poniedziałek, 1 października 2018

Od Zoli "Wędrówki poparte nudą" [Q1]

Nasza przywódczyni Carisa była młoda, dziwna i dzika. Starsza ode mnie o dobrych kilka lat, nadal przypominała wzrostem bardziej dziecko, ale co u mnie powodowało wielkie wzburzenie i skrajne ataki gniewu, u niej wydawało się stanowić dodatkowy atut. W sumie była nawet ładna, co tylko sprawiło, że miałam jeszcze większą ochotę schować się za piecem, czmychnąć z powrotem przez próg i zrobić milion innych rzeczy, byle tylko nie siedzieć z nią i nie omawiać po kolei mojego zadania. Szczuplutka, niziutka, za to ze skóry niepodobna ani do miejscowych moich, ani do znanych mi ludzi z pobliskich wiosek. Zazwyczaj rodziny parowały się w obrębie najbliższych okolic, skoro podróże nadal bywały utrudnione, a pociąg stanowił jedyną sensowną drogę dotarcia gdziekolwiek, to na naszym małym zadupiu i paru innych trudno było powiedzieć o używaniu sensownych środków lokomocji. Konie były w drogie, ale tak mocno drogie w chuj, że z zazdrością spoglądałam na starego już wałaszka sąsiedniego gospodarza, którym zajmowałam się za kilka monet od czasu do czasu. Chociaż doskonale wiedziałam, że prędzej Maciejowicz dla własnej uciechy mojej pozwalał mi się zajmować Kuternogą, ale darowanej szkapie się w zęby nie zagląda. Nawet jeżeli Kuternoga kulał, wiecznie gubił podkowy, tarzał się po każdym czyszczeniu w najbliższej kałuży, którą dopadł, a w dodatku zjadał moje włosy.
Tak, to była zdecydowanie miłość od pierwszego zarżenia.
Wracając do Carisy, to nadal dla mnie wydawała się dzika. Jasna skóra, prawie tak jasna, że miałam wrażenie, że zlewałaby się na spokojnie z marmurowymi posążkami, które niegdyś otrzymał w podzięce Bastian za odebranie porodu jakichś bliźniaków. Dwie, bialutkie figurki zapomnianych dawno bożków tkwiły u nas na półce, zapomniane przez większość czasu, za wyjątkiem dnia odkurzania wszystkich bibelotów, które przez lata zgromadził w wielką kolekcję ojciec tata River. Czarne włosy przypominały pióra kruków, które łapałam niegdyś na lotki. Mądre zwierzęta, pilne i uważne, chociaż nadal wpadały całkiem łatwo w odpowiednio przygotowane pułapki, jeżeli wiedziałeś, gdzie założyć sidła.
Szybka rozmowa, w czasie której czułam się zdecydowanie niekomfortowo, stojąc przed ładnie ubraną, piękną dziewczyną, gdy sama miałam tłuste włosy od wędrówki, spaloną słońcem twarz, odciski na stopach od długich wypraw, których podejmowałam się w ostatnim czasie. O zapachu znoszonych ubrań, który mi towarzyszył, już nawet nie wspominając.
Z wypakowanym plecakiem, zmęczeniem wymalowanym na twarzy i cierpieniem w sercu, bo poczuwałam się do obrzucenia zadania błotem na wszystkie możliwe sposoby, ruszyłam przed siebie. Miałam dotrzeć do najbliższego portowego miasteczka, w którym rzekomo handlowali niewolnikami, przez co miałam ochotę walić głową o najbliższy słup, wskazujący drogę do kolejnych miasteczek. Zaczynając od tego, że jako mały pokurw raczej nie stanowiłam dobrej osoby do tego rodzaju zleceń, gdy sprawa wymagała delikatności, perswazji, a przede wszystkich umiejętności, których nie posiadałam. Czułam się osobiście przytłoczona zrzuconym na mnie problemem, bo, choć rozumiałam, handel ludźmi stanowił ogromny problem, tak miałam piętnaście lat i regularnego, moralnego kaca, że w ogóle tutaj przyszłam, więc się do tej roboty raczej nie nadawałam. Co miałam zrobić? Pomachać mieczykiem zarządcy portu i powiedzieć, że ma mi wszystkie drzwiczki po otwierać, ja z rozkazu Carisy mam dokumenty znaleźć? Pomijając fakt, że nawet na mieczyk mnie stać nie było i posługiwałam się porządnym nożem myśliwskim, który przy okazji służył w moich dłoniach do oskórowania zwierzyny, ewentualnie garbowania ich skóry, żeby potem móc je sprzedać w spokoju na targu.
Ja pierdolę, ja się więcej na to nie piszę. Tak, zdecydowanie. Pokręciłam głową, odpowiadając samej sobie w myślach, to już zdecydowanie pojawiły się pierwsze oznaki szaleństwa. Nie powinnam była w ogóle próbować tutaj przyjść, tym bardziej, że jak mi się nie uda, to do końca życia będę mieć wrażenie, że pozwoliłam sprzedać tysiące zubożałych wieśniaków, pozamykanych w klatkach dla zwierząt na jakimś statku.
No, to w końcu ruszyłam na spotkanie przygodzie, nie będąc pewnym po co, jak i dlaczego. W końcu czemu nie, pewnie już większych idiotów ode mnie nasza starszyzna posłała na bardziej zwariowane zadania. Powoli zaczynałam mieć wątpliwości odnośnie tego, czy naprawdę żyję po właściwej stronie rzeki i inne tego rodzaju pierdoły, bo stan, w jakim znajdował się nasz kraj, to był zatrważający podział społeczny.
Innymi słowy, klepcie biedę, gówno wam władza szanowna i kochana zrobi, nie ma zmiłuj.
Kilka następnych dni spędziłam, próbując dojść do jakiegoś sensownego punktu ogarniania. Zakwaterowałam się w jakiejś przydrożnej knajpie, w najtańszym pokoju, który sprawiał wrażenie najobskurniejszego zakątka całego miasta, ale na wiele więcej mnie stać nie było. Liczyłam po cichu, że wszelkie koszty później zostaną zwrócone mi przez Carisę, a przynajmniej przez kogokolwiek. Serio, przy obecnym stanie mojej skarbonki o porządnych obiadach mogłam marzyć, a nie chciałam wracać do Bastiana z podkulonym ogonem, z informacją, że wydałam całą kasę na wikt i opierunek w czasie zlecenia przydzielonego przez starszyznę. Z którego wyniosłabym pewnie jedynie kilka siniaków i podbite oko.
Wieczorami przesiadywałam w tawernach, w różnych punktach miasta, starając zaczerpnąć się nieco języka u rozpijaczonych mężczyzn, którzy stanowili idealne źródło informacji. Alkohol rozluźniał język, spowalniał umysł, więc nagle jadaczki same zaczynały klepać, gdy rzucałaś, że bogaty kochanek, ojciec, tatuś, wujek chętnie wszedłby w nowy interes, pieniędzy macie jak ludzie w zimie lodu, a ty nie możesz się doczekać kolejnych oszałamiających błyskotek, który przyśle ci w prezencie. Dla niepoznaki pokazywałam stare błyskotki, zostawione jeszcze przez mamę i kilka podarowanych na urodziny przez Bastiana. Nie miały zbyt wielkiej wartości, przynajmniej finansowo, bo emocjonalnej policzyć nie byłam w stanie, ale przynajmniej skrzyły się, błyszczały i spełniały swoje zadanie w roli przekonujących instrumentów urodzonego kłamcy. Muszę przyznać, że bawiłam się wówczas świetnie, chociaż moje sakiewka pustoszała w zatrważającym tempie. W końcu udało mi się uzyskać jakkolwiek sensowną informację, od jednego z bardziej pijanych mężczyzn w oberży. Jakiś statek miał przypłynąć z żywym towarem, a wspomniany jegomość wyraźnie wspominał o swoim udziale w transakcji, bo potem pomagał w rozładunku i rozwiezieniu nowych zwierzątek do właścicieli.
Ludzkich zwierzątek.
Zabawiałam go z uśmiechem przez bite cztery godziny, świergocząc o tym, jak bardzo mi imponuje, jak cudownym para się zajęciem i jakie musi mieć wspaniałe życie, wiodąc je w dostatku. A jeszcze tej samej nocy ruszyłam w stronę wskazanego w poprzednich rozmowach miejsca zrzutu ładunku, chociaż miałam spory problem ze złamaniem zamka. Doki były ciche o tej porze nocy, większość osób dawno znalazła swój nocleg, port był praktycznie pusty, więc trudno było szukać strażników strzegących nierozładowanego dobytku przewoźników, ale nadal bałam się rozwalenia kłódki kamieniem. W końcu udało mi się podważyć okno, przez które wślizgnęłam się do środka. W ciemności oświetlałam sobie drogę olejną lampką, poszukując jakichkolwiek śladów wskazujących na handel niewolnikami. Zdołałam zebrać jedynie księgę rachunkową z opisami transakcji, z rozpisanymi osobami, które zapłaciły określoną sumę pieniędzy i ze wskazaniem za kogo płacili, uznałam, że to będzie wystarczający dowód.
Uciekłam czym prędzej, nie dbając o zatarcie śladów włamania, zamierzałam spierdalać, gdzie pieprz rośnie i przez następny rok nie wychylać głowy z mojego kochanego zadupia. Łącznie po upływie niecałych dwóch tygodni wróciłam do Carisy, całkowicie zmęczona trudami podróży i załatwiania sprawy, w końcu doręczając do jej rąk dowód rzeczowy w sprawie.

----
685 PD + 400 PD za wykonanie zlecenia = 1085 PD
+ 5 P + 20 P za wykonanie zlecenia = 25 P
Owca

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz