W rezultacie to na mnie spadły domowe obowiązki z całego tygodnia, oczywiście w czasie, gdy sprzątaliśmy na półkach, a lista zakupów wydłużała się niezmiernie. W czasie lata niewiele było dla mnie do roboty, poszarpane od drapania twarze leczyło słońce, wysychając większość pryszczy. Pannom jakoś nie było pilno do porodów, prędzej zapowiadał się aktywny sezon wiosenno-letni, sądząc po ilości osób, które złapałem na spółowaniu w cieniu jednej z posadzonych nieco w oddaleniu od mojego domostwa wiśni.
Nigdy więcej, do tej pory czułem dreszcz obrzydzenia na wspomnienie splecionych w gorączce, klejących się ciał, których właściciele bynajmniej nie byli zażenowani przyłapaniem na gorącym uczynku.
Dlatego w końcu ruszyłem do miasta, chcąc zapełnić sobie czymś czas, zamierzając zacząć od porządnych zakupów. Spiżarnia świeciła pustkami, co trzy miesiące staraliśmy się dojadać wszystko do ostatniego okruszka, pozbywając się części niezachomikowanych, kwartalnych produktów. Sezonowe owoce przerabialiśmy na drzemy i powidła, warzywa odpowiednio obrabialiśmy, żeby dotrwały chociaż częściowo do zimy, ale podstawą naszej mroźnej diety było przede wszystkim mięso i jesienne pozostałości po zbiorach. A i to pod warunkiem, że w danym roku się poszczęściło oraz plony obrodziły farmerów. Nadal żałowałem, że nie poświęcaliśmy tak wielkiej uwagi konserwacji żywności. Każdego roku w samym środku zimy mężczyźni wywozili na saniach zepsutą żywność, jak najdalej od osad. W ciężkich dniach zwierzęta przenosiły się na lepsze, bardziej osłonięte od mrozu pastwiska, najlepiej w cieplejsze okolice, a na miejscu zostawały niebezpieczne osobniki. Niedźwiedzie, które szczególnie wabiło nadpsute mięso czy zaszuszone plastry mieszanek warzywno-owocowych, należały do najbardziej niebezpiecznych. Skuszone zapachem, podjudzane własnym głodem podchodziło coraz bliżej domostw, jednego roku próbując dostać się nawet do źle zamkniętej spiżarki. W rezultacie nie mogliśmy nawet zepsutych produktów wyrzucać na miejscu, a każda wyprawa z saniami sprawiała, że marnowaliśmy czas, energię i ryzykowaliśmy zgubienie się przy śnieżnej burzy.
Odwiedziłem mniejsze i większe kramy na ryneczku, starannie wybierając warzywa, owoce i zioła, które powinniśmy zużyć przez następne dwa tygodnie. Nie do końca wiedziałem, w jaki sposób Zola przygotowywała swoje potrawy, zazwyczaj nie uczestniczyłem czynnie w gotowaniu, to i kupowanie na zapas nie miało zbytniego sensu. Córka miała jakieś tam swoje triki, zwyczaje, sprawdzacze, umożliwiające zrobienie czegoś szybciej, łatwiej, przystępniej. Sam nigdy nie miałem do tego głowy, nawet jeżeli gotowanie było sztuką pokrewną dla warzycielstwa. W końcu kierowany jakimś nagłym impulsem, już na sam koniec mojej wycieczki ruszyłem do pierwszego sklepu, który wpadł mi w oko.
Rzadko jedliśmy coś gotowego, podanego na tacy. Zola starała się wyrabiać własny chleb, zaczyn mieliśmy regularnie skupowany od naszego ulubionego karczmarza, którego żona zawsze rozdawała fiolki za pół darmo wraz z dobrym słowem. Nadal jednak pamiętałem jedną przyjemność, na którą dziewczyna pozwalała sobie od czasu do czasu, a przy jej złym samopoczuciu przynajmniej to mogłem zrobić.
— Annyeong, dzień dobry! — Mężczyzna za ladą uśmiechnął się szeroko.
— Dzień dobry — odpowiedziałem cicho, zaczynając rozglądać się po pomieszczeniu, szukając ciekawie wyglądających smakołyków. — Potrzebuję czegoś lekkostrawnego, ale zdrowego? — rzuciłem na głos, nie będąc w sumie sam pewien, czego szukałem. — Mógłby mi pan coś polecić? — kontynuowałem, mówiąc więcej niż w przeciągu kilku ostatnich dni razem wziętych. — Dla córki, chora jest, ale słodycze lubi. Tylko coś nie za słodkiego, trzeba dbać o zęby.
Nigdy więcej, do tej pory czułem dreszcz obrzydzenia na wspomnienie splecionych w gorączce, klejących się ciał, których właściciele bynajmniej nie byli zażenowani przyłapaniem na gorącym uczynku.
Dlatego w końcu ruszyłem do miasta, chcąc zapełnić sobie czymś czas, zamierzając zacząć od porządnych zakupów. Spiżarnia świeciła pustkami, co trzy miesiące staraliśmy się dojadać wszystko do ostatniego okruszka, pozbywając się części niezachomikowanych, kwartalnych produktów. Sezonowe owoce przerabialiśmy na drzemy i powidła, warzywa odpowiednio obrabialiśmy, żeby dotrwały chociaż częściowo do zimy, ale podstawą naszej mroźnej diety było przede wszystkim mięso i jesienne pozostałości po zbiorach. A i to pod warunkiem, że w danym roku się poszczęściło oraz plony obrodziły farmerów. Nadal żałowałem, że nie poświęcaliśmy tak wielkiej uwagi konserwacji żywności. Każdego roku w samym środku zimy mężczyźni wywozili na saniach zepsutą żywność, jak najdalej od osad. W ciężkich dniach zwierzęta przenosiły się na lepsze, bardziej osłonięte od mrozu pastwiska, najlepiej w cieplejsze okolice, a na miejscu zostawały niebezpieczne osobniki. Niedźwiedzie, które szczególnie wabiło nadpsute mięso czy zaszuszone plastry mieszanek warzywno-owocowych, należały do najbardziej niebezpiecznych. Skuszone zapachem, podjudzane własnym głodem podchodziło coraz bliżej domostw, jednego roku próbując dostać się nawet do źle zamkniętej spiżarki. W rezultacie nie mogliśmy nawet zepsutych produktów wyrzucać na miejscu, a każda wyprawa z saniami sprawiała, że marnowaliśmy czas, energię i ryzykowaliśmy zgubienie się przy śnieżnej burzy.
Odwiedziłem mniejsze i większe kramy na ryneczku, starannie wybierając warzywa, owoce i zioła, które powinniśmy zużyć przez następne dwa tygodnie. Nie do końca wiedziałem, w jaki sposób Zola przygotowywała swoje potrawy, zazwyczaj nie uczestniczyłem czynnie w gotowaniu, to i kupowanie na zapas nie miało zbytniego sensu. Córka miała jakieś tam swoje triki, zwyczaje, sprawdzacze, umożliwiające zrobienie czegoś szybciej, łatwiej, przystępniej. Sam nigdy nie miałem do tego głowy, nawet jeżeli gotowanie było sztuką pokrewną dla warzycielstwa. W końcu kierowany jakimś nagłym impulsem, już na sam koniec mojej wycieczki ruszyłem do pierwszego sklepu, który wpadł mi w oko.
Rzadko jedliśmy coś gotowego, podanego na tacy. Zola starała się wyrabiać własny chleb, zaczyn mieliśmy regularnie skupowany od naszego ulubionego karczmarza, którego żona zawsze rozdawała fiolki za pół darmo wraz z dobrym słowem. Nadal jednak pamiętałem jedną przyjemność, na którą dziewczyna pozwalała sobie od czasu do czasu, a przy jej złym samopoczuciu przynajmniej to mogłem zrobić.
— Annyeong, dzień dobry! — Mężczyzna za ladą uśmiechnął się szeroko.
— Dzień dobry — odpowiedziałem cicho, zaczynając rozglądać się po pomieszczeniu, szukając ciekawie wyglądających smakołyków. — Potrzebuję czegoś lekkostrawnego, ale zdrowego? — rzuciłem na głos, nie będąc w sumie sam pewien, czego szukałem. — Mógłby mi pan coś polecić? — kontynuowałem, mówiąc więcej niż w przeciągu kilku ostatnich dni razem wziętych. — Dla córki, chora jest, ale słodycze lubi. Tylko coś nie za słodkiego, trzeba dbać o zęby.
Taemin?
---
381 PD
~Mimma
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz