przyczaił się z boku umiejscowionej obok gospody. Upatrzył już pijanego jegomościa, którego mała sakiewka pobrzękiwała dźwięcznie tuż u pasa. Zerwanie jej nie stanowiłoby większych problemów i uśmiechnął się na tę myśl zadowolony, że wreszcie napełni czymś żołądek.
Sięgnął dłonią do buta, z którego wyciągnął zniszczony, ale wciąż zdatny do prostej roboty nożyk motylkowy. Zgarbił się nieco i wysunął jedną nogę do przodu, przygotowując do szybkiej akcji. Zacisnął mocniej palce na rękojeści, wstrzymał oddech, zbierając w sobie odwagę i… Momentalnie zastygł w miejscu, gdy przed gospodę wyszło dwóch wysokich mężczyzn ubranych trochę zbyt elegancko jak na tak mało prestiżowy lokal.
Mówili o ostatnim zamachu na życie wysoko postawionego polityka, odpowiedzialnego za finanse Klanu Wojowników. Starali się, aby ich dyskusja utrzymywała się w plotkarskim tonie, choć sugestywne słowa, jakich używali, mogły świadczyć, że mieli z tym coś wspólnego. Sfora domyślił się więc, że właśnie dochodziło do transakcji pomiędzy zleceniodawcą oraz zabójcą.
Cofnął się do tyłu, wtapiając w cień rzucany przez budynek i uważnie obserwował całe zajście. Mężczyźni jeszcze przez chwilę rozmawiali, prawdopodobnie targując się o wysokość zapłaty, ale w końcu jeden przekazał drugiemu dużą sakwę, a chłopiec mógł przysiąc, że serce zabiło mu mocniej na widok tak dużej ilości pieniędzy. Gdyby tylko udało mu się ją ukraść, mógłby wykarmić do syta siebie oraz całą sforę, ale z drugiej strony ten człowiek zamordował na zlecenie polityka, który na pewno dysponował wykwalifikowaną ochroną. Nie mógł zatem być pierwszym lepszym motłochem.
Wbił zęby w dolną wargę. Nie miał wiele czasu na podjęcie decyzji. Mężczyzna, uprzednio upychając złoto do kieszeni płaszcza, skierował się w stronę wielkiego tłoku rozśpiewanych ludzi. Jeszcze chwila i Sfora straci go z oczu, a wtedy szansa na zdobycie takiej sumy przepadnie. Przebił skórę ust, po chwili poczuł metaliczny smak na języku.
Wyszedł ze swojej kryjówki i ruszył w tym samym kierunku, nie spuszczając ze wzroku kieszeni mężczyzny. Ukradkiem schylił się po leżący na bruku kamień wielkości dłoni. Słyszał, że dobry złodziej potrafił ocenić ciężar przedmiotu po naciągniętym materiale płaszcza. Dobry złodziej potrafił też dopasować atrapę, która zgadzałaby się kształtem i masą.
Wtopił się w tłum, robiąc szeroki łuk wokół mężczyzny tak, że ostatecznie wyglądało, jakby wyszedł mu z naprzeciwka. Zanim zdążył go zauważyć, chłopiec skulił się w sobie, pochylił nisko głowę i udał, że drży, wodząc niespokojnym wzrokiem dookoła, jakby zgubił odpowiednią drogę. Od nieznajomego człowieka dzieliły go dwa metry, metr, kilka centymetrów. Sfora brawurowo odegrał potknięcie, a potem wpadł na mężczyznę w płaszczu.
Odruchowo uniósł głowę, otwierając szeroko oczy i poruszył drżącymi ustami, sprawiając wrażenie, że chciałby przeprosić, ale za bardzo się bał wykrztusić chociaż jedno słowo. Jak przerażona panienka chłopiec odskoczył od człowieka i jeszcze bardziej kurcząc się w sobie, niezgrabnie popędził dalej, czmychając między tłum. Ukradkiem wsunął zdobytą sakiewkę pod pazuchę i gdy upewnił się, że mężczyzna poszedł dalej, ruszył biegiem w stronę zacienionej uliczki.
Dobry złodziej potrafił zniknąć z oczu ofiary, zanim ta zorientuje się, że została okradziona. Zatem czy Sfora był wystarczająco dobrym złodziejem, żeby mężczyzna go nie odnalazł?
Wypadł z plugawej dzielnicy i pomknął czym prędzej w mrok.
Karo?
Jak mi zepsujesz syna, to cię wykastruję.
----
787 PD + 5 P
Owca
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz