Burzowy dzień. No okej.
Wstałem tak jak w sumie robiłem to codziennie. Popatrzyłem się jak śliczne jest za oknem. Deszcz. Deszcz. Dużo deszczu. Pięknie.
Podszedłem do czajnika, który stał na kuchence. Zagotowałem trochę wody, aby mieć co wypić. Już poraz ostatni.
Ziołowa herbatka powinna mi dobrze zrobić, ale jednak dalej chciałem. Dalej chciałem to uczynić.
Ruszyłem w głąb pokoju, ażeby poskładać rozwaloną pościel. Ułożyłem starannie poduszki i kołdrę. Było idealnie.
Gdy tylko usłyszałem świst czajnika, ruszyłem do kuchni. Zdjąłem go z kuchenki, po drodze się lekko oblewając wrzątkiem, ah, jakie to było przyjemne. Zalałem herbatkę, poszedłem do salonu. Nic tam już nie było. Wczorajszego dnia wyrzuciłem wszystkie meble, ozdoby i inne bzdety, żeby było perfekcyjnie. I tego dokonałem.
Upiłem odrobinkę, patrząc na czerwoną skórę na przedramieniu. Oparzona. Fajnie. Spoko.
Gdy tylko wypiłem ją do końca, odłożyłem kubek na podłogę. Ruszyłem spowrotem do sypialni, potykając się o niego. Kubek się zbił, a ja miałem ranę w stopie. Ekstra.
Mimo to, ruszyłem w stronę szafy. Wyjąłem stamtąd najgorsze szmaty, jakie mogłem tylko znaleźć. Trudno, założyłem. Po co się stroić?
Rozglądnąłem się jeszcze raz. Ładny ten dom, no ładny. Trudno, ubrałem skarpety, ale krew przesiąkła. Jebać to.
Ubrałem buty, mimo, że bolało. W dupie z tym! Jak mam się zabić to bez wybrzydzania.
Zabrałem jeszcze drewniany stołek i grubą linę. No i na wszelki wypadek jakiś nożyk. Tak dla zabawy, co nie?
Wyszedłem i zamknąłem drzwi. Deszcz zaczął na mnie kąpać tak jak sperma na podłogę, gdy się masturbujesz. Już nigdy tu nie wrócę. Złe rzeczy się tu działy.
Ruszyłem w stronę wzgórza, gdzie na pewno nie spotkam żadnego wilka. Szedłem tak może w piętnaście minut, mijając różnych ludzi. Najpewniej wracali z grzybobrania. Teraz taka pora, pora zbierać grzybki halucynki.
Zobaczyłem wzgórze. Szybko się wspiąłem i usiadłem pod drzewem. Zastanawiałem się co zrobić najpierw; pokaleczyć się czy zawiązać linę?
Wziąłem drewniany stołek, ustałem na nim i zacząłem przywiązywać linę do gałęzi. Ładnie wyglądała.
Gdy wszystko było gotowe, założyłem sobie ją na szyję. Patrzyłem może z pięć minut na las przed sobą. Gówno, nic nie warte. Wziąłem nóż. Zastanawiałem się, gdzie go wbić i znalazłem idealne miejsce. Już po kilku sekundach, po wyduszonym "Ała" i paru jękach, miałem nóż w dupie. Dosłownie. I całe zarkwawione portki. I ręce. I rajty. No cóż, zabawnie było, tylko słabo mi się zrobiło. Zacisnąłem linę i popatrzyłem raz jeszcze przed siebie. Żegnaj lesie, żegnaj świecie. Kopnąłem taboret i pętla się zacisnęła. Nie dość, że dupa bolała jak po ostrym ruchaniu to jeszcze się dusiłem. Nie minęło dziesięć minut, a moje ciało wisiało jak worek ziemniaków. I nic. Już po wszystkim. Zero życia. Już mnie nie ma. Już nie żyję. Tylko kruki dojadają moje ciało.
---
223 PD
~Mimma.
pewnie byłoby mi przykro, bo to post pożegnalny, ale... co tu się..?
OdpowiedzUsuńpost pożegnalny będzie jak wejdę na komputer
UsuńOgłaszam to najlepszym opowiadaniem na The World of Fiction, amen.
OdpowiedzUsuńnie zgadzam się
UsuńMam na to tylko jedną reakcję.
OdpowiedzUsuń...co
OdpowiedzUsuń