Dobra... Chyba faktycznie mogłem sobie odpuścić tamtego ledwo żywego królika, który najwidoczniej musiał zjeść coś nie ten tego. W przeciwnym wypadku jaki byłby inny powód do tego, że znalazłem go na chwilę przed kopnięciem w kalendarz, wijącego się w ostatnich, pośmiertnych drgawkach, a który nie posiadał żadnych innych cech świadczących o tym, iż wcześniej uciekł jakiemuś innemu drapieżnikowi? Ja jednak, wykazując się niebywałym lenistwem oraz swego rodzaju oszczędnością (nic nie może się przecież zmarnować, prawda?), zamiast upolować sobie coś lepszego oraz znając życie zdrowszego, wolałem napełnić żołądek tym syfem, który praktycznie sam do mnie przyszedł. Gdybym jednak wiedział, jak to się dla mnie skończy, podrzuciłbym go najpewniej mojej zakazanej miłości, czyli szefunciowi Łowców, znanego wszystkim jako nieustraszony oraz budzący postrach wśród dziewic Silver Spirit coś tam coś tam. Wiecie, jakąś kokardkę bym przyczepił, kwiatuszka dołożył i dał jako prezent od cichego wielbiciela. Następnie przyglądałbym się z ukrycia, jaką szopkę odstawił po dragach, jakie mu zafundowałem. Dlaczego tak o tym mówię? Bo nie ma innego wyjaśnienia odnośnie tego, co skonsumował ten nieszczęsny królik na chwilę przed odejściem na tamten świat. Pewnie były to jakieś lewe grzybki halucynki albo coś w tym stylu. Skąd natomiast wiem, że efekt byłby porównywalny do komedii? Odpowiedź: poczułem to na własnej skórze. O czym mówię? Już śpieszę z wyjaśnieniami.
Po posiłku (którym był ten przeklęty na wieki wieków amen królik), udałem się na standardową już dla mnie drzemkę. Niestety, nim zdążyłem zmarnować w taki oto sposób niemalże całe popołudnie, nieznany mi dotąd hałas wyrwał mnie z jakże błogiego snu. Zrywając się nagle z posłania, zaledwie dwie sekundy zajęło mi znalezienie się na zewnątrz jaskini, wyglądając tym samym źródła owego harmidru. Oczywiście nie po to, by pochwalić tego troskliwego ziomka za to, że dzięki niemu mogę poświęcić jeszcze więcej czasu na zajmowanie się klanem, co to to nie. Mój zamiar był o wiele bardziej, jakby to powiedzieć, zabójczy. Z początku oślepiony przez promienie słońca, dopiero po dłuższej chwili przyzwyczaiłem swój wzrok do ów oświetlenia. Tylko i wyłącznie po to, by zobaczyć... wiewiórkę. Ale nie taką zwyczajną wiewiórę że wiewiórę, którą równie dobrze mógłbym zjeść jako przekąskę. Co prawda była ruda jak wszystkie jej kuzynki, podobnie jak one posiadała również długi, puszysty ogonek, a pyzate policzki były w stanie pomieścić zdecydowanie więcej niż dwa orzeszki. Co więc mnie zaskoczyło? Może zacznijmy od tego, że ta stojąca dokładnie przede mną była na tyle głupia, że nawet nie próbowała uciec. Po prostu, patrzyła się na mnie tymi swoimi oczkami zupełnie, jakbym należał do licznego grona jej pobratymców. Nie to było jednak w tym wszystkim najlepsze, a fakt, iż na brzuszku miała zawieszony... bębenek. Najprawdziwszy w świecie instrument muzyczny, którego te dwunożne małpy zwane ludźmi wykorzystują w nieco większej wersji do różnego typu parad czy jak to się tam zwie, mniejsza o to. W każdym razie, mogłem sobie dać ogon odciąć, że ona posiadała dokładnie taki sam przedmiot i o ile mnie wzrok nie myli, w łapkach trzymała... pałeczki? Mrugając kilkukrotnie, przetarłem dodatkowo łapą oczy chcąc mieć pewność, że te nie próbują wcisnąć mi żadnego kitu. Niestety, nawet po tym ruchu scena rozgrywająca się przede mną nie uległa zmianie, a jakby tego było mało, miałem niebywałą okazję poznać źródło hałasu, który wyrwał mnie ze snu. Okazał się nim być ten niepozorny bębenek, który przy każdym uderzeniu pałeczką wydawał odgłos mogący zbudzić umarłego. Kładąc uszy po sobie, starałem się uratować przed kompletnym ogłuchnięciem. To jednak na niewiele się zdało, a jakby tego było mało, zwierzątko zaczęło grać jeszcze głośniej, chociaż nie myślałem, że to w ogóle możliwe. Będąc co najmniej niezadowolony z tego faktu, już miałem zamiar pożreć tego sierściucha, kiedy ten nagle przestał wygrywać jakąś mało skomplikowaną melodię. Zrobił to tylko i wyłącznie po to, by zaraz po tym przerzucić instrument na grzbiet, a następnie na czterech łapach spierniczyć jak atomówka z kreskówek w pobliskie krzaki. Nie rozumiałem, o co w tym wszystkim chodziło, dopóki nie usłyszałem świstu wiatru nad sobą. Zaciekawiony tym faktem, uniosłem wzrok ku górze. Wówczas błękitne sklepienie nieba przeszył dziwny kształt w kształcie krowy w kapeluszu. "A może to Silver?" - od razu podsunęła mi głowa, dziwnie zainteresowana dzisiaj tym jakże zacnym jegomościem. Wspominam już przecież o nim drugi raz w ciągu niecałych 5 minut, to o czymś świadczy. Chyba mam na jego punkcie jakąś obsesję. Nie poświęcałem jednak tym myślom zbyt dużej uwagi, gdyż ów niezidentyfikowany obiekt latający, zamiast wylądować zgrabnie na ziemi, trafił prosto w koronę rosnącego nieopodal dębu. Niezadowolony z tego faktu (No halo, jak chce sobie drzewa rujnować, to niech sobie do Łowców Silvera idzie, oni i tak wolą krzaki. No i znowu ten Silver! Precz, potworze zakochany w tym pchlarzu, a zamieszkujący moją głowę!), przepełniony przysłowiowym słowiańskim wkurwem i w pełni gotowy do skopania komuś dupska, ruszyłem w stronę "lądowiska" latającego hamburgera. Nim jednak zdążyłem stanąć u stóp wiekowej rośliny, problem ściągnięcia lotnika na ziemię rozwiązał się sam. Jak? Po prostu, zajęta przez niego gałąź złamała się i upadła u moich łap. Przez chwilę w powietrzu unosił się ogromny kłąb pyłu, który po ponownym opadnięciu na ziemię pozwolił mi zobaczyć, kim była ów tajemnicza postać, szwędająca się po terenach Cieni, a na pewno nie będąca żadnym z nich. Chociaż w sumie wątpię, by to coś, co leży aktualnie przede mną, należało do któregokolwiek z klanów. Przywołując zatem najbardziej neutralny wyraz pyska, przemówiłem takim samym tonem:
- Kim jesteś i co do jasnej cholery robisz na ziemi lisów? - mimo iż chciałem zabrzmieć obojętnie, mój głos mnie zdradził, brzmiąc... jak u nastolatka w czasie mutacji? To chyba będzie najlepsze określenie, ale czekajcie no... CO TU SIĘ DZIEJE DO DIABŁA?!
Niestety, nie dane mi było dalej rozmyślać nad tą sprawą, gdyż w następnej sekundzie nieznajomy postanowił zabrać głos:
- Krasnoludki ukradły mi skarb Leprechaunów. - To były jedyne jego słowa skierowane do mnie, po których wstał z ziemi i zaczął tańcować coś nasuwającego na myśl prośby Indian o deszcz.
Eee... okey? Dobra, gdzie ta ukryta kamera? Czy tylko mnie wydaje się, że coś tu zdecydowanie jest nie tak? I nie, nie chodzi mi o to, że poniekąd gadam sam do siebie. Pomińmy również lepiej fakt istnienia utalentowanej muzycznie wiewiórki, która sama w sobie jest już wybrykiem natury. Zdecydowanie bardziej powinienem skupić się na tym dziwnym stworzeniu, z lekka przypominające małego człowieczka. Niestety, z pewnością nie należało ono do tego czekoladożernego gatunku, chyba iż jest jakimś nowym etapem ewolucji. Nie widzę bowiem żadnego innego wyjaśnienia co do tego, że zamiast zwyczajnego, papajowatego nosa, ten posiadał słonią trąbę. Dosłownie. Odpowiednia do wzrostu ludzika, unosiła się za każdym razem, gdy ten wykrzykiwał ku niebu jakieś w nieznanym mi języku słowa. Dodać do tego zielono-czerwone wdzianko ze sznurem okrągłych dzwoneczków, szpiczastą czapkę z pomponikiem oraz sto kilogramów żywej wagi i oto mamy postać, która znajdowała się aktualnie przede mną, a która zaczynała mnie już powoli denerwować. Niewiele zatem myśląc, postanowiłem jak najszybciej wykurzyć go stąd. Jeszcze ktoś pomyśli, że się znamy albo co gorsza przyjaźnimy, a wtedy cały szacun na dzielni poszedłby w piach.
- Ty, baleciarz, widziałem te twoje krasnoludki! - krzyknąłem tym wciąż mutacyjnym głosem, zwracając tym samym jego uwagę i skupiając ją na swojej osobie - Biegły z jakąś skrzynką w stronę granicy terenu Wojowników, w tamtą stronę. - dodałem w ramach wyjaśnień, ruchem pyska wskazując odpowiedni kierunek.
To jakby natychmiast go otrzeźwiło. Świadczyło o tym nagłe przerwanie tańca na rzecz kilkukrotnego mrugnięcia powiekami, przy czym patrzył tylko i wyłącznie na mnie. Ów stan zawieszenia trwał jednak zaledwie kilka sekund, po których upływie gwałtownie odbił się od ziemi, ponownie wznosząc się w powietrze i przypominając tym samym krowę w kapeluszu, niczym strzała przecinająca błękit nieba zniknął na tle zachodzącego już słońca. I tyle go widziałem. Problem z głowy, teraz niech Carisa się nim zajmie.
Przez chwilę zastanawiałem się, co mam ze sobą począć. Nie widząc jednak większego sensu w staniu jak ostatni debil na zewnątrz, po krótkim westchnieniu ponownie skierowałem się w stronę swojej jaskini w celu kontynuowania wcześniej przerwanej drzemki. Nim jednak przekroczyłem jej próg, ktoś za moimi plecami krzyknął, że wyglądam uroczo w tutu baletnicy. Nie wiedząc za bardzo, o co chodzi, jakby od niechcenia zerknąłem za siebie. I praktycznie w tym samym momencie zszedłem na zawał, lecz nie z powodu tego, że to była prawda. Ów nieznajomy, po którym nie pozostał żaden ślad, mówił prawdę - tuż za ostatnią parą żeber założony miałem jakiś sztywny kołnierz, który rzeczywiście przypominał nieco to coś, co samice człowieków zakładają do tańca. Nie to było jednak najgorsze, o nie. To coś było RÓŻOWE.
- PRECZ, SZATANIE RÓŻOWOŚCI!!! - uniesionym i już normalnym głosem wydarłem się tak głośno, że chyba całe Avfallen mnie usłyszało.
Tuż po tym, niczym ostatni oszołom, zacząłem miotać się w każdą z możliwych stron, próbując pozbyć się tego czegoś z mojego ciała, co jak się okazało, do najprostszych zadań nie należało.
---
929 PD + 5 P
~Mimma
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz