Są takie momenty, kiedy człowiek siedzi sobie przycupnięty na jakimś niekonkretnym zadupiu, gdzie nazwa "Pipidowo Dolne" idealnie uosabia stan zasranej mieściny między krzakiem bzu a stertą rosnących pokrzyw. Nie żebym narzekała i tak dalej, w końcu znajdowałam się w idealnym miejscu do spróbowania czegokolwiek w kwestii polowań. Wredne sierściuchy nadal siedziały pochowane głęboko w norach, niby mogłam pułapki, ale dałabym przysiąc, że w tym roku same narwańce mi się trafiały, nieustannie niszcząc całkiem dobre klatki, zapadki czy inne mechanizmy. A na naprawę całej serii cholerstw rok w rok zdecydowanie by mnie stać nie było, nawet z bastianową pomocą, więc tylko zrezygnowana tuptałam sobie wokoło krzaków, starając się robić jak najmniej hałasu.
Znajdowałam się w miejscu idealnym. Błogosławionej dziczy, która była dostatecznie blisko jakiejś osady, gdzie mogłabym w razie czego przenocować, nakupić zapasową żywność, jakby wyprawa trwała dłużej niż zamierzałam, no i było gdzie szukać pomocy. Gdyby mnie w końcu dorwała jakaś wredna wersja, a od upierdliwe kuny sprzed dwóch lat nadal miałam porządną, co prawda już nieco zaleczoną, szramę na lewej nodze. Nigdy nie dorwałam tej potencjalnej, futrzanej czapki, ale dopilnuję, żeby spróbować dorwać ją kiedyś jeszcze raz.
Rozłożyłam się w końcu pod jakimś drzewkiem, krzakiem czy co tam rosło, ważne, że nie trujące, sprawdzając po raz kolejny giętkość cięciwy łuku. Nadal miałam drobne problemy z celowaniem, tym bardziej, że lecące strzały często wiatr znosił na bok. Nawet niewielkie podmuchy potrafiły porządnie zmienić trajektorię (moje nowe ulubione słowo, zaczerpnięte z jednej, stare bastianowej książki) lotu.
I wtedy niebo się mi zwaliło na głowę.
— Co do kurwy? — spytałam sama siebie, wpatrując się w łunę dymu, ognia i w sumie nie wiedziałam czego jeszcze, które unosiły się znad linii drzew, po drugiej stronie rzeki. Wybuch był wystarczająco głośny, żeby pobudzić nawet umarłych, a ja nie zdążyłam założyć nawet strzały, co by spróbować trafić uciekające ptactwo.
No, ja pierdolę, tyle czasu koczowania tutaj, żeby jak debil stracić całą zwierzynę z oka. Poddenerwowane zwierzęta czuły niebezpieczeństwo, czające się w oddali, a co za tym idzie, jeszcze trudniej było je dorwać. Zdenerwowana ruszyłam przed siebie, skacząc po kamieniach przez rzekę, żeby podążyć za dziwnym, nieznanym dotąd zapachem, przynajmniej nie w takiej formie.
I w końcu doszłam na miejsce kaźni, gdzie jakiś debil najwidoczniej uprawiał wojnę z naturą.
— Pojebało cię?! — krzyknęłam do odwróconego plecami badacza już z daleka. — Jakby trzęsienie ziemi było komukolwiek potrzebne, co to do cholery jasnej było?
Aizen?
---
239 PD = 3 poziom
~Mimma
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz