Sfora nie zdążył dobiec nawet do zakrętu. Zaskomlał przeraźliwie, gdy jeden z prywatnych ochroniarzy kobiety chwycił go za kark i uniósł ponad ziemię. Kołnierz kurtki boleśnie wbił mu się w krtań, wypychając z gardła krótkie jęknięcie zmieszane z charkotem przypominającym warczenie. Mimo uczucia duszenia się dalej szarpał ciałem, przebierając nogami w powietrzu i wbijając połamane paznokcie w dłonie mężczyzny. Całość mogła wyglądać przezabawnie z perspektywy postronnego obserwatora. Mała, chuderlawa żmija walczyła z uchwytem wielkiego dryblasa, który jedynie parskał co jakiś czas, aby dać do zrozumienia, ile tak naprawdę robi sobie z jej głupich podrygiwań.
Z dziarskim uśmiechem na twarzy odwrócił się w stronę towarzysza i skinął głową na znak, że mogą wrócić do pracodawczyni razem z uciekinierem, lecz nim któryś z nich zdążył zareagować, wielki wilczarz irlandzki paroma susami pokonał dzielącą ich odległość. Z głośnym warknięciem zacisnął szczęki na udzie mężczyzny trzymającego Sforę. Przebił się przez skórzane spodnie i zaczął szarpać łbem, rozrywając mięso na strzępy, aż materiał pokryła ciemnoczerwona plama z krwi. Strażnik najpierw zaklął okrutnie, a potem, gdy właściwy ból rozszedł się po jego ciele, z gardła wyrwał mu się pełen cierpienia, ochrypły krzyk. Tak przeraźliwy, że zatrząsł okiennicami w najbliższych budynkach i zadzwonił w uszach Sforze. Mimowolnie rozluźnił palce zaciśnięte na kołnierzu kurtki chłopca, a on bez wahania wykorzystał okazję, aby się wyrwać. Opadł na stopy, jednak przez chwilę nie potrafił odzyskać równowagi i zarył kolanami w piach. Nie tracąc więcej czasu, poderwał się do biegu. Jeszcze przelotnie rzucił spojrzenie psu, który zrozumiał tę niemą wiadomość i po chwili razem gnali przez kręte uliczki, ile sił w nogach. Na nieszczęście pies oddzielił się od niego, czmychając na czyjąś posesję przez dziurę w płocie, zaś chłopca zatrzymał ślepy zaułek pomiędzy dwoma kamienicami.
Nerwowo rozglądał się dookoła w poszukiwaniu jakiejkolwiek kryjówki i cały czas nasłuchiwał odgłosów zbliżających się kroków. W ostatniej chwili dostrzegł kątem oka niewielką wnękę, w której zmieściłby się trochę większy pies. Mało wygodne, mało skuteczne, ale nie widząc innych alternatyw, rzucił się w jej stronę. Z trudem udało mu się do niej wczołgać. Ciało skulił do granic możliwości, a głowę wetknął pomiędzy kolana i wciąż jego ramię delikatnie wystawało na zewnątrz. Doskonale czuł, jak jego tętno przyspiesza, gdy chrzęszczenie deptanego żwiru zabrzmiało tuż obok, a potem zostało zastąpione przez przyciszoną rozmowę pełną wulgaryzmów rzucanych pod adresem dzieciaka.
Przełknął ślinę odrobinę za głośno, niż planował i w tamtym momencie wydawało mu się, że to najgłośniejszy dźwięk na świecie. Zacisnął mocno powieki, wyobrażając sobie, jak mężczyźni łączą szybko fakty i zauważają, gdzie się ukrywa, a potem wyciągają go za kapotę na uliczkę. Zginie marnie – z roztrzaskaną czaszką albo wykręconym kręgosłupem na amen.
W rzeczywistości żaden z nich nie zwrócił na to uwagi. Sfora mocniej wcisnął głowę między nogi, układając w myślach niesamowicie żarliwe, jak na kogoś jego pokroju, modlitwy do bogów, których ludzie nazywali wszechmogącymi i litościwymi. Skoro byli tacy wspaniali, może i jemu okażą trochę dobroci, a przynajmniej tym jednym razem. Zacisnął szczęki. Drobna kropla potu spłynęła mu po karku i zniknęła za kołnierzem wytarganej koszuli. Czas płynął, a mężczyźni dalej stali w miejscu, kontynuując rozmowę.
„Błagam.”
Po chwili spędzonej na liczeniu oddechów rozległo się kolejne tupanie ciężkich buciorów o ziemię, a potem wdzięczny syk wysuwanego z pochwy ostrza i krótkie drwiny dwójki strażników. Potem były już tylko brzęki metalu uderzanego o metal, stłumione krzyki i sapnięcia pełne wysiłku pomiędzy cierpkimi przekleństwami.
Wzdrygnął się i prawie wrzasnął z przerażenia, gdy koło dziury, w której się ukrył, padła odcięta ręka bez środkowego palca. W ostatniej chwili zagryzł szczęki na swoim ramieniu, aby się nie wydać, ale z konwulsjami targającymi jego ciałem nie potrafił nic zrobić. Poczuł, jak żółć zaczęła podchodzić mu do gardła i piec okropnie w przełyku. Musiał się stąd wydostać, natychmiast.
Odczekał jeszcze parę minut, po tym jak odgłosy ucichły i z trudem, wyczołgał się z wnęki, ze szczególną uwagą omijając rękę jednego z mężczyzn. Szybko pożałował decyzji na widok poszatkowanych ciał oraz rozlanych litrów krwi na bruku. Zgiął się wpół, drżąc jeszcze silniej i zwymiotował samą żółcią pod jedną ze ścian.
Był przyzwyczajony do widoku śmierci. Rok w rok stawał się świadkiem zgonów dziesiątek osób z powodu chorób, zimowego mrozu lub letniego upału. Rok w rok jego oczy musiały znosić obrzydliwe panoramy rozkładających się ciał, wywalonych bez szacunku na ulice, bez żadnego pożegnania, bez ubrań i bez szansy na ratunek. Zobaczyć jednak prawdziwą rzeź, jak brat morduje brata, to inna sprawa. Wstrząsnęło nim dogłębnie.
Zakrztusił się wymiocinami i zacisnął mocno powieki. Nie chciał znów na to patrzeć, zbyt okropne, zbyt brutalne, zbyt zwierzęce. Był tylko dzieckiem, pieprzonym gówniarzem, który nikomu nie wyrządził większej krzywdy od ugryzienia.
— Karo Yakuza. — Rozbrzmiał niski głos tuż za jego plecami. — A teraz pozwól, że tylko kogoś zabiję.
Chłopiec uniósł głowę znad wymiocin, uważając, aby nie zahaczyć wzrokiem o zwłoki martwych ochroniarzy. Spojrzał na swojego rzekomego wybawcę. Jego ubrania, twarz i broń były całe we krwi, a Sfora poczuł, jak znów jego żołądek zaczyna robić fikołki, ale z całej siły powstrzymał się od odwrócenia wzroku. Ciekawość zawsze brała górę nad zdrowym rozsądkiem. Mimo że powinien trzymać się od ludzi jego pokroju z daleka, o czym dowodzi nawet ta sytuacja, on podniósł się na chwiejnych nogach i podreptał niezgrabnie za niejakim Karo.
Mężczyzna nie trudził się ze schowaniem miecza. Nikogo w tych uliczkach nie było, poza szczurami i robactwem, więc nikt go nie zatrzymywał. Sfora jednak wolał zachować pewien dystans między nimi. Przeskakiwał z dziury do dziury, nie spuszczając go z oczu, aż dotarli do ulicy, gdzie wciąż czekała elegancka kobieta. Nie wyglądała na zbyt zdziwioną, gdy zamiast swoich przydupasów, dostrzegła wysmarowanego krwią mężczyznę. Patrzyła przez chwilę na niego, a potem Sforze wydawało się, że dostrzegła go w cieniu wnęki w ścianie i posłała mu chłodny, pełen jadu uśmiech.
— Już nie ma porządnych ochroniarzy — westchnęła, dramatycznie przeczesując włosy dłonią. — Co teraz? Powinnam paść na kolana i błagać o litość? — parsknęła krótko i założyła ręce na piersi, obserwując Karo spod przymrużonych powiek. W jej oczach czaiło się coś niebezpiecznego, nawet Sfora to wyczuł, lecz zabójca wydawał się niewzruszony zachowaniem kobiety i strząsnął krew z miecza, czyniąc krok w jej stronę.
— Kto ci za mnie zapłacił? — odezwała się surowo. Ani drgnęła, stała niewzruszona, co wywołało w chłopcu ogromny podziw dla jej odwagi albo zuchwalstwa.
— Nie mam w zwyczaju zdradzać pracodawców. — Mężczyzna wzruszył niedbale ramionami, poły ciemnego płaszcza zafalowały lekko wzburzone przez prosty gest. Oparł się bokiem o najbliższy murek, wyciągając jedną nogę w bok.
— Nie mam w zwyczaju się targować, ale zapłacę podwójnie — powiedziała łagodnie, zakładając ręce na piersiach. Sprawiała wrażenie znudzonej, jakby nie pierwszy raz ktoś posyłał na nią płatnego zabójcę.
— Nie mam w zwyczaju chodzić na takie układy. Praca to praca. — Zamłynkował mieczem nad głową, żeby zastraszyć kobietę. Dama westchnęła cicho i podparła się pod boki, nie spuszczając wzroku z Karo.
— Nie pozostawiasz mi wyboru, ty i ten dzieciak za bardzo mi przeszkadzacie. — Rozłożyła ręce, wzruszywszy ramionami i posłała przelotne spojrzenie ukrytemu w cieniu Sforze. Wzdrygnął się, ale nie ruszył z miejsca. Wciąż pozostawał biernym obserwatorem.
— Wybacz, kochanie, ale to ja stawiam warunki. Nie masz żadnego wyboru — odparł oschle Karo i jednym susem pokonał odległość między nim a damą. Wydawało się, że zwlekała z tym, jednak na ułamek sekundy przed tragedią wyciągnęła jedną z rąk do przodu, poruszyła krótko ustami, a na zawołanie z jej palców wykwitł ogromny, jasny znak złożony z dziesiątek skomplikowanych symboli, których Sfora nie potrafił rozpoznać. Odbił mężczyznę z wyrazistym hukiem wybuchającego czaru. Karo wylądował parę metrów z tyłu, zaparłszy się mocno podeszwami butów o ziemię i pozostawił po sobie głębokie bruzdy w piachu. Zaszarżował jeszcze raz, wybijając miecz z biodra. Na jego twarzy malowała się silna determinacja zmieszana z wściekłością. Sfora wychylił się poza cień, aby lepiej widzieć walkę, aż z podekscytowania otworzył szeroko oczy, w myślach układając następne sceny pojedynku.
Dama złożyła ręce razem i splotła palce w dziwny, prawie niemożliwy sposób. Nagle ich koniuszki zalśniły bladoniebieskim światłem, tworząc kolejny znak tuż przed nią. Tak samo, jak poprzedni z głośnym hukiem odtrącił zabójcę do tyłu, a w tym czasie kobieta sięgnęła za gorset i wyciągnęła kilka długich szpil z lśniącymi kamieniami u główek. Zerwała dół sukni, umożliwiając sobie sprawniejsze ruchy, po czym rzuciła się do biegu, wbijając w ziemię dookoła Karo swoje szpile. Przy tym jedną ręką tworzyła znaki, które odpierały ataki zabójcy.
Gdy wszystkie szpile zostały ułożone w idealny okrąg dookoła małego placu, posłała w stronę mężczyzny zaklęcie wiążące. Wokół jego kończyn owinęły się łańcuchy splecione ze światła i czystej energii, które uniemożliwiły mu poruszanie się. Kobieta odbiegła do tyłu, opadła na ziemię i przyłożyła dłonie do bruku, szepcząc pod nosem słowa nieznanego Sforze języka. Pod jej palcami kwitły coraz to bardziej szczegółowe zawijasy i układały się w jeden wielki symbol. Sfora rozpoznał w nim runę, którą widział kiedyś w księdze miejscowego szamana, ale nigdy nie dowiedział się, co oznaczała, bo został wywalony z jego domu na zbity pysk.
Znak zawisł w powietrzu nad główkami wbitych w ziemię szpil, a potem zbiegł się do miejsca, gdzie szamotał się skrępowany Karo. Zaklęcie powoli przepłynęło na skórę zabójcy i stało się to tak szybko, że Sfora miał wrażenie, jakby ktoś wyciął moment, w którym Karo padał na ziemię. Najpierw był przytomny, a potem już nie, a zdyszana i zmęczona kobieta z krzywym uśmiechem patrzyła teraz na Sforę.
Pora uciekać.
Poderwał się do biegu, lecz po paru krokach poczuł krótkie ukłucie na karku i w ciągu zaledwie paru sekund odrętwiały mu wszystkie kończyny. Legł bez pamięci na bruku, wznosząc tumany ulicznego kurzu.
~*~
Obudził się w ciemnym, zimnym miejscu ze skrępowanymi dziwnym zaklęciem nadgarstkami. W miejscu, gdzie energia ukształtowana na wzór kajdan stykała się ze skórą, czuł łaskoczące mrowienie, ale gdy postanowił się poruszyć mocniej, jego ciało przeszył okropny ból niesiony wraz z prądem. Zaskomlał żałośnie, opierając się o coś ciepłego plecami. Minęła zaledwie chwila, zanim się zorientował, że to nie coś, ale ktoś, a dokładniej zabójca, który nierozważnie podskoczył do eleganckiej kobiety z wysokiego rodu. Właśnie przez niego siedzieli w tym paskudnym, śmierdzącym stęchlizną lochu. Chociaż właściwie Sfora sam zdecydował, że za nim polezie. Mógł przecież wykazać więcej rozsądku i odwrócić się na pięcie z przytupem, żeby powędrować do piekarni po bułki dla swojej rodziny. Teraz płać i płacz, mały bachorze.
Sfora pierwszy raz w życiu widział takie moce. Potężne, choć skomplikowane i trudne do opanowania przez liczne zaklęcia oraz runy, jakich arystokratka musiała używać podczas walki z Karo. Westchnął cicho. On nie miałby z nią szans. Nie odkrył jeszcze ani jednej mocy, a co dopiero rozmawiać o czymś tak wspaniałym. O ile w ogóle miał we krwi jakiś potencjał magiczny.
Podciągnął nogi pod brodę i czekał, aż jego towarzysz odzyska przytomność. Jemu, nie dość, że założono takie samo zaklęcie na nadgarstkach, to wzmocniono je o dodatkowe na szyi, które układało się w formę obroży.
Karo?
----
886 PD + 5 P
Owca
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz